Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom II/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IX.
Mieszkanie pana René, perfumiarza królo­wej-matki.

W opoce naszego opowiadania, tylko pięć mostów łączyło obie części miasta; mosty te były już to kamienne, już to drewniane; wszystkie pięć przypierały do Cité.
W innych miejscach, gdzie kommunikacya była konieczną, mosty jako tako zastępowały umyślnie na ten cel urządzone promy.
Te pięć mostów, po obu stronach, obsiadły rozmaite domy, jak to jeszcze dzisiaj można widzieć na Ponte-Vecchio we Florencyi.
Z pomiędzy tych pięciu mostów, z których każdy ma swoję historyę, zajmiemy się szczególniej opowiedzeniem przemian, jakim uległ most Ś-go Michała.
Most Ś-go Michała był wybudowany z kamienia w 1373 roku; pomimo jego powierzchownej siły, wylew Sekwany zniszczył go po części 31 Stycznia 1408 roku; 1418 roku odbudowano go z drzewa, lecz znowu w nocy, z 16 na 17 Grudnia 1547 roku, woda uniosła go ze sobą; około 1550 roku, a zatem na dwadzieścia dwa lat przed wypadkami przez nas opisanemi, most został powtórnie odbudowany z drzewa, i chociaż wymagał gruntownej naprawy, trzymał się jeszcze dosyć dobrze.
Pośród domów, które otaczały most, frontem i równoległe do wysepki, na której żywcem spalono Templaryuszów, a na której dzisiaj założono główny fundament mostu Nowego, odróżniał się drewniany dom, na który obwisł wysoki dach, jakby powieka na ogromne oko.
Z okna otwartego na pierwszem piętrze, i znajdującego się nad drzwiami i oknem dolnego piętra, zawsze szczelnie zamkniętego, dawało się widzieć różowawe światło, ściągające uwagę przechodniów na elewacyę zsiadłą, długą, pomalowaną niebiesko, i przybraną mnóstwem listewek bogato złoconych.
Rodzaj fryzu oddzielającego parter od pierwszego piętra, przedstawiał tłumy dyabełków w najdziwaczniejszych pozach.
Pomiędzy tym fryzem a oknami pierwszego piętra, znajdowała się wielka tablica, pomalowana również jak i cały dom, kolorem niebieskim; na tablicy był napis:

RENÉ, FLORENTCZYK,
PERFUMIARZ KRÓLOWEJ-MATKI.

Drzwi tego sklepu, jak to już wyżej powiedzieliśmy, zawsze były szczelnie zamknięte, lecz daleko korzystniej aniżeli same zasuwy, broniła je od napadów nocnych straszna sława, jaką, posiadał właściciel domu.
Przechodzący przez most Ś-go Michała, omijali ten dom, obchodząc go zdaleka, jak gdyby się obawiali, ażeby zapach perfum nie dostał się do nich przez grube ściany.
Jeszcze nie dosyć na tero; sąsiedzi z obudwóch stron, sądząc zapewne, że będą zarażeni sąsiedztwem, po wprowadzeniu się na most Ś-go Michała, pana René, wziąwszy swe manatki, wynieśli się z domów i tym sposobem domy przyległe domowi pana René, zostały opuszczone i zamknięte.
Oprócz tego, pomimo, że domy te były opuszczone, przechodzący przez most późno w nocy, widzieli przez szpary zamkniętych okiennic jakieś światło i słyszeli jakieś głosy podobne do jęków.
Wszystko to dowodziło, że domy te były uczęszczane; chodziło tylko o to, czy goście należeli do tego, czy do tamtego świata.
To było przyczyną, że sąsiedzi dwóch opuszczonych domów, nie raz myśleli, czyby nie było roztropniej wynieść się cokolwiek dalej ze swych mieszkań.
Zapewne też w skutek strasznej opinii, jaką posiadał René, jemu tylko wolno było utrzymywać ogień po godzinie zakazanej.
Ani patrol, ani warta, nie śmiały nigdy zakłócać spokoju człowieka, który jako ziomek i jako perfumiarz, podwójnie był miłym Jej królewskiej mości.
