Korsarz (Byron, 1874)/Pieśń III

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Gordon Byron
Tytuł Korsarz
Pochodzenie Tłómaczenia
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1874
Druk Czcionkami Gazety Lekarskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Edward Odyniec
Tytuł orygin. The Corsair
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PIEŚŃ TRZECIA.

„Come vedi! — amor non m'abbandonna.“ —
Dante
I.

Zwolna — piękniejsze niż w dziennéj kolei,
Zniża się słońce za wzgórza Morei.
Nie w mgle, jak indziéj, blade, bez promieni,
Lecz jak ognisko żyjących płomieni.
Po śpiącéj głębi smugiem złota ciska,
Wre zda się woda, gdy z drżeniem połyska.
Nad wyspą Hydry, nad Eginy czołem,
Bóg wesołości, spójrzeniem wesołém,
Po raz ostatni luby kraj swój darzy,
Choć w nim już dawnych nie widzi ołtarzy.
Słupem z gór wierzchu cień zstępując siny,
Port niepodbitéj zaległ Salaminy.
Przez głąb wąwozów, we zwierciadłach fali,
Krwawą purpurą horyzont się pali,

Gdy na gór szczycie, jak złota korona,
Lśni jeszcze słońca jasność zawieszona;
Aż wreście blaski zagarnąwszy całe,
Utonie do snu za Delficką skałę.

Taki był zachód dnia, w którym przed wieki
Najmędrszy z Greków miał zawrzeć powieki.
Jak wtedy jego uczniowie płaczący
Drżeli o każdy promień konający,
Gdy jak to słońce, z niém razem, przed niemi
Mądrość ich mistrza zajść miała na ziemi![1]
„Jeszcze nie! — jeszcze! — słońce zachód zwleka,
Chwila rozstania jeszcze jest daleka!“ —
Lecz słońce patrząc w konające oczy,
Blask swój przed niemi i swe barwy mroczy;
Żałobę zda się po kraju rozlewać,
Gdzie dotąd Febus nie umiał się gniewać.
I nim Cytery zakryła go skała,
Puhar stał próżny — duch uleciał z ciała —
Duch, co dla prawdy śmierć i trwogę przemógł,
Co żył, i umarł — jak nikt drugi nie mógł,

Lecz patrz! milcząca z za Hymetu szczytów[2]
Wzbija się nocnych królowa błękitów.
Ni mgła, ni obłok, zapowiednik burzy,
Nie ćmi jéj kształtu, ani lic nie chmurzy.
Ówdzie śród ruin, pełnym wzrostem dumna,
Blaskiem jéj dawna bieleje kolumna;
Tam z okrągłego minaretów wierzchu,
Młody jéj obraz połyska się w zmierzchu.

Gajem oliwne rozsadzone drzewa,
Gdzie skromny Cefiz wązki nurt przelewa;
Miedzy cyprysy gronami stojące,
Letnich kiosków wieżyczki błyszczące[3];
I owa palma, samotna stróżyni
Przy Tezeusza zwalonéj świątyni,
Wszystkie koleją przynęcają oczy —
Ślepą ma duszę, kto idąc nie zoczy!

Wojną z wiatrami Neptun zmordowany,
Do snu Egejskie uciszył bałwany.
W pręgach jasności złota i błękitu,
Leżą zwierciadłem u stóp ścian granitu.
Prócz gdzie cień wysep czerni się na wodzie,
Wszystko się w nocnéj uśmiecha pogodzie![4]

II.

Czas do méj treści — czyż myśl od niéj boczy?
O! ziemio Grecka! o! kraju uroczy!
Któż, gdy cię poznał — o czémkolwiak pienia,
Nie rad w nich twego uświęcić wspomnienia?
Kto widząc z Aten zachód twego Feba,
Ich wieczornego mógł zapomnieć nieba? —
Nie ten, co z gościa jakby syn twéj ziemi,
Niezmienny miejscy, ni laty długiemi,
Myślą po tobie dawne licząc ślady,
Żyje zaklęty między twe Cyklady!
Ni hołd ten obcym pieśni swéj uważa.
Twą była, wyspa mojego korsarza —
Wyzwól ją z jarzma, którém wróg znieważa! —

III.

Słońce już zaszło — i jak wyspa cała,
Z ostatnim jego blaskiem pociemniała
Dusza Medory; — trzeci dzień przeminął.
Dziś on miał wrócić: — zbłąkał się? czy zginął? —
Burzy nie było, wiał wciąż wiatr łaskawy.
Anzelmo wczoraj powrócił z wyprawy,
Lecz wieść jedyna, którą opowiada,
Jest, że nie spotkał okrętu Konrada.
O! gdyby spotkał! — chociaż krwawszych w treści,
Innychby w skutku doczekano wieści! —
Noc, wiatr dmie zimny: — ona przez dzień cały
Z okna swéj wieży patrzyła na wały,
Łudząc się widmem to masztów, to żagli.
Nie może dłużéj — niespokojność nagli.
Zbiegła nad morze, i w lekkiéj odzieży
Błądzi niebaczna wzdłuż płaskich wybrzeży. —
Próżno ją fala pryskająca z brzega,
Oblewa rosą, o burzy ostrzega:
Nie dba, nie zważa, w tył kroku nie ruszy,
Nie czuje zimna — jéj zimno w jéj duszy!
Aż straszna pewność tak myśl jéj obległa,
Że gdyby wtedy kształt jego postrzegła,
Lubby ją rozum, lub dusza odbiegła.

Wtém łódka jakaś weszła do przystani.
W niéj kilku ludzi — wszyscy krwią oblani,
Wszyscy Konrada towarzysze śmieli.
Uszli — jak? — sami prawie nie wiedzieli.

Widza Medorę, poznali zdaleka. —
Zbliża się — milczą — każdy zda się czeka
Aż drugi zacznie, sam w duszy niewieściéj
Bojąc się zbytniéj obudzić boleści.

