Królewscy synowie/Tom II/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.



Na płockim zamku wieczorem dnia jednego letniego, cicho było jak zwykle; śpiewy tylko niewieście rozlegały się około komnat królowej, gdzie Judyta, trzy jéj córki, liczny dwór żeński i męzki, prawie zawsze zabawiał się dosyć wesoło.
Dwa otoczenia, króla Władysława i królowéj dzieliły się od siebie najczęściéj, jak dwa obozy nieprzyjacielskie. U królowéj liczba cudzoziemców, niemców i niemek szczególniéj przeważała, młodzieży węgierskiéj, sasów i frankonów kręciło się dużo, a była to drużyna pusta i próżniacza, dla któréj gędźba, śpiewy, pląsy i umizgi całe stanowiły życie. Po królewsku, wspaniale, dostatnio, świetnie odbywały się zabawy wieczorne, ciągnące często do późnéj nocy; gdy na smutnym królewskim dworze panowała cisza, a Władysław modlił się, trwożył i chorzał.
Całe dnie schodziły mu na myślach tęsknych, w których przewidywał przyszłe zawikłania i klęski. Wróżył zawsze co najgorsze.
Dopóki Zbigniew był zamknięty, płakał nad tém dziecięciem swém pokrzywdzoném; gdy go uwolnił, lękać się począł, ażeby z Bolkiem nie waśnili się i nie spierali, lękał się aby nie zniechęcili Sieciecha, lękał aby wojewoda zrażony nie odstąpił od niego. Obawiał się dzieci własnych, bał wojny, niezgody, niepokoju; ze wszystkiemi radby był żyć w zgodzie, nikogo nie zniechęcać, okupić ciszę dla dni starości swéj.
Widma chorobliwéj wyobraźni, przeczucia straszne go prześladowały. Nocami sny miewał przerażające, po całych dniach gryzł się podejrzeniami i przywidzeniami. Strapionego ducha ledwie na chwilę ukoiła modlitwa, troska powracała znowu. Dręczył się sam.
Sieciech wezwany do rady zawsze miał jedno na ustach, użycie siły i grozy, król właśnie wstręt do obojga. Obawiał się skutków.
Wieczora tego zostawiony sam sobie z milczącemi urzędnikami przybocznemi, król opanowany był przez te widma straszliwe klęsk i zawichrzeń; gdy komornik wbiegł oznajmując o Bolka powrocie. Nie wiedział więcéj nic nad to, że królewicz sam przybył z drużyną, a wojska przy nim nie było.
W pierwszéj chwili przeraził się król, myśląc że pomorcy ich pobili, a Bolko ledwie uszedł z życiem. Cały drżący posłał po syna, aby mu się natychmiast stawił.
Prosto więc z konia, jak stał, wpadł Bolko do królewskiéj komnaty, i przybiegł do ojca, który, nim się doń odezwał, długo w objęciach go trzymał.
— Ocalony jesteś! — zawołał — Bogu niech będzie chwała! a Zbigniew?
— Nie byliśmy na żadnéj wyprawie — odezwał się Bolko. — Co Zbigniew uczyni, ja nie wiem.
Nie rycerz z niego, a uparł się zwierzchnie dowództwo brać, z prawa starszeństwa. Ja pod jego rozkazy iść nie mogłem i nie pójdę — wrócić musiałem z próżnemi rękami.
Pobladł król, jedno niebezpieczeństwo znikło, drugie gorsze groziło — to czego się lękał, co przewidywał, waśń braterska już gorzała w sercach.
— Powaśniliście się więc! — zawołał — bracia! wy! coście się miłować powinni!
— Nie poczynałem sporu — odpowiedział Bolko — a uledz mi się nie godziło. Rości sobie prawa nademną!
To mówiąc dumnie spoglądał.
— Miły ojcze — dodał — nie przeciwiłem się jego uwolnieniu, ani uposażeniu, byłem mu bratem dobrym, ale się zgnieść i w sługę obrócić nie dam!
Władysław oczy zakrywszy siedział przy stole. Słowa te i głos trochę gniewny syna ściskały mu serce. Straszne sny nocne, czarna owa przyszłość, o którą drżał, stały przed nim. Grzech jego mścił się nad nim.