Ponieważ nie wątpimy, że filozofia XVIII wieku, wyniszczyła w naszym czytelniku wiarę w magię i magów, prosimy go więc, ażeby raczył z nami wejść do tego mieszkania, szerzącego tak wielki postrach w epoce przesądów.
W sklepie ciemnym i pustym od ósmej godziny wieczór, (o tej albowiem godzinie był zamykanym, ażeby nazajutrz rano znowu się otworzyć), sprzedawano pachnidła, maści i kosmetyki we wszystkich gatunkach, przygotowywane przez biegłego chemika.
Dwóch uczniów wyręcza go w tej cząstkowej sprzedaży, lecz nie mieszkają u niego w domu; nocują na ulicy de la Calandre.
Wieczorem wychodzą na chwilę przed zamknięciem sklepu.
Rano przechadzają się przed sklepem, oczekując na jego otwarcie.
Sklep, jak to już wyżej powiedzieliśmy, jest w tej chwili ciemny i pusty.
W sklepie, dosyć szerokim i głębokim, znajduje się dwoje drzwi, z których każde prowadzą na schody.
Jedno z tych schodów wiją się w murzo, są więc wewnętrzne; drugie zaś zewnętrzne, widziane są z bulwarku, zwanego dziś des Augustins, i z nadbrzeża znanego dziś pod nazwiskiem bulwaru des Orfèvres.
Schody te prowadzą do pokoju, położonego na pierwszem piętrze.
Pokój ten, zupełnie odpowiedni co do wielkości sklepowi pod nim się znajdującemu, w kierunku długości, przedzielony jest zasłoną na dwie części.
W głębi pierwszej części widać drzwi, prowadzące na schody zewnętrzne.
W drugiej części, prowadzą drzwi do schodów ukrytych; lecz drzwi także są niewidzialne, są zakryte wielką rzeźbioną szafą; obracającą się, jak gdyby na osi, na wielkich żelaznych zawiasach.
Tylko Katarzyna i René wiedzą o tych tajemniczych drzwiczkach; tędy to królowa-matka przychodzi i schodzi; tu przyłożywszy oko lub ucho do szafy, porobionymi w niej otworami, może widzieć i słyszeć wszystko, co się dzieje w pokoju.
Jeszcze dwoje drzwi widzialnych znajduje się w tej części pokoju.
Jedne z nich prowadzą do pokoiku, oświeconego oknem znajdującem się w dachu.
Pokoik ten odznacza się ogromnym piecem, tyglami, retortami i tym podobnemi narzędziami: jest to laboratorium chemika.
Drugie prowadzą do celki jeszcze dziwaczniejszej; tutaj wcale niema światła, niema dywanów, niema mebli; tylko na środku stoi rodzaj ołtarza z kamienia.
Podłogę zastępuje płyta kamienna od środka, ze spadkami ku wszystkim ścianom; obok ścian przechodzi rynienka, zakończona otworem, przez który widać mętne bałwany toczące się po Sekwanie.
Na wbitych gwoździach wiszą rozmaite narzędzia dziwnych kształtów, wszystkie ostre jak igły lub brzytwy; jedne z nich błyszczą jak zwierciadła, inne są bez połysku, szarego lub ciemno-niebieskiego koloru; jest to przybytek wieszczby.
Powróćmy do pokoju środkowego, przedzielonego na dwie części.
Tutaj perfumiarz przyjmuje zwyczajnych gości; tutaj egipski ibis, mumie przewiązane złotemi wstążkami, krokodyl z roztwartą paszczą, trupie główki bez oczu i z chwiejącemi zęby, nareszcie szpargały zakurzone i nadgryzione przez szczury — biją w oczy przychodnia strasznym chaosem, i nie pozwalają jego myślom trzymać się prostej drogi.
Za firanką są rozrucone flaszeczki, szklanki, urny, czarki nieznanych kształtów; wszystko to oświecają dwie srebrne lampki, bardzo podobne do siebie, i jakby porwane z kościółka Santa-Maria-Novella, lub Dei Servi we Florencyi.