Ona nie pyta — ona wszystko zgadła —
Jednak nie blednie, nie drży, nie upadła.
W dziewiczéj piersi wielkie czucia żyły,
Dotąd swéj własnéj nieświadome siły:
Póki nadziéja — bała się, płakała;
Straciwszy wszystko — czułość skamieniała.
I głos się w sercu z dziką ozwał mocą:
Kto wszystko stracił, bać się nie ma o co! —
Nadludzkie męztwo: jakie w sercach ludzi
Szał chyba tylko, albo rozpacz budzi! —
„Milczycie? — dobrze! — ja nic nie chcę wiedzieć.
Nic — jedno tylko — ktoby mógł powiedzieć?…
Nie patrzcie na mnie z twarzą obłąkaną! —
Prędko i krótko — gdzie go pochowano?“ —
— „Pani! nie wiemy; — zaledwośmy sami
Z życiem ujść mogli. — Lecz jest między nami
Co utrzymuje, że wódz nie zabity,
Że jest w niewoli: że go sam ukryty
Widział pod strażą: — ranny, ale żywy.“ —
Nie słucha więcéj — wieści przeraźliwéj
Nie zniosło serce: — przytomność i siła
Razem krzepnącą duszę opuściła.
Chwieje się, padła — i na wpół umarłą
Możeby morze mogile wydarło,

Lecz wnet ze łzami, choć dłońmi twardemi,
Skorzy w ratunku podnieśli ją z ziemi.
Nie ma sił stąpić — na rękach ją niosą —
Skroń, piersi, morską oblewają rosą,
Aż barwa życia wróciła na lice. —
Posłali zbudzić śpiące służebnice,
I wnet, matrony zostawiwszy przy niéj,
Odchodzą szukać Anzelma jaskini,
Smutnéj wyprawy oznajmują skutki:
Zbyt długa powieść, na tryumf tak krótki!

IV.

Złożono radę — słowa się zatliły
Groźbą i zemstą; — nie patrzą na siły,
Powinność woła! — zda się że Konrada
Duch jeszcze z nimi na radzie zasiada.
Co bądź go czeka, poprzysięgli zgodnie
Albo go zbawić, albo pomścić godnie.
Biada niewiernym! — bo jeszcze zostali
Śmieli na wszystko i o nic niedbali! —

V.

W haremu swego głębi niedostępnéj
Zamknął się Seid, i duma posępny.
Miłość, nienawiść naprzemian nim włada,
Gdy lub Gulnarę wspomni, lub Konrada.
U stóp mu siedzi piękna niewolnica,
Wzrokiem obawy patrząc w jego lica.

Mroczne; — daremnie jéj piękność i sztuka
Iskry uczucia w sercu jego szuka,
On licząc niby kaliwa różańca[5],
Kroplami w myślach przelewa krew brańca.

„Baszo! dniem chwały dziś cię Allah darzy,
Bitwa wygrana, w więzach wódz korsarzy.
Ma umrzeć — słusznie! — wart twéj nienawiści.
Lecz czyżbyś większych nie osiągł korzyści,
Gdybyś pozwolił — sam to rozważ ściśle,
Ja radzić nie śmiem, lecz mówię co myślę —
By on wszystkiemi skarby, które złupił,
Ten raz, na krótko z więzów się wykupił. —
O skarbach jego wieść cuda rozgłasza,
Radabym żeby posiadł je mój Basza! —
On znów, osłabion klęską poprzedniczą,
Z resztą swych łatwą stałby się zdobyczą,
Lecz gdy tu zginie, tamci zdjęci zgrozą
Uciekną z wyspy i skarby uwiozą. —
— „Słuchaj Gulnaro! gdyby mi za każdą
Kroplę krwi jego, dyamentu gwiazdą
Zapłacić chciano; za każdy włos jego
Dawano sztabę złota dziewiczego;
Gdyby, jak plotą arabscy bajarze,
Skarb w Salomona zamknięty pieczarze
U stóp mi sypał: — za te wszystkie dary
Jednąbym chwilą nie zwlókł jego kary,
Gdybym nie wiedział, że raz w mojéj mocy,
Ujść z niéj nie zdoła, ni znajdzie pomocy.

Tymczasem myśleć kazałem w seraju,
Nad wynalazkiem nowych mąk rodzaju,
I sam rozmyślam, jakich środków użyć,
By ból powiększyć, a życie przedłużyć.“ —
— „Źleś sobie, Baszo! myśl mą wytłómaczył.
Nie chcę, nie radzę, abyś mu przebaczył.
Nie! — chciałam tylko wskazać ci sposoby
Zyskania skarbów; — gdyż co do osoby —
Choćbyś go puścił — w tym, w jakim jest stanie,
Nigdy on całkiem wolnym nie zostanie:
Sam ranny, banda zmniejszona połową,
Byłeś chciał, pojmać mógłbyś go na nowo.“ —
— „Mógłbym go pojmać? — i chcesz, bym dla tego
Miał go dziś puścić? — dziś już pojmanego?
Puścić psa Giaura, zbójcę, wroga mego?…
Puścić? — i może powiedzieć, na czyje
Prośby? i komu zawdzięcza że żyje?…
Chcesz bym go może nagrodził, pochwalił,
Że mnie chciał zabić, lecz ciebie ocalił?… —
Mądrze doradzasz! — Słuchaj, ja téż radzę —
Co powiém, zapisz w sercu i uwadze. —
Nie wierzę tobie, kobiéto! — w téj chwili
Stwierdziłaś sama, co drudzy mówili. —
Mów! czy gdy ciebie unosił z pożaru.
Ujść z nim natenczas nie miałaś zamiaru?…
Lecz nie! — milcz raczéj! — ten ogień na twarzy,
Sam już cię więcéj, niżbym żądał, skarży. —
Więc strzeż się, piękna! rada innych zbawiać,
Patrz, czy za tobą będzie się kto wstawiać? —

Rozumiesz? — dosyć! — Przeklęta godzina,
Gdy cię uniosło ramię poganina!…
Wolałbym gdybyś!… — Lecz nie! wtedy pewnie
Łzami kochanka płakałbym cię rzewnie.
Dziś pan ostrzega. — Próżne twe mamidła!
Wiész, że zbyt lotne umiem obciąć skrzydła;
Nie w słowach tylko grożę, i nie próżno! —
Wejdź w siebie dobrze! — pomnij! bądź ostróżną!“ —
Powstał, i dumnym oddala się krokiem,
Szyderstwo w ustach, gniew wisi nad okiem. —
Nieznany jemu hart niewieściéj duszy,
Że go surowość ni groźba nie skruszy.
Nie zna Gulnary — nie wiedział, co ona
Czuje, gdy tkliwa — śmie, gdy obrażona. —
W niewiarze mniema że krzywdę poniosła;
Nie wié zkąd litość w sercu jéj tak wzrosła.
Zbawca — więc słusznie, że wdzięczność dlań czuje;
Branka — nad losem więźnia się lituje.
Nie śledzi daléj; — niepomna na groźby,
Na niebezpieczne znów się waży prośby.
Znów pogardzone; — aż w głębi jéj duszy
Zawziął się zamiar — nic go już nie wzruszy: —
Ujdzie z Nim z więzów — lub zginie w katuszy! —

VI.

