<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Król Maciuś Pierwszy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Naukowa w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Czyta Małgorzata Wojciechowska

Ale i nieprzyjaciel miał swój plan.
— Słuchajcie — mówi młody król. — Jutro musimy być w mieście. Bo może być źle z nami. Jesteśmy daleko od domu. Wszystko musimy wozić koleją zdaleka, a Maciuś jest tak jak w domu. To bardzo wygodnie bić się blizko miasta, bo się wszystko ma pod nosem. Ale miasta są niebezpieczne tem, że się boją. Więc trzeba je jeszcze więcej nastraszyć. Jutro rano aeroplany zaczną rzucać bomby, i miasto zmusi Maciusia, żeby się poddał. Wojsko trzeba tak rozstawić, żeby nie mogło się cofnąć. Więc z tyłu za wojskiem postawimy kulomioty, a jak zechcą uciekać, to zaczniemy do nich strzelać.
— Jakto, do swoich będziemy strzelać?
— Jutro musimy być w mieście, inaczej będzie źle — powtórzył młody król. — A kto z żołnierzy zacznie uciekać, ten nie swój a wróg.
Ogłoszono w oddziałach, że jutro ogólny atak i ostateczna bitwa.
„Nas jest trzech, a Maciuś jeden — mówił rozkaz. — Maciuś nie ma ani armat, ani prochu. W stolicy jego rewolucja. Żołnierze jego nie chcą się już bić. Są głodni i obdarci. Jutro Maciuś będzie w niewoli, a my zajmiemy stolicę“.
Aeroplany otrzymały rozkaz wzlotu ze wschodem słońca. Wydano benzynę i bomby.
A kulomioty ustawiono za wojskiem.
— Dlaczego? — pytali się żołnierze.
— Bo kulomioty potrzebne do obrony, a nie do ataku — mówili oficerowie.
Ale to się żołnierzom nie podobało.
Nie spał tej nocy nikt ani w obozie Maciusia, ani jego wrogów.
Jedni czyścili karabiny, inni pisali listy do domu i żegnali się z najbliższymi.
Cisza była zupełna, tylko ogniska się paliły.
A w tej ciszy mocno biły serca żołnierzy.
Świt.
Jeszcze szaro było, kiedy armaty strzelać zaczęły do pustych rowów Maciusia. Strzelają, strzelają, a w obozie Maciusia śmiech.
— Psujcie proch, psujcie — mówili, śmiejąc się, żołnierze.
Stoi Maciuś na wzgórzu i patrzy przez polową lornetę, co się dzieje.
— O, już idą.
Jedni biegną, drudzy ostrożnie czołgają się — coraz nowi i nowi wychodzą z rowów, — z początku bojaźliwie, potem trochę odważniej. Jednych zachęca cisza w okopach Maciusia, a drugich niepokoi.
Zerwało się nagle w górę dwadzieścia aeroplanów — i prosto na miasto, na stolicę. Niestety, Maciuś nie miał więcej, jak pięć, bo że dzieci najciekawsze były aeroplanów, więc podczas swej gospodarki najwięcej ich napsuły.
Zaczęła się zajadła bitwa powietrzna, w której strącono sześć nieprzyjacielskich, ale spadły lub zmuszone były do lądowania aeroplany Maciusia.
Początek bitwy odbył się tak, jak przewidywali na radzie wojennej.
Nieprzyjaciel zajął przednie okopy — i rozległ się okrzyk tryumfu:
— Acha, uciekli. Zlękli się. Nie mają armat. O, jak prędko uciekli: nawet wódeczki nie zdążyli zabrać.
Ten i ów odkorkował flaszkę.
— Dobra, skosztujcie.
Piją, śmieją się, hałasują, gotowi tu przenocować.
— Poco się spieszyć, kiedy i tak dobrze.
Ale młody król powtarzał uparcie:
— Dziś musimy być w mieście.
Przysunęli armaty i kulomioty.
— Do ataku!
Żołnierze niechętnie idą, a w głowach szumi. Ale trudno: rozkaz trzeba spełnić. A co nieprzyjemne, to lepiej prędko zrobić. Więc już zupełnie otwarcie idą, a potem biegną na ostatnie przed miastem okopy Maciusia.
A tu nagle grzmotnęły armaty, zaklekotały karabiny maszynowe, posypały się kule i — co dziwniejsza — strzały.
A tu nagle jakiś dziki krzyk w obozie Maciusia. A tu jakieś bębny, piszczałki, kotły.
A tu nagle — czarni wojownicy już na okopach. Mali jacyś ci murzyni, ale może tak się zdaje zdaleka. Niewiele ich, ale są — a w oczach się dwoi, a w uszach szumi.
A tu nagle — lwy i tygrysy, ogłuszone strzałami, a jeszcze sparzone gorącem żelazem — w strasznych skokach prosto na atakującego nieprzyjaciela. To dziwne, stu zabitych nie wywołałoby takiego wrażenia, jak jeden przez lwa rozszarpany. Tamto widzieli już, a to pierwszy raz widzą. Jakby kły dzikiego zwierzęcia gorsze były od kuli stalowej.