— Cóż późniéj będzie — odezwał się zcicha — gdy już dziś tak jest? Dziś o dowództwo, jutro się zagryzać poczniecie o ziemie królestwa tego i panowanie nad niemi!!
— Nie — odezwał się Bolko. — Komu naznaczysz zwierzchność, temu posłusznym być musi drugi — każesz mi słuchać, będę. Dziś myśmy równi, w jednych prawach, synowie twoi. Ja młodszy jestem, ale matka moja starszą była! On starszy nie prawem, ale tylko łaską twoją.
— Dość! dość! — przerwał król — ukój się, uspokój, uczynię wedle sumienia, aby zgoda panowała między wami. Jam stary, chory, niedołężny, puszczę wam rządy, patrzeć chcę, jak je sprawiać będziecie.
— Ojcze miłościwy — przerwał Bolko — rządźcie wy sami, królujcie! Ja nie chcę nic — ino na wojnę gdy idę sam być muszę — nie pod nim.
Po krótkiéj rozmowie odszedł królewicz. Od drużyny jego cały już dwór wiedział co się stało, pobiegli zausznicy z językiem do królowéj, do Sieciecha, który na zamku właśnie był i u Judyty siedział.
Gdy wieść tę przyniesiono, królowa natychmiast córki i służebne wysłała precz, aby sama pozostać z wojewodą.
W twarzy Sieciecha widać było zwycięztwo i radość złośliwą.
— Jest jakom przewidział — zawołał — poczyna się rozwiązywać sprawa. Nie stałoż się tak jakiem zapowiadał? że gdy Zbigniewa na wolę puszczą, jeść się będą, i zajedzą.
Królowa uśmiechnięta zbliżyła się doń i dotknęła jego ręki.
— A co daléj? — zapytała cicho.
— Co daléj? sądzę że nawet ich i podżegać nie trzeba, bo się nie pogodzą — mówił Sieciech — źleby było, gdyby się pojednali, a nawet pojednawszy się długo w zgodzie nie wytrwają.
Jeden z nich uwolni nas od drugiego, pozostałemu damy rady!
Sieciech ożywiony był i ciągnął daléj.
— Oba są otoczeni ludźmi mojemi, żaden ich krok mi nie tajny, żadne słowo nie wyjdzie z ust aby mi go nie powtórzono. Przy Zbigniewie mam zausznika, dla którego on nie ma tajemnic, z Bolkiem trudniéj, ale i na tego oko mają. Ten głośno prawi co myśli.
W pierwszéj wyprawie na pomorców czy na czechów, zapalczywość dziecinna go zgubi.
Uśmiechnął się chytrze, oczy mu pałały, królowa była uradowana i patrzyła nań z czułością wielką.
— Nie lękasz się swoich by cię zdradzili? — szepnęła.
— Nie, mojém złotem żyją — rzekł Sieciech — tamci ich za co kupić nie mają.
Mieniały się uśmiechy i wejrzenia; Judyta zdała szczęśliwą.
— Wszystko dobrze — rzekła głos zniżając — lecz pospieszać trzeba. Król dogorywa widocznie mówię wam, powtarzam, dni jego policzone, ociągać się nie godzi.
— Wszystko teraz spiesznym pójdzie krokiem — rzekł Sieciech.
Zasłona we drzwiach poruszyła się i zaszeleściała, wszedł podkomorzy królewski.
Ukłonił się nizko wojewodzie i ręką wskazał, że król go wzywa do siebie. Zrozumiał to łacno Sieciech, bo się spodziewał, że poń przyślą. Gdy podkomorzy się oddalał, wojewoda w ślad za nim pośpieszył, spojrzał tylko ku królowéj, która ścigała go oczyma, i odchodzącemu od ust pożegnanie posłała poufałe.
Nieraz tak i przy ludziach, okazywała czułość swą ulubieńcowi.
Sieciech zastał króla na zwykłém miejscu, pogrążonego w myślach tak, że choć wszedł i stanął przed nim wojewoda, nierychło głowę ciężką podniósł i zagryzione usta otworzył.
Milcząc potém wyciągnął doń ręce jakby pomocy błagał, jakby go wzywał na ratunek, pewien, że już Sieciech uwiadomiony jest o wszystkiém.