Tymczasem długie, tęskne, jednostajne,
Dzień i noc przeszły. — Konrad męki tajne
Zniósł — w strasznéj walce zwątpień i bojaźni:
Gdy każda chwila zda się chwilą kaźni,
Gdy się krok każdy, co u drzwi rozlega,

Zdaje być krokiem oprawcy lub szpiega;
Kiedy głos każdy, co się ozwie w ciszy,
Mniema ostatnim, co przed śmiercią słyszy; —
On zniósł to wszystko — mężnie i spokojnie
Dotrwał w najsroższéj z sobą samym wojnie.
Gorącość bitwy, groza, wściekłość burzy,
Dręczącą wewnątrz myśl tępi lub nuży:
Lecz być samotnym, wtrąconym w okowy,
Być, czuć się pastwą każdéj myśli nowéj;
Patrzéć w swe serce, i drżeć, lub przed marą
Zbrodni swych przeszłych, lub przed przyszłą karą:
Tamtych naprawić, téj nie módz odwrócić;
Kląć każdą chwilę, po każdéj się smucić; —
Bez przyjaciela — coby słabość wspierał,
Coby rzekł ludziom, żeś mężnie umierał;
Śród nieprzyjaciół — co wiész, że potwarzą
Jak całe życie, śmierć twoje znieważą;
W obec mąk — które choć duch widzi śmiało,
Nie wiész, nie zgadniesz, jak je zniesie ciało,
A jednak czujesz, że jęk, że łza jedna,
Skazi twe męztwo, wrogom tryumf zjedna; —
Gdy ci zbyt sroga surowość człowiecza
Nadziei nawet zbawienia zaprzecza —
A raj twój ziemski — pewniejszy niż w niebie,
Ta, którą kochasz, daleko od ciebie: —
Oto są myśli, w których duch Konrada
Miota się, błąka — ale nie upada;
To są męczarnie, które musiał znosić —
Zniósł — źle czy dobrze? nie uległ — już dosyć.

VII.

Przeszedł dzień piérwszy — on miał być dniem kary;
Zszedł drugi, trzeci — nie widać Gulnary.
Lecz co przyrzekła, stało się; — nie wróżył
By w mocy Baszy jutra nawet dożył.
Idzie dzień czwarty — przeminął, a z nocą
Ciemność i burza przyszły z całą mocą.
O! jak mu luby szum, ryczenie morza,
Gdy zapienione wre u ścian podnoża!
Porwał się — słucha — jakby z wiatry społem
Duch jego bujał nad dzikim żywiołem. —
W takich on nocach, na wzdętych bałwanach,
Po rozhukanych latał oceanach,
Zawisał w chmurach, i z dumnym uśmiechem
Spadał w otchłanie — ciesząc się pośpiechem!… —
Dziś, głos tak znany, jak na pośmiewisko,
Woła, niestety! próżno, choć tak blisko! —
Świszcząc dmie wicher; po nad dachem domu
Toczy się w chmurach huk ciągłego gromu,
Bucha nań łuna błyskawic tysiąca: —
Blask ich dla niego weselszy od słońca!
Wdarł się ku oknu — przez kraty wyciąga
Okute ręce — błaga czy urąga? —
Wzniósł je ku niebu, ku chmurom — i razem
Przyzywa gromu klątwą i żelazem. —
Próżno! — kłębami chmura się przewala,
I poszła daléj. — Ucisza się fala,
Huk coraz słabszy, oddala się, głuszy,
Ustał — ucichło — martwość w jego duszy!

Uczuł samotność, i serce zatwardził,
Jakby ostatni przyjaciel nim wzgardził.

VIII.

Północ — przed drzwiami usłyszał stąpanie.
Krok lekki — coraz pomknie się, i stanie.
Skrzypią pod kluczem klamka zardzewiona.
„Ona!“ — przeczuło serce — tak, to ona!
Aniół stróż jego! jakie bądź jéj grzechy,
Miła mu, piękna, jak Aniół pociechy! —
Lecz dziś w niéj zmianę widzi wzrok Konrada.
Krok bardziéj drżący, twarz jéj bardziéj blada.
Spójrzała dziko — w tym wzroku wyczytał
To słowo „umrzesz!“ — i o nic nie pytał.
Tak! dziś masz umrzeć! — lecz jest sposób, który…
Który nie gorszy niż pal i tortury!“ —
— „Ja go nie widzę — umiem znieść cierpienia,
Com rzekł, powtarzam — Konrad się nie zmienia. —
Lecz zkad chęć w tobie ocalić zbrodniarza,
Gdy go świat cały potępia, spotwarza,
Gdy, jak bądź srogie ma być ukaranie,
Sam znam, że słusznie zasłużyłem na nie?“ —
— „Zkąd ta chęć we mnie? — ty mię pytasz o to? —
Któż mię wybawił, ustrzegł przed sromotą? —
Zkąd ta chęć we mnie? — tak ci więc z mąk długich
Oślepła dusza na uczucia drugich,
Że chcesz bym sama — chociaż wstydem płonę,
Zrywała z serca skromności zasłonę? —
Tak jest! — pomimo twych zbrodni, ja czuję
Wielkość twéj duszy; dziwię się, lituję,

Kocham cię! — Nie mów! ja wiem że daremnie,
Że kochasz drugą, że kocha wzajemnie,
Że może czulsza, piękniejsza odemnie! —
Lecz gdzież jest? — czemu cierpień twych nie dzieli? —
Czemu się na to, co ja, nie ośmieli? —
Gdybym ja była twoją — o téj dobie,
Byłbyś już wolny, albo ja przy tobie! —
Żona korsarza! samym go wyprawić!… —
Czémże ta pani ma się w domu bawić? —
„Nie marszcz brwi! nie czas gniewać się za słowo,
Gdy miecz na włosie wisi nad twą głową. —
Jeśli chcesz działać — jeśliś działać zdolny —
Masz, weź ten sztylet — pójdź, a będziesz wolny!“ —
— „Mam iść? — zaprawdę, w brzęczących okowach
Piękniebym stąpał po ich sennych głowach! —
Patrz! zapomniałaś widzę o mym stroju.
A z tém narzędziem cóżbym zrobił w boju?“ —
— „Nieufny człeku! — przekupiłam straże;
Chciwe zapłaty, uczynią co każę.
Dość wyrzec słowo, a więzy twe spadną. —
Myślisz że sama przyjść tu mogłam snadno? —
Czas choć był krótki, użyłam go godnie,
Na twój ratunek — choć może na zbrodnię. —
Zbrodnię? — nie! — nigdy zbrodnią się nie wyda
Śmierć prześladowcy. — Pójdź, zabij Seida! —
„Cóż to? tyś zadrżał? — zkąd ci ta obawa? —
Jam téż nie była ni dzika, ni krwawa,
Aż on sam jadem zatruł moję duszę! —
Skrzywdził mię, zelżył — pomszczoną być muszę.