Co się teraz działo, trudno opisać. Jedni żołnierze biegną, jak szaleńcy wprost na druty kolczaste, rzucając karabiny na ziemię. Inni uciekają, a strzelają do nich własne kulomioty. Więc myślą, że są wzięci w dwa ognie, padają na ziemię albo ręce wznoszą do góry.
Nieprzyjacielska konnica, która miała wspierać atak, teraz wpada całym impetem na karabiny maszynowe, tratuje i rani.
Dym, kurz, zamieszanie, nikt już nic nie widzi i nic nie wie. Tak trwa godzinę i dwie.
Kiedy potem historycy opisywali tę bitwę, to każdy pisał co innego, tylko się wszyscy zgadzali, że podobnej bitwy jeszcze nie było.
— Ach — płakał prawie minister wojny — gdyby choć na dwie godziny jeszcze starczyło kul i prochu.
Ale cóż robić? Niema!
— Konnica naprzód! — krzyczy Maciuś, a sam siada na pięknego białego konia.
Tak, to było jedyne: skorzystać z popłochu i gonić, gonić nieprzyjaciela, zagarnąć wszystkie jego zapasy, odsunąć się tak od miasta, żeby się nie mógł ani dowiedzieć, ani domyśleć, że to nie pomoc Bum–Druma, a garstka dzieci murzyńskich i parę dziesiątków dzikich zwierząt z ogrodu zoologicznego dało Maciusiowi zwycięstwo.
I nagle, kiedy Maciuś spiesznie dosiadał konia, spojrzał na miasto i — oniemiał.
— Nie, to być nie może. To jakaś straszna omyłka. Nie, to mu się tylko zdaje.
Niestety, tak było.
Na wszystkich wieżach miasta powiewają białe chorągwie: stolica się poddaje.
Już pędzą w stronę miasta gońce z rozkazem:
— Zerwać te białe płachty! Rozstrzelać tchórzów i zdrajców.
Niestety, zapóźno.
Dostrzegł nieprzyjaciel te szmaty hańby i niewoli, zrazu się zdumiał, ale wnet ochłonął.
Bitwa ma to do siebie, że wystarczy wypić jeden kieliszek, żeby być pijanym, ale wystarczy jeden poświst kuli, aby pijany natychmiast wytrzeźwiał.
Strach, nadzieja, rozpacz, chęć zemsty — szybko po sobie następują.
Żołnierz przeciera oczy. Co to? Sen, czy prawda? Armaty Maciusia jakoś zamilkły, lwy i tygrysy leżą poszarpane przez kule. A tu — białe chorągwie mówią, że miasto się poddaje. Co to wszystko znaczy?
I tu młody król zrozumiał.
Krzyknął:
— Naprzód!
Za nim powtórzyli to samo oficerowie, za nimi żołnierze.
Maciuś widział wszystko, ale był bezsilny.
Wracają — formują się w szeregi — podnoszą porzucone karabiny. Białe flagi znikają, ale zapóźno.
Idą — już tną nożycami druty kolczaste.
— Wasza królewska mości — drżącym głosem przemawia jakiś stary jenerał.
Maciuś wie, co chce powiedzieć. Zeskoczył z konia i blady jak płótno — powoli i głośno rzekł:
— Kto chce zginąć, niech idzie za mną.
Niewielu znalazło się chętnych: Felek, Antek, Klu–Klu, kilka dziesiątków żołnierzy.
— Dokąd pójdziemy? — pytają.
— Pusty a mocny jest budynek, gdzie stały klatki lwów. Tam bronić się będziemy, jak lwy, po królewsku.
— Nie zmieścimy się wszyscy.
— Tem lepiej — szepnął Maciuś.
Było pięć samochodów w pobliżu: wsiedli, zabrawszy, co się dało z broni i nabojów.
Kiedy ujechali trochę, odwrócił się Maciuś i spojrzał:
Nad obozem powiewała biała chorągiew.
I przyszło Maciusiowi na myśl, jak dziwnie zadrwił z niego los: dał rozkaz, aby miasto zrzuciło z siebie to piętno hańby i niewoli, a teraz oto już nie miasto starców, kobiet i dzieci, wystraszonych paru dziesiątkami bomb, ale armja, wojsko, bezradne i bezsilne wobec wroga — zdaje mu się na łaskę i niełaskę.
— Dobrze, że niema mnie między nimi — powiedział Maciuś. — Nie płacz Klu–Klu, piękną śmierć będziemy mieli. I nie będą już mówili, że królowie prowadzą wojny, ale giną w nich tylko żołnierze.
Pięknie umrzeć — oto było jedyne pragnienie. I nagle — zjawiła się ciekawość:
— Jaki też pogrzeb urządzą mi moi wrogowie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.