Wojewoda z dobrze udaną obojętnością stał u stołu, jedną ręką w bok się ująwszy, drugą spierając na nim.
— Miły mój! druhu mój! rado moja jedyna! — płaczliwie począł Władysław — wiecie już!!
— A! — rozśmiał się nielitościwie Sieciech — miłościwy królu, macie to czegoście pożądali, coście sobie uczynili sami, a co ja przepowiadałem. Toć było nieuchronne. Dwu ich jest teraz, wojna między niemi musi być, póki jeden nie zostanie.
Okrutne te słowa króla raziły mocno, ręką rzucił odganiając przepowiednię, oparł się o krzesło bezsilny, i mruczał pocichu, jakby się modlił.
— Ratujcież! zapobieżcie — zawołał — radźcie. Jam niedołężny, jam słaby, nie podołam już temu. Z sobą bić się będą, a mnie, mnie zabiją! mnie!
Co czynić? co postawić między niemi?
Wojewoda ramionami strząsnął.
— Dwu gospodarzy w jednym domu zgoda trudna — rzekł — jeden ustąpić musi.
— Dom wielki! — zawołał król.
Tak się rozpoczynała rozmowa, gdy niespodzianie podkomorzy odedrzwi postąpił oznajmując arcybiskupa Marcina, któremu biskup Filip towarzyszył.
Król posłyszawszy, natychmiast z krzesła chwycił się drżący, wskazując Sieciechowi, aby mu rękę podał i spiesznym, o ile zdołał krokiem, poszedł na spotkanie dwu pasterzy.
Zarówno jak poprzednicy jego, król nawykł był starszyźnie duchownéj największą cześć oddawać, aby przykładem swym drugich do poszanowania jéj wdrażać. Arcybiskup Gnieźnieński szedł z królem w parze władzą i znaczeniem.
Chory Władysław aż do drzwi swych wyszedł na spotkanie sędziwego Arcybiskupa. Przybycie jego nigdy pożądańszém być nie mogło. Po Sieciechu, którego się równie obawiał jak kochał, O. Marcin pierwszym był dla niego, szanował go król i wierzył weń. Wiek, dostojeństwo, charakter nadawały mu powagę wielką.
— Bóg was tu zesłał w téj chwili! — zawołał król z uczuciem całując rękę pasterza, który go błogosławił — Bogu niech za to będą dzięki! Znajdujecie mnie w trwodze i boleści wielkiéj.
Przybycie to tak pożądane dla króla, dla Sieciecha było najnieprzyjemniejszym wypadkiem.
Wojewoda zmienił się na twarzy, ustąpił z niéj wyraz zwycięzki, nachmurzył się, zafrasował, pomięszał; przeczuwał że mu arcybiskup znowu szyki pomięsza. Nie silił się nawet na udawanie spokoju i wesela.
Arcybiskup Marcin i biskup Filip usiedli u królewskiego stołu, wojewoda zatrzymał się nieco, wahał się widocznie pozostać ma czy odejść, pilnować króla czy opuścić go i zdać na doradzców duchownych, gdy Władysław przyzwawszy go szepnął mu coś do ucha, wydając jakieś rozkazy. Wojewoda zwolna i z niechęcią oddalił się z komnaty.
— Ojcze mój! — począł król, który ręce miał zwyczaj składać jak do modlitwy, gdy był poruszony — ojcze mój, Bóg was tu zesłał do mnie w chwili ucisku, jako anioła pocieszyciela!
Arcybiskup milczał, król odetchnąwszy ciągnął daléj.
— Oto mści się na mnie grzech mój. Ten, dla którego wyście wolność wyprosili, powstaje już na brata. To czegom się obawiał, przyszło, drżę i płaczę... Niezgoda wstąpiła w dom mój i grozi mu zgubą!
Arcybiskup zdziwił się i przeraził, wieść bowiem o wypadku jeszcze go była nie doszła. Król opowiedział mu to o czém od syna słyszał.
Starzec milczał długo zdumiony i przybity. Bolał nad tém z ojcem na równi.
— Pojednać ich musiemy — rzekł — pojednamy! Każemy u ołtarza poprzysiądz sobie miłość braterską. Krewkość to młodzieńcza!