Każda z tych lampek, zawieszona na trzech łańcuszkach, wydając z siebie zapach, oświecała ponure sklepienie pokoju żółtawem światłem.
René, sam, założywszy ręce na krzyż i potrząsając głową, chodzi po drugiej części środkowego pokoju wielkiemi kroki. Po długiem rozmyślaniu, zatrzymał się przed klepsydrą.
— A! a!... — powiedział — zapomniałem ją przewrócić, a może piasek już się dawno przesypał.
Potem spojrzał na księżyc wychodzący z po za czarnej chmury, obok dzwonnicy katedry Notre-Dame, i dodał:
— Dziewiąta godzina. Gdyby miała przyjść, przyjdzie, jak zwykle, za godzinę lub za półtorej; na wszystko wystarczy czasu.
W tej chwili dał się słyszeć na moście odgłos kroków.
René przyłożył ucho do długiego lejka, wychodzącego na ulicę i zakończonego miedzianym maskaronem.
— Nie, to nie ona ani nie one. To kroki męzkie; zatrzymali się przed mojemi drzwiami; przyszli więc do mnie. W tej chwili rozległy się trzy silne uderzenia.
René szybko zeszedł na dół. Potem nie otwierając jeszcze drzwi, zaczął nadsłuchiwać. Trzy uderzenia ponowiły się.
— Kto tam?... — zapytał René.
— Czy koniecznie mamy wymienić swoje nazwiska?... — zapytał jakiś głos.
— To jest koniecznem — odpowiedział René.
— A więc, jestem hrabia Annibal de Coconnas — powiedział tenże sam głos.
— Ja zaś jestem hrabia Lerac de La Mole — dodał głos drugi.
— Zaczekajcie panowie chwilkę, zaraz otworzę.
René odsunął rygle, spuścił zapory, otworzył dwom młodym ludziom drzwi i zamknął je tylko na klucz; następnie po schodach zewnętrznych, wprowadził ich do drugiej części środkowego pokoju.
La Mole wchodząc, nieznacznie przeżegnał się pod płaszczem; był blady, ręce mu drżały.
Coconnas obejrzał wszystko po szczególe, a spostrzegłszy drzwiczki, prowadzące do celki, chciał je otworzyć.
— Daruj, mój panie!... — powiedział René głosem tajemniczym, zatrzymując hrabiego de Coconnas. — Ci, którzy mi czynią ten zaszczyt i odwiedzają mnie, pozostają w tym tylko pokoju.
— A! to co innego — odparł Coconnas — z tem wszystkiem chciałbym usiąść.
Coconnas wziął krzesło i usiadł.
Nastąpiło głębokie milczenie.
René czekał objaśnień ze strony młodych ludzi.
Było tak cicho, że można było słyszeć gwiżdżący oddech piemontczyka, jeszcze nie zupełnie wyleczonego.
— René... — zapytał nakoniec Coconnas — jesteś człowiekiem uczonym, powiedz mi też z łaski swojej, czy pozostanę kaleką, to jest, czy mnie nie przestanie dręczyć ten krótki oddech, który mi nie pozwala dosiąść konia, robić bronią i zajadać jajecznicy na słoninie.
René przyłożył ucho do piersi piemontczyka i uważnie liczył uderzenia pulsu w płucach.
— Panie hrabio, wyzdrowiejesz zupełnie.
— Czy niezawodnie?
— Ręczę ci.
— Bardzo mnie to cieszy.
Znowu nastąpiło milczenie.
— Czy pan hrabia, nie życzy sobie jeszcze dowiedzieć się czego?
— I owszem — odpowiedział Coconnas — chciałbym się dowiedzieć, czy jestem naprawdę zakochany.
— Jesteś pan zakochany — odrzekł Rané.
— Zkąd pan wiesz o tem?
— Ztąd, że się pan o to pytasz.
— Kroćset dyabłów, sądzę, że masz słuszność. Lecz w kim?
— W tej, która teraz może tak jak pan wykrzykuje „kroćset dyabłów.”