Obwinił o to, czém dotąd gardziłam —
Tak, choć pod strażą, ja mu wierną byłam. —
Śmiej się! ty możesz — on nie miał przyczyny,
Nie! — jam się jeszcze nie czuła do winy.
Chciałam cię zbawić, krwiąbym okupiła,
Lecz nie wiedziałam, że to miłość była.
On to rzekł piérwszy — zawistny szyderca!
Sam on myśl zdrady wrzucił mi do serca.
Jam nie kochała jego, lecz nikogo
Kochać nie śmiałam. — Kupił mię — zbyt drogo,
Bo niekupione serce biło we mnie.
Znosiłam jednak — aż mi sam nikczemnie
Urągać, wmawiać nie zaczął zamiaru,
Żem chciała z tobą ujść podczas pożaru. —
To fałsz, wiész dobrze; — lecz wróżby zawiści
Skrzywdzone serce prędzéj, późniéj ziści. —
„Nie sądź, że dla mnie spóźnił twe męczarnie,
Nie! — prosić nawet nie mogłam bezkarnie.
Na to on tylko czas téj zwłoki łożył,
By tobie cierpień, mnie żalu przymnożył. —
Mnie téż on grozi! — czas jakiś łaskawie
Ku swéj mię pańskiéj zatrzyma zabawie,
Lecz nasycony, dość by skinął wzrokiem,
Wór się rozdziawi — śmierć w morzu głębokiém! —
„Jaż mam za cacko służyć do pieszczoty,
Nim czas łudzącéj nie zetrze pozłoty? —
Nie! kocham ciebie — poprzysięgłam zbawić,
By ci choć wdzięczność w pamięci zostawić.
Lecz gdyby Seid nie był mię znieważał,
Nie krzywdził sławy, życiu nie zagrażał —

A wiém do czego okrutnik jest zdolny —
Wtedy!… — i wtedy musiałbyś być wolny,
Tak! — lecz krwi jego nie chciałabym przelać. —
Teraz, jam twoją! — chce twój los podzielać,
Słuchać co każesz, i pełnić w pokorze. —
„Ty mię nie kochasz, nie znasz, gardzisz może —
Nie przetom jednak gorsza, żem jest szczersza!
Pierwsza to miłość — i nienawiść pierwsza! —
O! gdybyś kiedy wiary méj doświadczył!
Wtenczasbyś może pojął, i obaczył
Miłość, co płonie w sercach niewiast wschodnich! —
„Ona ci świeci blaskiem gwiazd przewodnich,
Ona wskazuje wolność! — Jeśliś gotów,
Pójdź! — w porcie na nas czeka łódź Majnotów.
Lecz w izbie, którą przejść nam trzeba właśnie,
Śpi Seid — uderz! niech na wieki zaśnie! —
Bledniesz?“ —
„Gulnaro! przed śmiercią nie bladłem,
Nie czułem dotąd, że tak nizko spadłem! —
Seid jest wróg mój — mściwie i zażarcie
Ścigał nas, szkodził — lecz walczył otwarcie.
Myśmy téż przyszli, moc jego osłabić,
Pomścić się braci, i zabójcę zabić.
Przyszliśmy z mieczem, nie z nożem; — ten, czyja
Dłoń niewiast broni, śpiących nie zabija! —
„Nie na tom, pani, z ognia cię ratował;
Nie chciéj, bym czynu dobrego żałował! —
Odejdź! — bądź zdrowa! — uspokój swą duszę!
Dzień wnet zabłyśnie — ja wprzód spocząć muszę.“ —

— „Śpij, śpij! o wschodzie ockniesz się na palu!
Umrzesz jak zbrodzień: cel wzgardy nie żalu. —
Słyszałam rozkaz, widziałam zebrany
Lud, rusztowanie, pal już zaciosany —
Reszty nie ujrzę — nie zdołam cię przeżyć. —
„Korsarzu! trudnoż wznieść dłoń, i uderzyć? —
Rozmyśl się! — miłość, nienawiść, zniewaga,
Twe bezpieczeństwo téj śmierci wymaga.
Bez niéj ucieczka na nic się nie przyda,
Ujść nie zdołamy pogoni Seida. —
„Pójdź! niech go słuszna nie minie zapłata,
Za moje młode, pohańbione lata,
Za krzywdy twoje, za krew braci twojéj! —
Pójdź, pójdź! — cios jeden wszystko zaspokoi. —
„Co? — jeszcze nie śmiesz? — Więc ja się odważę! —
Ujrzysz, co ręka kobiéty dokaże. —
Straż przekupiona — wychódź ztąd czém prędzéj! —
Ujrzym się wolni — albo nigdy więcéj!“ —

IX.

Rzekła — nie czeka, nic chce odpowiedzi.
Znikła — on drżący oczyma ją śledzi.
Wlokący łańcuch w węzeł zebrał w ręku,
By i szedł wolno, i nie wydał brzęku. —
Drzwi otworzone — wyszedł; — straże zdjęte,
Pusto i ciemno — przejście wązkie, kręte.
Nie wié gdzie idzie; ręką ścian się trzyma. —
Blask jakiś mglisty mignął przed oczyma:
Czy światło dzienne? — wierzy i nie wierzy.
Iść czy nie? — poszedł; — chłód rzeźwiący, świeży,