— A! zechcąż oni posłuchać nas, przejednać się! — rzekł Władysław głową poruszając tęsknie. — Lękam się przysięgi, aby uniesieni lub podmówieni krzywoprzysiężcami się nie stali. Raczéj zapobiedz potrzeba ażeby do waśni żadnego nie mieli powodu.
— Rozum to każe — potwierdził arcybiskup.
Król spoczął nieco i ciągnął daléj.
— Bóg mnie może natchnął, lecz we łzach oto myśl powziąłem. Zwierzam się jéj wam tylko, niech ona przy was zostanie do czasu tajemnicą. Mnie sił codzień brak więcéj do rządzenia tém państwem. Sieciech wierny sługa mój, nie podoła temu. Nieprzyjacioły ma liczne. Chcę między synów podzielić królestwo za żywota, patrzeć i czuwać jak rządzić będą. Płock tylko i Mazowsze zostawię sobie, starczy to dla mnie. Uspokoi się dusza moja!
Z widoczném politowaniem nad boleścią królewską słuchał arcybiskup.
— Rzekliście — odezwał się — miłościwy panie, że Sieciech wiernym jest waszym sługą.
Głos którym te wyrazy wymówił starzec, zdawał się wątpliwość oznaczać. Król przestraszony drgnął cały, oczyma powiódł dokoła, jakby lękał się świadków niewidzialnych rozmowy.
— Nie wątpcie o tém — zawołał — wiernym mi, najwierniejszym jest sługą, a służąc mnie nieprzyjacioł sobie uczynił wielu. Dla mnie on trzeciem dziecięciem, więcéj może, druhem, podporą, tarczą, rozumem moim, prawicą, wszystkiém.
Mówił coraz żywiéj chory, aż tchu mu zabrakło.
Stary pasterz spojrzał dokoła i z piersi mu się dobyło ciężkie westchnienie.
— Nie przystałoby mi was, panie, z błędu wywodzić — rzekł z powagą — gdyby nie było to sumienia obowiązkiem. Wy miłujecie Sieciecha, lecz on więcéj pono własne korzyści swe niżeli was miłuje. Jam powinien ostrzedz was.
Zbladły i wylękły król ręce łamał i oczy zakrywał.
— Nieprzyjaciół jego głosy w piersi się waszéj odbiły, ojcze mój — zawołał. — W obronie mojéj stojąc przyczynił ich sobie, zazdroszczą mu.
Biskupi spojrzeli po sobie.
— Po cóżbym zasmucać miał duszę twą, królu a panie — odezwał się arcybiskup — gdybym pewien nie był iż mówię prawdę? Patrzcie, słuchajcie, a nie zaślepiajcie się.
Na to nie odpowiedział Władysław, i umyślnie zwracając rozmowę, szepnął zcicha.
Powiedzcie mi ojcze, co sądzicie o zamiarze moim podziału państwa tego?
— Jeżeli spokój i zgodę nim okupić możecie? — odpowiedział O. Marcin — dlaczegożbyście tak uczynić nie mieli? Inni panowie chrześcijańscy niejeden raz tak dzielili kraje swoje. Lecz, miłościwy królu, zamiast mnie jednego a przytomnego tu brata mojego, miasto Sieciecha, czemubyście panów, ziemiany, starszych królestwa waszego nie zwołali, aby im przełożyć myśl waszą?
Milczeniem król przyjął radę, zdawało mu się zbyteczném powoływanie starszyzny.
— Życzyłbym — mówił arcybiskup — powołać na wiec duchownych, świeckich, władyków i żupanów a ziemnian. Sieciech może przeciwnym będzie temu.
Posłyszawszy to król drgnął niecierpliwie.
— Jeżeli sądzicie, że potrzebny wiec — rzekł żywo — powołajcie nań, rozkażcie niechaj się zjadą. Zdaję to na przewielebność waszą.
— Uczynię jak żądacie — odpowiedział starzec patrząc na zmienioną i zafrasowaną twarz królewską. — Przyjdziemy w pomoc tobie, miłościwy panie. Niech się nie trwoży serce wasze, a strapienie duszy nie ogarnia. Miłościwy jest Bóg, w rękach Jego wszystko. Nie spadnie włos bez woli Jego.