— W samej rzeczy — powiedział zdumiony Coconnas — jesteś bardzo zręczny. No, teraz na ciebie kolej, La Molu!
La Mole zarumienił się i zmieszał.
— No! do kroćset dyabłów!... — zawołał Coconnas — mówżeż.
— Mów pan — powiedział Florentczyk.
— Ja, panie René — przemówił La Mole głosem drżącym — ja nie będę się pana pytał, czy jestem zakochany, ponieważ wiem o tem bardzo dobrze i nie mam potrzeby oszukiwać siebie, lecz powiedz mi, czy będę kochanym, gdyż wszystko co mi dawało z początku jaką nadzieję, przywodzi mnie teraz do rozpaczy.
— Może pan nie przedsięwziąłeś wszystkiego, jak należy.
— Cóż mam czynić, mój panie; myślę, że tylko uszanowaniem i poświęceniem wypada mi dowieść, iż ją kocham prawdziwie i szczerze.
— Pan wiesz — powiedział René — że te dowody zwykle bardzo małą mają wagę.
— A więc pozostaje mi tylko rozpaczać?
— Nie, teraz potrzeba uciec się do nauki. W ludzkiej naturze znajdują się antypatye, które potrzeba przezwyciężyć, i sympatye, które potrzeba obudzić. Żelazo nie jest magnesem, lecz magnesowane, przyciąga do siebie żelazo.
— Bezwątpienia, bezwątpienia — szepnął La Mole — lecz obawiam się tych wszystkich czarnoksięzkich zaklinań.
— A! kiedy się pan obawiasz, pocóżeś pan do mnie przyszedł?
— Wstydź się, nie bądź-że dzieckiem — powiedział Coconnas. — Panie René, czy możesz mi pokazać dyabła?
— Nie, panie hrabio.
— Szkoda! miałem mu do powiedzenia kilka słów, to bezwątpienia obudziłoby odwagę w panu de La Mole.
— Niech i tak będzie! — zawołał La Mole. — Przystąpmy śmiało do rzeczy. Mówiono mi o figurach z wosku, modelowanych na podobieństwo ukochanych osób. Czy to będzie środkiem do dowiedzenia się czegoś?
— Najpewniejszym.
— I środek ten nic nie zaszkodzi zdrowiu ukochanej kobiety, ani nie skróci jej życia?
— Nic a nic.
— A więc go doświadczmy.
— Czy chcesz, ażebym zaczął? zapytał Coconnas.
— Nie — odpowiedział La Mole — zacząłem, więc skończę.
— Pan więc koniecznie, namiętnie, chcesz się dowiedzieć prawdy, panie de La Mole? — zapytał florentczyk.
— O tak! — zawołał La Mole — umieram z niecierpliwości, mistrzu René.
W tej chwili ktoś zasztukał do drzwi z ulicy, lecz zasztukał tak lekko, że tylko René usłyszał i to bezwątpienia dlatego, że się tego spodziewał.
Zadając obojętne zapytania La Molowi, florentczyk nieznacznie przytknął ucho do tuby i usłyszał jakiś głos, który go mocno zatrwożył.
— Teraz obmyśl pan swoje życzenia — powiedział po chwili florentczyk — i przywołaj ukochaną osobę.
La Mole ukląkł, jak gdyby rozmawiał z bóstwem; tymczasem René wyszedł do drugiego pokoju i pocichu zsunął się po schodach zewnętrznych; w kilka chwil potem lekkie kroki dały się słyszeć w sklepie.
La Mole wstając, znowu ujrzał przed sobą mistrza René; florentczyk trzymał w ręku dość licho wykonaną woskową figurkę, w koronie i w płaszczu królewskim.
— Więc pan koniecznie chcesz być kochanym od osoby ukoronowanej? — zapytał perfumiarz.
— Tak jest, chociażbym miał utracić życie, chociażbym miał zatracić swą duszę — odpowiedział La Mole.
— Dobrze — odrzekł florentczyk, maczając końce swych palców w jakimś płynie, znajdującym się w nalewce i wymawiając jakieś łacińskie słowa, pokropił jej tym płynem głowę.