W twarz mu powionął; — czuje woń poranku.
Wnet na otwartym ujrzał się krużganku —
Odetchnął wolno, spójrzał wkoło siebie. —
Ostatnie gwiazdy bledniały na niebie,
Wschód się zajmował brzaskiem; — wtém z uboczy
Blask, jakby lampy, uderzył go w oczy.
Z samotnéj izby blask się ten przeciska —
Drzwi wpół przemknięte — wpatruje się zbliska:
Światło jest wewnątrz, lecz przy niém nikogo. —
Usłyszał szelest, i cofnął się z trwogą.
Szybkiemi kroki, bielą otulona,
Postać wybiegła — stanęła — to ona!
Dłoń jéj bezbronna, krew szat nie plamiła —
„Dzięki jéj sercu, dzięki! — nie zabiła!“ —
Spogląda na nią: obłęd w jéj spójrzeniu,
Jakby je w jakiémś utkwiła widzeniu!…
Stanęła — baczném nasłuchuje uchem:
Cichość dokoła! — konwulsyjnym ruchem
W tył odrzuciła włosy, co po całéj
Twarzy i piersiach w nieładzie spadały:
Znać że musiała nachylać się nisko,
Na jakieś straszne patrząc widowisko. —
Zwraca się — wzrok jéj spotkał się z Konradem. —
Cofnął się przed nią. — Na jéj czole bladém,
Nad brwią — nieznaczna — któréj pewno sama
Dójrzeć nie mogła — jedna mała plama! —
Ujrzał jéj barwę — mdłość mu wzrok zaćmiła —
Pojął, zgadł wszystko — to kropla krwi była!

X.

Bywał on w bitwach — w niewoli bezbronnéj
Czuł blizkie męki śmierci nieuchronnéj;
Wykraczał, cierpiał, i jeszcze nie zgadnie
Czy to okucie z rąk jego opadnie:
Lecz nigdy bitwa, niewola, zgryzota,
Która nim kiedy miotała lub miota,
Żadne cierpienie w całéj swojéj sile,
Nie przeraziło, nie wstrząsło go tyle,
Jako ta plama, ta kropla zbrodnicza! —
W niéj zgasł mu urok pięknego oblicza. —
Widok krwi nieraz męztwo w nim zagrzewał,
Lecz gdy ją w boju, mężczyzna przelewał! —

XI.

„Stało się! — pójdźmy! — Porwał się był z trwogą.
Lecz już się stało! — kosztujesz mi drogo! —
Pójdźmy ztąd, pójdźmy! — nie tu czas na słowa! —
Patrz! dzień już świta — łódź czeka gotowa.
Kupione straże wnet za mną pośpieszą,
Wszyscy chcą z twoją połączyć się rzeszą. —
Czyn mój w wolniéjszéj uniewinnię porze,
Gdy już bezpieczni wypłyniem na morze.“ —

XII.

Klasnęła w dłonie: — skryci, niedalecy,
Wbiegli jéj słudzy — Murzyni i Grecy.

Zdjęli okowy na rozkaz władzczyni. —
Znowu on wolny jak wiatr na pustyni!
Lecz w sercu jego taki smutek cięży,
Jakby z rąk na nie przełożono więzy.
Skinęła — drzwi się otwarły tajemne,
Wiodą ku morzu przez przejścia podziemne.
Wyszli za miasto — przyśpieszają biegu,
Gdzie fala szemrząc srebrzy się po brzegu… —
Konrad szedł zwolna — nie dba i nie bada
Co go ma spotkać? — swoboda czy zdrada? —
Czuje że opór na nic się nie przyda,
Jak gdyby jeszcze był w mocy Seida.

XIII.

Łódź czeka — wsiedli; — rozdęły się żagle,
Pękł sznur — łódź w pianach zaryła się nagle,
I poszła z wiatrem. — Cieszy się gromada! —
Ileż tu wspomnień dla duszy Konrada! —
Dumał sam w sobie — aż głaz nad zatoką,
Gdzie wysiadł na ląd, spotkał jego oko.
Ach! od téj nocy, on, choć czas tak krótki,
Wiekowe przeżył trwogi, zbrodnie, smutki! —
I gdy cień głazu posępny, olbrzymi,
Sięgając łodzi, czernił się nad nimi,
On wzrok odwrócił, twarz płaszczem obwinął,
I stał dumając, aż ten cień przeminął.
Przypomniał wszystko — Gonzalwa, swą nawę,
Braci swych, tryumf, klęskę, więzy krwawe,

I onę — tkliwą, kochaną jedynie!… —
Wzniósł wzrok, i ujrzał — Gulnarę, zbójczynię.

XIV.

Długo w milczeniu spoglądała z trwogą
Na odwróconą twarz, zimną i srogą.
Spójrzał — nie zniosła oczu jego mroźnych.
Dzikość jéj wzroku zgasła w łzach — zbyt późnych!
Uklękła przed nim — dłoń łamie w rozpaczy:
„Przebacz mi! — Allah może nie przebaczy:
Aleś ty sądzić powinien łagodniéj! —
Cóżby sie z tobą stało bez méj zbrodni? —
Karz mię, gdy zechcesz — lecz ach! nie w téj chwili,
Nie dzisiaj jeszcze! — dziś pozór cię myli.
Nie jestem taką, jakem się być zdała —
Ta noc straszliwa, ta mię obłąkała! —
Gdyby nie miłość — niewinnąbym była —
Lecz tybyś nie żył! — karz, gdym przewiniła!“ —

XV.

Krzywdzi go: — siebie, a nie ją on winił.
On źródłem zbrodni — choć jéj sam nie czynił! —
Lecz mroczne, nieme, w duszy tylko na dnie
Krwawią te myśli — któż myśl jego zgadnie? —

Pod lekkim wiatrem pełny żagiel wzdycha,
Mknie łódź swobodna: — woda jasna, cicha.

Na widnokręgu, z trwogą niespokojną,
Widzą punkt, plamka, maszt, żagle, łódź zbrojną! —
Znać że ich łódkę postrzegła zdaleka:
Wszystkie swe żagle z pośpiechem nawleka.
Olbrzymia, nakształt morskiego straszydła,
Pędzi — nadbiega — nastawiwszy skrzydła.
Półkolem w pianach zarywszy się chyżo,
Iskrzącą ku nim zawróciła spiżą.
Błysnęło — kula świszcząc przeleciała,
Plusnęła w wodę, woda zasyczała.
Porwał się Konrad na znajome echo,
Oczy się jasną zaśmiały pociechą:
„Mój strzał! mój okręt! widzę flagę moję! —
Jam znów pan morza — i nic się nie boję.“ —
Dał znak, poznali; — z okrzykiem weseli,
Spuszczają czółno, i żagle zwinęli.
„To Konrad! Konrad!“ — ciżba na pokładzie —
Próżny głos wodzów! — w niesfornéj gromadzie
Tłoczą się, patrzą, jak z dumną postacią
Wchodzi na okręt — stanął miedzy bracią!…
Każdy go wita usty i oczyma,
Dłoń się ich ledwo od uścisku wstrzyma.
On, wpół niepomny swéj straty i klęski,
Wita nawzajem jakby wódz zwycięzki;
Ścisnął Anzelma dłoń — i znowu czuje
Że może walczyć, i że rozkazuje.