Przywlókłem się tu — ciągnął daléj — bo mnie straszne doszły wieści o knowaniach Sieciecha. Nie pierwsze to, ani z jednych ust idą.
Ujrzawszy znowu słabnącego króla, starzec go ujął za rękę.
— Zamilczę — rzekł — po co mam waszéj przymnażać boleści, gdy wiary słowom dać nie chcecie.
Zamilkli, król tak był poruszony, iż w istocie litość obudzał. Spalone usta otwierał ciągle jakby mu tchu brakło, ręką uciskał piersi, oczy podnosił, oddech stawał się coraz cięższy, jakby go tłumione tamowało łkanie.
Rozmowa dłużéj już przeciągnąć się nie mogła. Powstał arcybiskup przyrzekając, że imieniem króla na wiec powoła.
— Uczyńcie to rychło — odezwał się król — dni moje policzone są, a w pokoju chcę umierać i rozterki nie zostawić po sobie.
— Będziecie żyć, miłościwy panie — rzekł arcybiskup, złożył ręce i zmówiwszy pocichu modlitewkę łacińską, zabierał się do odejścia.
Król choć osłabiony wstał i kazawszy się pod ręce wieść komornikom swym, z tym samym obrzędem jak wprzódy odprowadził O. Marcina do progu. Dopiero gdy go znów w krześle posadzono, padłszy na nie, jakby ostatek sił postradał. Oczy zamknął i obwisł omdlały. Nie miał czasu spoczywać, gdyż w téjże chwili hałaśliwie wpadł wojewoda Sieciech.
Przestraszony król porwał się, a obaczywszy go, lice mu się wyjaśniło, uśmiechnął się i rękę doń wyciągnął.
Przestroga arcybiskupa wcale nań nie podziałała, widać było, że się nawet nie myślał zwierzyć ulubieńcowi z tego, co mu o nim doniesiono, aby jemu i sobie przykrości oszczędzić.
Nie po raz to pierwszy przychodziły do króla na Sieciecha doniesienia i skargi, obwiniano go niemal jawnie, zarzucano mu czyny, stawiano ludzi na świadki, król nie chciał słuchać i widzieć nie chciał.
Pewien tego ślepego przywiązania, wojewoda czuł się niém silnym; zdało mu się, że żadna w świecie potęga obalić go nie może; nie rachował na to, że król raczéj był słabym niż stałym w przywiązaniu i nadewszystko pokoju pragnął; że dla pokoju tego, w końcu i jego mógł poświęcić.
— Najprzewielebniejszy pasterz — odezwał się Sieciech zajmując miejsce u stołu — nie przybył tu pewnie daremnie, aby nas pobłogosławić. Należy do nieprzyjaciół moich, wiem to i czuję. Czy znowu o jaką zdradę mnie pomawia?
Słowa te zmięszały króla, którego wojewoda badał bystrym wzrokiem, zapłonił się, począł głową potrząsać, jakby zaprzeczał, choć cała postać i twarz dowodziły, że Sieciech odgadł iż mu coś zagrażało. Władysław nie odpowiadał, a wojewoda ciągnął daléj.
— Może arcybiskup przywiózł znowu myśl jaką tak zbawienną, jak uwolnienie Zbigniewa?
I szydersko królowi w oczy poglądał.
— Nie, nie — wyjąknął zmięszany król — o zdrowiu mém słabém i ubywających siłach mówiliśmy. Skarżyłem mu się.
Sieciech nie dopytywał więcéj, zwrócono rozmowę na spór dwu braci. Wojewoda wziął stronę Zbigniewa.
— Miłościwy królu — rzekł — Bolko choć tak młody nie cierpi już żadnéj nad sobą władzy. Wojsław skarży się nań, że mu się z rąk wyrywa. I teraz gdy się wybierał do Santoka, uszedł przed nim niepostrzeżony, ochmistrz gdyby z nim był, zapobiegłby pewnie swarowi.
Kr. Zbigniew starszy jest wiekiem, starszy urodzeniem, cóż dziwnego, że chce mieć pierwszeństwo?
Powołać potrzeba tutaj obu i sprawę królewską władzą rozsądzić.