La Mole wzdrygnął się; czuł, że się spełnia świętokradztwo.
— Co robisz? — zapytał florentczyka.
Chrzczę tę figurkę w imię kobiety, którą pan kochasz.
— Lecz w jakim celu?
— Ażeby w niej wzbudzić sympatyę.
La Mole otworzył usta, chcąc przerwać dalsze działania, lecz szydercze spojrzenie piemontczyka wstrzymało go.
René spostrzegłszy ten ruch, zatrzymał się.
— Potrzeba zupełnej i nieprzymuszonej woli — rzekł.
— Rób dalej — odpowiedział La Mole.
René napisał na kawałku czerwonego papieru kilka kabalistycznych znaków, przełknął tę karteczkę przez uszko igły i utkwił ją w sercu figurki.
Rzecz dziwna! z rany pociekła kropelka krwi.
Następnie René zapalił karteczkę.
Gorąco igły stopiło około niej wosk i wysuszyło kropelkę krwi.
— A więc — powiedział René — pańska miłość siłą sympatyi przedziera się i rozpala serce kobiety, którą kochasz.
Coconnas, umysłu silnego, pocichu śmiał się ze wszystkiego co widział, lecz La Mole, zakochany i zabobonny, uczuł, że zimny pot wystąpił mu na czoło.
— Teraz zaś — powiedział René — dotknij pan swemi usty ust statuetki i zawołaj:
— Małgorzato, kocham cię; przybywaj, Małgorzato!
La Mole był posłusznym.
W tej chwili można było słyszeć szelest otwierających się drzwi w drugim pokoju, a następnie lekkie stąpanie.
Coconnas, ciekawy i zarazem podejrzliwy, dobył sztylet, a obawiając się, ażeby na przypadek gdyby chciał podnieść firankę, René znowu nie pozwolił mu tego uczynić, przeciął firankę sztyletem i przyłożywszy oko do otworu, tylko co zrobionego, wydał krzyk, na który mu odpowiedziały wykrzyknięcia dwóch kobiet.
— Kto tam? — zapytał La Mole, ledwie co nie wypuściwszy z rąk woskowej figury, którą Rene zdążył mu odebrać.
— Księżna de Nevers i królowa Małgorzata są tutaj — odpowiedział Coconnas.
— No i cóż! niedowiarki — rzekł René, cierpko się uśmiechając — czyż jeszcze powątpiewacie o istnieniu siły sympatyi?
La Mole stanął jak skamieniały, spostrzegłszy Małgorzatę; Coconnas na chwilę został olśniony, poznawszy księżnę de Nevers.
Pierwszy wystawiał sobie, że czarnoksięztwa mistrza René wywołały widmo Małgorzaty; drugi, widząc przez szparę w firance, jak dwa piękne widziadła weszły, w mgnieniu oka wytłómaczył sobie ten cud, jako wypadek bardzo naturalny.
Kiedy La Mole żegnał się, Coconnas, mający stosowny czas do zrobienia sobie kilku filozoficznych uwag i odpędzić złego ducha kropidłem, zwanem niedowiarstwem, Coconnas spostrzegł zadziwienie, malujące się na twarzy pani de Nevers i uśmiech cokolwiek sarkastyczny Małgorzaty; wtedy pojął, że chwila była stanowczą.
Wyrozumiawszy więc, że w imieniu przyjacielą można powiedzieć to, czegoby się od siebie nie powiedziało, zamiast udać się do pani de Nevers, wprost zbliżył się do Małgorzaty i klękając w sposób, jak to przedstawiają w uroczystościach jarmarcznych wielkiego Artaxerxa, głosem, któremu świst, wychodzący z rany, dodawał szczególniejszego wyrazu, zawołał:
— Pani! tylko co, na usilne żądanie mego przyjaciela, hrabiego de La Mole, mistrz René przywołał twój cień; z więlkiem mojem zadziwieniem, twój cień zjawił się w towarzystwie wielce mi drogiej damy, a którą będę miał zaszczyt przedstawić swemu przyjacielowi. Cieniu Jej królewskiej mości królowej Nawarry! czy nie zechcesz powiedzieć swej towarzyszce, ażeby raczyła wyjść za firankę?