XVI.

Umilkła radość — żal im nie pomału
Że wódz na wolność wrócił bez wystrzału.

Szli szukać zemsty — i gdyby wiedzieli
Że dłoń kobiéty spełniła co chcieli,
Cześć jéj królewską niosłaby gromada.
Mniéj oni trudni, niż duma Konrada;
Wszystkie im drogi dobre, gdy u celu
Łup albo zemsta na nieprzyjacielu.
Kryjąc uśmiechy, z podziwieniem w oku,
Szepcą, i ku niéj spoglądają z boku:
A ona — wyższa, niższa od płci swojéj,
Krwi się nie bała — ich wzroku się boi! —
Milczy — i na dół spuściwszy źrenice,
Gęstą zasłonę nawlokła na lice.
Ręce na piersiach złożone z pokorą. —
Konrad bezpieczny — w piersiach tych nie gorą
Gniew ni nienawiść — i co bądź w nich wrzało,
Serce kobiety tkliwém pozostało.

XVII.

Pojął to Konrad, i czuł mimo woli
Wstręt dla jéj zbrodni, lecz żal dla niedoli. —
Co uczyniła, żadna łza nie zmaże,
W dzień gniewu swego Niebo ją ukarze.
Lecz już się stało! — on karać niezdolny.
Wielka jéj zbrodnia — lecz on przez nią wolny!
Ona dla niego poświęciła siebie,
Wszystko na ziemi, i wszystko swe w Niebie!… —
Z żalem ku brance spojrzał czarnookiéj.
Skroń jéj schylona od myśli głębokiéj,

Bladość marmuru piękną twarz okrywa:
I tylko jedna ta plama straszliwa,
Krew zabitego — co barwy nie mieni,
Śród téj bladości jedna się czerwieni!…
Ujął jéj rękę — drżała — już za późno! —
Tak trwożna teraz, mogłaż być tak groźną? —
Ścisnął jéj rękę — drżała — i dłoń jego
Osłabła; uczuł drżenie głosu swego.
„Gulnaro!“ — milczy — „kochana Gulnaro!“
Podniosła oczy, z bojaźnią, z niewiarą —
Wzrok jéj rozjaśniał — i jakby zemdlona
Nagle się w jego rzuciła ramiona. —
Gdyby odepchnął — on, jedna opieka! —
Byłby coś więcéj lub mniéj od człowieka.
Pozwolił zostać; — i gdyby nie ciemne
Przeczucia serca — straszne, choć tajemne —
Może w téj chwili ostatnia na ziemi
Cnotaby jego poszła za drugiemi.
Lecz przed nią nawet grzechem się nie stanie,
Jedno tak pięknych ust pocałowanie!
Piérwsze, co płochość wykradła wierności;
Jedna nagroda — tak wielkiéj miłości!

XVIII.

Brzegi swéj wyspy ujrzeli o zmroku.
Każda się skała uśmiécha ich oku!
U portu słychać zgiełk, wrzawę stłumioną,
Strażnicze ognie na swych miejscach płoną.

W zatoce szybkie ślizgają się łodzie,
Skacząc delfiny igrają po wodzie;
Krzyk nawet ptastwa, co się wkrąg rozlega,
Brzmi dla nich wdzięcznie zwiastowaniem brzega.
Przy każdém świetle chcą dójrzéć postaci,
Każdy swéj żony, kochanki lub braci!… —
Ach! któż tak czuje wdzięk własnéj ustroni,
Jak błędny żeglarz na burzliwéj toni?

XIX.

Palą się światła wzdłuż całych wybrzeży,
Lecz Konrad światła nie widzi na wieży.
Dziwią się wszyscy, i patrzą — daremno!
W jednéj Medory oknach tylko ciemno! —
W nich zwykło jaśnieć powitania hasło:
Może i teraz śćmiło się, nie zgasło!… —
Rzucił się w łódkę — leniwo zbyt niosła —
Z niecierpliwością pogląda na wiosła.
Ach! onby pragnął sokolemi pióry,
Wiatrem zalecieć na wierzchołek góry!…
Słabną wioślarze — znużenie ich zoczył,
Nie czeka dłużéj — i w morze wyskoczył.
Łamie się z falą — dopłynął do brzegu,
I biegł — na chwilę nie zwalniając biegu.
U drzwi zamkniętych wstrzymał się, i słucha:
Wszystko uśpione — wkoło ciemność głucha!
Puka, i głośno — echo się rozlega —
Nikt nie otwiera, i nikt nie przybiega.

Puka — lecz zcicha — bo dłoń jego drżąca,
Bo w duszy jego myśl przerażająca!… —
Drzwi się otwarły — lecz przy nich nie ona,
Na któréj uścisk gotował ramiona!
A sługa milczy: — on dwakroć próbował,
Dwakroć chciał spytać — i słów nie znajdował.
Porywa lampę — w pośpiechu i trwodze
Z rąk mu wypadła, i zgasła przy nodze. —
Poszedł w ciemności — lampa tylko druga
Z głębi mrocznego kurytarza mruga.
Rozemknął izbę — wszystko się odkryło,
Co serce jego czuło — nie wierzyło.

XX.

Nie wyszedł, nie padł, nie płakał — wzrok wlepił,
Zimny dreszcz serce ścisnął — nie pokrzepił.
On patrzał — boleść wzrastała tajemnie —
Czuł, lecz pomyśleć nie śmiał, że daremnie!…
Za życia ona piękniejszą nie była.
Śmierć ją jak dziecię do snu utuliła.
Zimny kwiat, tkwiący w jéj zimniejszym ręku[6],
Trzyma z ujęciem tak żywego wdzięku,
Że zda się żartem utaiła we śnie,
Że jeszcze budzić i płakać zawcześnie! —
Snieżne powieki rzęsami długiemi
Ćmią — myśl się wzdryga na to, co pod niemi!… —
Tam to się naprzód pastwi śmierć niszcząca,
Gdy duszę z tronu światłości wytrąca,

I promieniste gwiazdy życia gasi:
Choć blask ich jeszcze, jak w niéj, usta krasi!
Zda się uśmiechem zmordowane mile,
Drzemią — nim znów się uśmiechną za chwilę!… —
Lecz biała, lekka, przejrzysta zasłona,
Żadnym na piersiach tchem nieporuszona;
Lecz włos jéj długi, utrefiony, lśniący,
Martwo na śnieżnych ramionach leżący,
Co kiedyś w pasma rozwiany promienne
Wonnością wiatry napawał wiosenne;
Lecz twarz jéj blada — nieruchoma postać!…
Ona umarła! — Maż on sam tu zostać? —

XXI.