Milczał ojciec, nie sprzeciwiając się w niczém. Jak gdyby chciał wynagrodzić Sieciechowi oskarżenie tajemne, które miał na sercu, był dlań tego dnia pełnym łaskawości i dobroci, zatrzymał go do późna u siebie, całował, ściskał, a gdyby mu był już wprzódy nie oddał wszystko co miał, byłby go obdarzył jeszcze, aby za obwinienie opłacić. Ta dobroć i czułość nadzwyczajna, choć do niéj Sieciech był nawykłym, obudziła w nim jakieś podejrzenie. Odszedł niespokojny posądzając nie bez przyczyny arcybiskupa.
Trzeciego dnia, choć niepowołany Zbigniew przybył do Płocka.
Nie stanął jednak na zamku, ale się gospodą rozłożył w miasteczku w dwu czy trzech domach, z których mieszkańców wyrzucono na podwórze. Raźniéj mu tu było i swobodniéj, bo na zamku czeladź jego rozpasana dokazywać tak nie mogła, a on sam wstydził się onych zabaw, które sobie wyprawiał, często po całych nocach biesiadując z drużyną.
Na gospodzie przeodziawszy się, kazawszy orszakowi swemu wystąpić po książęcemu, jak był zwykł, w rogi trąbiąc, ze szczękiem i brzękiem wciągnął na zamek do ojca. Król się przestraszył wrzawą, ale mu dano znać kto był.
Choć miłość dla tego dziecka, a bardziéj poczucie obowiązku, króla ku niemu pociągało, Zbigniew nigdy mu nie był tak jak Bolko ukochanym. Wstydził się Zbigniewa, obawiał się go, zrażał się obejściem szorstkiém i prawie zuchwałem. Niepytany wchodził do izby, nie oddając królowi należnego poszanowania, narzekaniami i skargami starego zamęczał, ze słabości jego korzystał.
Dnia tego, czując się winnym, tém szumniéj i bezwstydniéj wystąpił przed ojcem. Bolko był już tego dnia na łowach z drużyną, mógł więc swobodnie ze skargami się rozwodzić.
Wszedłszy i zaledwie się pokłoniwszy, zaraz zaczął od nich.
— Przybywam do miłościwego ojca i pana z żalem i skargą — odezwał się. — Wyprawa na niczém spełzła, nie z mojéj winy.
— Wiem — odpad król sucho.
— Jestem przecie starszy, należy mi dowództwo?
— Jako żołnierz i rycerz młodszy jesteś — odparł król surowo. — Byłeś jeszcze w klasztorze, gdy Bolko dzieckiem już bił zwierza dzikiego i gonił nieprzyjaciela. Mogliście razem iść w zgodzie braterskiéj, tyś spór wszczął.
— Wiem to — dumnie zawołał Zbigniew — że mnie zawsze będzie wina przypisaną. Zaprawdę nie było po co mnie tu ściągać z więzienia i mianować królewskim synem, abym młodszemu służył za igraszkę i pośmiewisko.
W żywe oczy mnie przezywają klechą, wszyscy patrzą na mnie krzywo, Bolko się wyśmiewa, jego drużyna przy każdém spotkaniu, na gościńcu mnie przedrwiewa. Ja tego ścierpieć nie mogę.
Król popatrzał i nie odpowiedział nic, Zbigniew nadaremnie żale swe rozwodził.
Królowa Judyta, która już wiedziała o przybyciu Zbigniewa, a na złość Bolkowi znienawidzonemu przez nią i w myśl Sieciecha rada była starszemu bratu okazywać dobrą wolę, zabrała go z sobą na wieczerzę.
Król zawsze jadał sam i niewiele. Otwarty stół dla dworu i gości trzymała Judyta, lubiąca twarze nowe, wesołość i śmiechy młodzieży. Więcéj tu było swobody niż cesarskiéj siostrze i żonie królewskiej przystało, zamało poszanowania dla pani. Lecz wszyscy już byli do tego nawykli. Królowa sama chętnie otwierała usta, swawolne żarty strojąc i niepomierną wyzywając wesołość. Ona, trzy jéj córki i mnogi orszak niemek, polek i węgierek siadały przy stołach, u których téż jadała młodzież dworska i starszyzna przybywająca do króla z pokłonami.