Małgorzata zaczęła się śmiać i dała znak Henriecie, która wyszła do drugiej części pokoju.
— La Molu, mój przyjacielu! — powiedział Coconnas — bądź wymownym jak Demostenes, jak Ciceron, jak kanclerz de l’Hospital; upewnij cień księżnej de Nevers, że jestem jej najpoświęceńszym, najuniżeńszym i najwierniejszym sługą. Pamiętaj, że tu idzie o moje życie.
— Lecz? — szepnął La Mole.
— Czyń co ci mówię, a ty, panie René, bacz na to, ażeby nam nikt nie przeszkodził, René by] posłusznym.
— Kroćset dyabłów! — zawołała Małgorzata. — Słucham pana; co mi pan chcesz powiedzieć?
— Mam ci powiedzieć, pani, że cień mego przyjaciela, a że on jest cieniem, dowodzi to, iż jeszcze nie powiedział ani słówka; jestem więc obowiązany objaśnić panią, że ten cień mego przyjaciela błaga mnie, ażebym, korzystając ze zdolności, mocą której jestem w stanie mówić głośno, powiedział ci: „Śliczny cieniu! biedny La Mole widocznie niknie wskutek surowości twych oczu.”
Cieniu! gdybyś się zamienił w rzeczywistość, raczej bym pozwolił się mistrzowi René zamknąć do jakiej flaszeczki, aniżeli odważyłbym się przemawiać w tych słowach do córki Henryka II-go, siostry Karola IX-go, i żony Henryka króla Nawarry.
Lecz cienie nic nie mają wspólnego z ziemią, nie znają dumy ziemskiej i nie gniewają się na tych, którzy ich kochają.
Pani! uproś swoje ciało, aby choć trochę kochało duszę biednego La Mola, duszę cierpiącą, duszę dręczoną z początku przyjaźnią, duszę spopieloną ogniem twych oczu, ogniem, stokroć silniejszym aniżeli ognie samego piekła.
Zlituj się więc nad tą biedną duszą.
Pokochaj cokolwiek tego, którego nazywałaś pięknym La Molem, a jeżeli jesteś pozbawiono, mowy, roześmij się doń, podaj mu rękę.
Dusza mego przyjaciela jest bardzo pojętną; ona natychmiast wszystko zrozumie.
Roześmij się więc, lub kroćset dyabłów! przebiję szpadą Renégo, jeżeli nie zechce zmusić twego cienia, wywołanego w porę tak stosowną, do uczynienia dla mego przyjaciela czegośkolwiek, coby się zgadzało z twoją uczciwością.
Coconnas oddał tę przemowę w postawie Eneasza, wstępującego do otchłani piekielnych.
Małgorzata nie mogła się wstrzymać od głośnego wybuchu śmiechu, i zachowując milczenie, godne cienia królewskiego, podała rękę Coconnasowi.
Ten z grzecznością wziął jej rękę i zawołał:
— Cieniu mego przyjaciela, przybywaj do mnie niezwłocznie.
La Mole, pomieszany i cały drżąc, był posłusznym.
— Dobrze — powiedział Coconnas, wziąwszy go z tyłu za głowę — teraz schyl swą piękną ciemnej cery twarz, do tej białej rączki.
I Coconnas, stosując zarazem do słów i poruszenie, połączył tę śliczną rączkę z ustami hrabiego de La Mole; rączka wcale nie starała się wydobyć z tego słodkiego uścisku.
Małgorzata nie przestawała się uśmiechać, lecz pani de Nevers, strwożona jeszcze niespodziewanem spotkaniem dwóch szlachciców, wcale się nie śmiała.
Księżna uczuła w sobie rodzącą się zazdrość; podług niej, Coconnas nie powinien był do tego stopnia zapominać o swoich interesach, zajmując się cudzemi!
La Mole spostrzegł zmarszczenie jej brwi, widział błyskawice w jej oku i nie zważając na swoje upojenie, pojął, jakie niebezpieczeństwo grozi jego przyjacielowi i przeniknął, co mu wypada czynić dla uratowania go.