Nie pytał o nic — cóż nada pytanie?
Umarła, widzi — wié że nie powstanie. —
Miłość lat młodych, nadzieja następnych,
Źródło chwil miłych, osłoda posępnych,
Jedyna, którą między żyjącemi
Nie nienawidził, kochać mógł na ziemi:
Wszystko mu wzięte! — On zasłużył na to —
Ach! i tém srożéj czuł boleść nad stratą:
Czuł bez pociechy. — Cnota ulgę znajdzie
Tam, kędy zbrodnia ni dojrzy, ni zajdzie.
Źli, dumni, cel swój co tu założyli,
Tracąc go, wszystko tracą w jednéj chwili,
Choćby rzecz błahą — lecz wszystko co mieli! —
Któż się bez żalu z swém szczęściem rozdzieli?

Niejedno czoło stoickie i oko
Maskują tylko ranę zbyt głęboką;
Niejedna rozpacz stroi się w uśmiechy,
Aby daremnéj nie żebrać pociechy,
Na niewetowne straty, albo grzechy! —

XXII.

Któż z tych, co czują, wysłowi katusze,
Gdy chaos cierpień zwali się na duszę?
Gdy tysiąc myśli plącze się i mięsza,
A wszystkie dręczą, żadna nie pociesza?
Gdy sercem coraz szarpią czucia nowe,
A ból ich ustom odbiera wymowę?… —
Któż to wysłowi? — Pod takiém brzemieniem
Dusza Konrada łamie się z cierpieniem;
Aż zda się czułość straconéj na świecie
W serce mu weszła — i płakał jak dziecię!… —
Słabość to tylko, nie pociecha była,
Wydała boleść — ulgi nie sprawiła.
Nikt łez nie widział — i w téj nawet porze
Przy świadku z serca nie wyszłyby może.
Sam je wnet otarł; — znów długo spoglądał —
Wyszedł — pociechy ni szukał, ni żądał.
Czy słońce wejdzie — ciemny mu blask słońca;
Czy noc zapadnie — noc jego bez końca! —
Nie ma ciemnoty, jak smutku pomroka,
Nie ma ślepoty, jak ponurość oka,
Co na nic patrzéć nie chce, i unika,
I idzie w ciemność — ach! bez przewodnika! —

XXIII.

Serce w nim było tkliwe: lecz skrzywdzone,
Strute zbyt wcześnie, zbyt długo draźnione,
Poszło ku złemu; — czucia były czyste:
Lecz jako rosy krople przezroczyste,
W głębi grot zimnych, niedostępnych słońcu,
Ścięły się, skrzepły, skamieniały w końcu. —
Grom kruszy skały: — serce w nim jak skała,
Śmierć je Medory jak piorun strzaskała.
W cieniu się skały jeden kwiat rozwijał,
Cień groźny innym, jemu służył, sprzyjał;
Nadeszła burza — grom zniszczył od razu
Lilii piękność i wytrwałość głazu.
Żadnego liścia nie zostało z kwiatu,
By jego życie, śmierć przypomnieć światu;
A strzaskanego głazu zimne szczątki
Leżą — już tylko grobowe pamiątki! —

XXIV.

Ranek — południe — nie widać Konrada. —
Samotność jego szanuje gromada.
Poszli nakoniec. — Pusta była wieża.
Wódz znikł! — Przebiegli wyspę i nadbrzeża.
Noc — jego nie ma; — szukali noc całą,
Imię Konrada echa zmordowało.
Góry, doliny, jaskinie przebiegli —
Próżno! — Dzień nastał — przy brzegu postrzegli

Zerwany łańcuch, gdzie barka stać zwykła.
Uszedł! — z nim piękna niewolnica znikła. —
„Ha! a więc w pogoń! — wiatr ten sam co wczora!“ —
Żeglują w pogoń. — Mylna, czy nieskora! —
Minęło wiele tygodni, miesięcy —
Konrad nie wrócił — nie powróci więcéj!
Śladu ni wieści, gdzie swój żal tułaczy
Ukrył przed światem, lub zginął z rozpaczy. —

Długo się wierna smuciła gromada;
Świetny grób wznieśli kochance Konrada.
Jemu nikt grobu, pomnika nie święci:
Zostało tylko długich lat pamięci
Imię Korsarza, i powieść smucąca,
Jedynéj cnoty — a zbrodni tysiąca[7]. —

KONIEC.