Lubiła Judyta przepych, stoły zastawione były wspaniale i zbytkownie, lecz ładu i karności przy nich nie było. Dzbany gżąc się wywracano, padały kubki, szepty i biegania poza ławami, wrzawa po kątach, zapełniały izbę jadalną.
Pod koniec każdéj takiéj uczty wieczornéj zwoływano grajków, nucono pieśni, a że wina, miodu i piwa podostatkiem bywało, zabawy trwały do późna i bez pląsów się nie obchodziło. Niemłoda już pani zawsze strojna, wymuskana, zalotna, chodziła sama w tany z wybranemi, dając sobie mówić więcéj niż się godziło, choć w owych czasach godziło się bardzo wiele, na królewskich nawet dworach.
Królewien téż nie strzeżono bardzo, a dwór pani sam się chyba musiał strzedz, bo mu nie broniono nic wcale.
Zbigniewowi rozchmurzyło się czoło, gdy się znalazł w izbie, w któréj woń mięsiwa, napoju, kwiatów i olejków, któremi niewiasty głowy sobie namaszczały, przyjemnie połechtała jego powonienie. Dawny kleryk miał wielką do niewiast ciekawość, a niezbyt w nich przebierał; dwór królowéj obfitował szczególniéj w piękne i wesołe dziewczęta.
Pomiędzy Niemkami odznaczała się ulubienica i powiernica pani Greta, która, choć niezbyt już młodziuchna, bo pono do lat się trzydziestu zbliżała, miała jeszcze dobrze zachowaną świeżość jasnowłosych córek teutonów, a piękną budową, wesołemi oczyma niebieskiemi, śmiałością w obejściu się z mężczyznami, przechodziła swe współzawodniczki.
Wiele tam rozpowiadano o téj Grecie i przygodach jéj różnych, miała zawsze miłośników wielu, ale na kobierzec nikt jakoś prowadzić się jéj nie ważył.
Niezdało się to ją obchodzić wiele, bo twarz miała zawsze wesołą i jasną, żart na ustach i odpowiedź gotową a wydawała się szczęśliwą.
Prawa ręka królowéj służyła jéj do wszystkiego, do przyciągania tych, których potrzebowano, szpiegowania innych, jeśli się obawiano. Z dobréj woli czy z rozkazu Judyty, Greta starała się uwikłać w swe sieci młodziuchnego Bolka, ogniste pacholę nad wiek dojrzałe. Zdało się to bardzo łatwém, lecz Bolko, oprócz swych koni, psów, sokołów i wojennych zabaw nie lubił nic. Na dziewczęce zaloty odpowiadał śmieszkiem obojętnym, a gdy te szły zadaleko, z dumą je odtrącał. Tak samo zbył się natrętnéj Grety.
Jasnowłosa, na pozór łagodna istota, która patrzała takiemi niebieskiemi oczyma, jak spokojne lazurowych wód tonie, w których się niebo przegląda, pod tym pozorem trzpiotowatym i chłodnym miała niepohamowane namiętności. Jak pod kwiatami wąż, pod jéj uśmiechem dziecinnym chowało się zemsty pragnienie. Królowa, która wiedziała wszystko, domyśliła się i tego uczucia łatwo.
— A! — szepnęła do Grety dnia tego — jednego królewicza nie udało ci się pochwycić, za to drugiego weźmiesz gdy zechcesz tylko. Ten ci pomoże dopiec tamtemu, co tobą pogardził i obraził srodze. Probuj.
Greta nie miała dla pani tajemnic, jak królowa dla niéj, spojrzała w oczy Judycie, zarazem pytając ją i myśl jéj potwierdzając.
— O! Zbigniew — śmiejąc się mówiła królowa — parobek, niepiękny wcale, ale młody i królewicz. Gdybyś go sobie ujęła a przywiązała, zdałoby się to i dla mnie. Niebardzo mu się trzeba drożyć, bo chłopak nieśmiały być musi.
Poszeptały tak z sobą na uboczu, a przed ucztą wieczorną Greta się przystroiła tak, że zdała się mieć lat piętnaście i być jeszcze dziewczątkiem niewinném.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.