Wstał, pozostawiając rękę Małgorzaty w ręku piemontczyka, potem zbliżył się do księżnej de Nevers i ukląkłszy, powiedział:
— O ty! najpiękniejsza i najgodniejsza uwielbienia kobieto; mówię do kobiet żyjących a nie do cieni — rzekł La Mole uśmiechając się i spoglądając na Małgorzatę. — Pozwól duszy ogołoconej ze wszystkiego ziemskiego, naprawić błąd osoby, dającej się powodować materyalną przyjaźnią.
Pan de Coconnas, jak pani wiesz, jest człowiekiem stałym i śmiałym, jest to ciało, może być, że piękne, lecz znikome jak każde ciało; omnis caro foenum.
Pomimo, że ten szlachcic od rana do wieczora czyta mi błagalne litanie, których przedmiotem jesteś pani, pomimo, że w obecności pani zadawał najpiękniejsze pchnięcia, jakie tylko kiedy zadano we Francyi, pomimo to wszystko, ten zapaśnik tak wymowny, w obliczu cienia nie śmie mówić do kobiety.
Oto powód, dla którego on zwrócił się do cienia królowej, polecając mi przemówić do pięknego ciała pani, powiedzieć ci, że składa u stóp twoich swą duszę i serce; prosić cię, ażebyś raczyła nań spojrzeć swemi anielskiemi oczyma, ażebyś skinęła na niego swym pięknym różowym paluszkiem, ażebyś przemówiła do niego swym przyjemnym i mile brzmiącym głosem choć jedno słówko, któreby mu utkwiło w jego sercu na zawsze; lecz gdybyś pani tego uczynić nie zechciała, prosił mnie, ażebym go przebił powtórnie moją szpadą, szpadą, która nie jest cieniem, gdyż mój przyjaciel nie może żyć na tym świecie, jeżeli pani nie pozwolisz mu żyć wyłącznie dla ciebie.
Coconnas oddał swą mowę z uniesieniem i siłą, La Mole zaś chciał obudzić czułość i wzbudzić współczucie.
Oczy Henriety, bacznie utkwione w La Molu, podczas gdy mówił, zwróciły się na piemontczyka w celu zbadania, czy twarz szlachcica zgadza się z miłosnemi słowy jego przyjaciela.
Bezwątpienia była zadowoloną; z wyrazu jego twarzy, gdyż rumieniąc się i wstrzymawszy oddech, powiedziała do Coconnasa z uśmiechem, który dał widzieć podwójny rząd pereł oprawnych w koral.
— Czy to prawda?
— Kroćset dyabłów! — zawołał Coconnas, oczarowany tem spojrzeniem — czy to prawda!.... — O! tak, pani, to prawda! prawda, na twe życie... prawda na mą śmierć!...
— Więc zbliż się — powiedziała Henrieta, wyciągając ku niemu rękę z pełnem wdzięku pomięszaniem, a które zdradzały jej przymglone oczy.
Coconnas, rzuciwszy w górę swój tok aksamitny, w jednym poskoku znalazł się obok młodej kobiety.
La Mole, posłuszny skinieniu Małgorzaty, także się do niej zbliżył.
W tej chwili René pokazał się we drzwiach, w głębi pokoju.
— Milczenie! — zawołał głosem, który natychmiast przytłumił ten ogień... — milczenie!
We wnętrzu ściany, dało się słyszeć lekkie skrzypnięcie żelaza w zamku i łoskot drzwi, obracających się na zawiasach.
— Lecz, zdaje się — powiedziała dumnie Małgorzata — że nikt niema prawa wejść tutaj skoro my jesteśmy?
— Czy ani królowa-matka?.. — szepnął jej do ucha René.
Małgorzata w jednej chwili rzuciła się na zewnętrzne schodki, ciągnąc za sobą La Mola; Henrieta i Coconnas udali się za niemi.
I wszyscy uciekli, jak uciekają ptaszki spłoszone z drzewa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.