  1. Sokrates wypił cykutę nieco przed zachodem słońca (czasem naznaczonym), pomimo próśb uczniów swoich, aby się wstrzymał, nim słońce nie zajdzie.
  2. Zmrok w Grecyi jest bez porównania krótszy niż u nas — dni są dłuższe w zimie, krótsze zaś w lecie.
  3. Kioski, są to letnie mieszkania Turków — Nurt Cefizu jest w istocie bardzo wązki — a Ilissus wcale bez wody.
  4. Cała strofa téj pieśni pod n. 1. jest tu może nie wiedzieć po co, i należała do innego poematu, nie ogłoszonego choć drukowanego, a była napisana na miejscu, wiosną 1811 r. — Czytelnik więc, ja sam nie wiem dla czego, musi przebaczyć, jeśli może, że ją tutaj znajduje
  5. Kombolojo, albo różaniec muzułmański, zawiera ziarn dziewiędziesiąt dziewięć.
  6. Na Wschodzie jest zwyczaj rozsypywać kwiaty przy ciałach zmarłych, i dawać bukiet w ręce młodych osób.
  7. Że uczucie honoru, które jest cechą charakteru Konrada, nie wykracza z granic prawdopodobieństwa, mogłaby tego dowieść niejako następująca historyczna wiadomość o jednym amerykańskim rozbójniku morskim z r. 1814.
    Czytelnicy nasi słyszeli bez wątpienia, o wyprawie przeciwko rozbójnikom morskim w Barrataryi; że jednak nie wszyscy mogą być dokładnie uwiadomieni o położeniu, historyi i naturze tego zakładu, kładziemy tu następujące opowiadanie naocznego świadka, spodziewając się, że to dla wielu czytelników obojętném nie będzie.
    „Barratarya jest to zatoka, a raczéj wązkie długie ramię odnogi Meksykańskiéj. Rozciąga się wzdłuż żyznego lecz bardzo płaskiego kraju, i aż o milę tylko do rzeki Mississipi dochodzi, 15 mil poniżéj miasta nowego Orleanu. Zatoka ta dzieli się na niezliczone gałęzie, w których przed najścislejszém poszukiwaniem, bezpiecznie ukryć się łatwo. Prócz tego ma jeszcze związek z trzema jeziorami, leżącemi na południowo zachodnim jéj brzegu, i łączącemi się z czwartém, także Barratarya zwaném, które przytyka do morza, i właśnie w miejscu zetknięcia się tworzy wyspę, z dwóch stron témże jeziorem, zresztą morzem oblaną. W roku 1811 wschodni i zachodni brzeg téj wyspy od strony lądu, zostały umocnione warownią przez bandę zbójców morskich, pod dowództwem niejakiego Monsieur La Fitte, niegdyś kapitana w wojsku Napoleona. Banda ta po większéj części składała się z téj klassy mieszkańców Luizyany, którzy uciekłszy z wyspy St. Domingo, podczas zamieszań tamże wynikłych, udali się byli naprzód na wyspę Kuba; lecz wnet z niéj, z powodu wojny Francyi z Hiszpanią, wygnani, przybyli nieproszeni do Zjednoczonych Stanów i prawie wszyscy w kraju Luizyany osiedli.
    Wyspa Barratarya leży pod 29 stopniem szerokości a 92 długości geogr. i słynie zdrowém powietrzem i wielką obfitością ryb wszelkiego rodzaju. Naczelnik bandy, na wzór Karola Moora w tragedyi Szyllera, obok wielu występków posiadał niektóre cnoty. W r. 1813 zuchwałość i łupieztwa jego hordy, zwróciły na nią baczność wielkorządzcy Luizyany, który aby ją tém łatwiéj mógł zniszczyć, pozbawiając wodza, ogłosił 500 dolarów nagrody za głowę Lafitta, znanego dobrze mieszkańcom Nowego Orleanu, już to przez swoje z nimi związki, już to z powodu, że był niegdyś w tém mieście sławnym nauczycielem sztuki fechtowania. — Na to ogłoszenie wielkorządczy, Lafitte odpowiedział wzajemném, obiecującém 15,000 dolarów za głowę wielkorządcy. Ten naówczas wysłał oddział wojska z rozkazem zdobycia wyspy Lafitta, zniszczenia ogniem wszelkiéj własności zbójców, i przywiedzenia ich samych do Nowego Orleanu. Oddział ten, pod dowództwem dawnego niegdyś wspólnika i najzaufańszego przyjaciela Lafitta, podstąpił pod samą wyspę od strony lądu, nie widząc żywéj duszy, ani słysząc głosu ludzkiego. Lecz nagle usłyszano gwiznienie, podobne do hasła majtków, i cały oddział ujrzał się otoczonym przewyższającą siłą zbrojnych ludzi, którzy nań z zasadzki wypadli. W téj okoliczności, nowy Karol Moor rozwinął szlachetne rysy swego charakteru. Nie tylko bowiem darował życie człowiekowi, który go zdradził, który na życie jego i na wszystko co mu drogiém było nastawał; lecz nadto ofiarował mu taką summę pieniędzy, iż mu na przystojne aż do śmierci utrzymanie się wystarczyć mogła, i choć ją ów z pogardą odrzucił, bezpiecznie mu do Nowego Orleanu powrócić dozwolił. — Wypadek ten i kilka podobnych, przekonały, że wyspa korsarzy od strony lądu niezdobytą była. — Postanowiono więc uderzyć na nią od morza. Z razu siła morska, przy tych brzegach będąca, nie była dostateczna do tego przedsięwzięcia, i ze stratą przez Lafitta odpartą została. — Lecz ściągnąwszy posiłki, ponowiono napad, który się nareście zupełném zniszczeniom bandy korsarzów zakończył. — (Z gazety Amerykańskiéj).
    W dykcyonarzu biograficznym Grangera, kontynuowanym przez Noblego, w życiu arcybiskupa Blackbourne, znajduje się szczególne miejsce, które ponieważ ma niejaki związek z rzemiosłem bohatera mego poematu, nie mogę oprzeć się pokusie, umieszczenia go tutaj.
    Jest coś tajemniczego w historyi i w charakterze doktora Blackbourne. Piérwsza, nigdy dokładnie znaną nie była; lecz biegały wieści, że był niegdyś korsarzem, i że jeden z jego braci w rzemiośle, powróciwszy do Anglii, rozpytywał się głośno o dawnym swoim towarzyszu Blackbourne, i nie chciał wierzyć gdy mu powiadano, że został Arcybiskupem w Yorku. Ta wieść jednakże, zdaje się być tylko bezzasadną potwarzą. Jako arcybiskup, postępował on zawsze z wielką roztropnością, i jako stróż dochodów dyecezalnych na powszechny szacunek zasłużył. — Wprawdzie szeptano pokątnie, że zachowywał jeszcze wiele błędów młodości, i że uwielbienie dla płci pięknéj trzymało nie ostatnie miejsce w liście jego słabości. — Lecz gdy przy tylu oskarżeniach, o nic istotnie przekonanym nie był, wszystkie te wieści uważam tylko za skutek zawistnéj złośliwości. — Bo czyż podobna, aby rozbójnik morski mógł być tak uczonym człowiekiem, jakim bez zaprzeczenia był Blackbourne? On, który posiadał tak doskonałą znajomość pisarzów starożytnych, mianowicie tragików greckich, iż był w stanie czytać ich z równą łatwością jak Szekspira, musiał poświęcić wiele pracy nauce języków starożytnych, i mieć na to wiele czasu i dobrych nauczycieli. Jakoż niewątpliwie wiadomo, że odbierał nauki w Oxfordzie. Przyznawano mu powszechnie, że był bardzo w społeczeństwie przyjemnym, z czego nawet zrobiono przeciw niemu zarzut, mówiąc, że więcéj serc niż dusz pozyskał.“ —





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Gordon Byron i tłumacza: Antoni Edward Odyniec.