Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Aleksander Dumas (Ojciec).

KRÓLOWA MARGOT
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.

TOM II.

WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
Al. ulica Mazowiecka 11.

1892.



Дозволено Цензурою
Варшава, 16 Сентября 1892 года.




Rozdział I.
NA CMENTARZU NIEWINIĄTEK.

Małgorzata, powróciwszy do siebie, napróżno starała się odgadnąć, co Katarzyna de Médicis powiedziała do ucha Karolowi IX-mu.
Część ranka przeszła na staraniach, podjętych około La Mola; druga zaś na bezowocnem usiłowaniu rozwiązania powyższej zagadki.
Król Nawarry pozostał w Luwrze, jako więzień.
Hugonotów mordowano jeszcze z większą wściekłością.
Po strasznej nocy, nastąpiła rzeź dzienna, jeszcze bardziej odrażająca.
Dzwony nie jęczały już na trwogę, lecz dzwoniły na „Te Deum”.
Uroczyste głosy spiżu, rozchodzące się pośród morderstw i pożarów, były jeszcze smutniejsze w dzień, aniżeli dzwon, zwiastujący śmierć upłynionej nocy.
To jeszcze nie wszystko; zdarzyła się dziwna rzecz: tarnina, kwitnąca wiosną i, jak zwykle, utrącająca swoje wonne kwiaty w miesiącu czerwcu, zakwitła znowu w nocy.
Katolicy, widząc w tem zjawisku cud i przypisując go zatwierdzeniu ich zbrodni przez Boga, szli procesyą z krzyżami i chorągwiami na cmentarz Niewiniątek, gdzie rosła cudowna tarnina.
Naturalnie, że taki znak Boskiego przyzwolenia podwoił okrucieństwa morderców.
I podczas, kiedy w mieście, na każdej ulicy, na każdym placu, miały ciągle miejsce sceny śmierci, Luwr był ogólną mogiłą wszystkich protestantów, znajdujących się w Paryżu w chwili złowrogiego sygnału.
Tylko król Nawarry, książę Kondeusz i La Mole zostali oszczędzeni.
Uspokoiwszy się co do La Mola, którego rany, jak uczyniła uwagę dnia poprzedzającego, były ciężkie, lecz nie śmiertelne, Małgorzata myślała tylko o tem, jak uratować życie swego męża, które jeszcze było w niebezpieczeństwie. Wistocie, pierwszem uczuciem, obudzonem w żonie, było uczucie ubolewania nad człowiekiem, któremu przysięgła, według słów samego Bearneńczyka, jeżeli nie miłość, to przynajmniej pomoc.
Lecz, oprócz tego uczucia, przejęło serce królowej i inne, nie tak bezinteresowne.
Małgorzata była chciwa wyniesienia, idąc za Henryka de Bourbon, na pewno liczyła na tron królewski.
Nawarra, rozszarpywana po kawałku, z jednej strony przez francuskich a z drugiej przez królów hiszpańskich, do tego stopnia, że już zmniejszyła się o połowę, mogła się stać silnem królestwem, przyjąwszy za swych poddanych wszystkich hugonotów francuskich, gdyby Henryk urzeczywistnił nadzieję, jak mogło obiecywać jego męztwo, okazywane w tych kilku przypadkach, w których dobywał oręża.
Dzięki swemu subtelnemu i wyniosłemu umysłowi, Małgorzata wszystko to pojęła i obliczyła w swej głowie.
Utrącając Henryka, utraciłaby nietylko męża lecz i tron.
To jej głębokie zamyślenie przerwane zostało cichem pukaniem do tajemnych drzwiczek.
Małgorzata zadrżała, gdyż tylko trzy osoby wchodziły temi drzwiczkami: król, królowa-matka i książę d’Alençon.
Otworzyła drzwi do gabinetu, zaleciła milczenie Gillonnie i La Molowi i poszła otworzyć tajemne wejście.
Był to książę d’Alençon.
Poprzedniego dnia młodzieniec ten zniknął.
Była chwila, w której Małgorzata chciała błagać go o wstawienie za królem Nawarry, lecz straszna myśl wstrzymała ją.
Małżeństwo było skojarzone, wbrew jego życzeniom; Franciszek nienawidził Henryka i był neutralnym względem Bearneńczyka dlatego tylko, że był przekonany, iż Henryk z Małgorzatą prawie się nie znali.
Najmniejsza przeto oznaka przywiązania Małgorzaty ku jej mężowi, mogłaby zamiast oddalić, zbliżyć tylko do piersi Henryka jeden ze trzech grożących mu sztyletów.
Małgorzata, ujrzawszy młodego księcia, zadrżała bardziej, aniżeli żeby spostrzegła króla Karola IX-go lub królowę-matkę.
Zresztą, książę niczem nie okazywał, ażeby na mieście lub w Luwrze miało się co dziać nadzwyczajnego.
Książę był ubrany ze zwykłą elegancyą; bielizna i suknie jego wydawały zapach, którego nie mógł znieść Karol IX-ty, którego jednak książę d’Alençon i książę Andegaweński zawsze używali. Tylko tak wprawne jak oko Małgorzaty mogło dojrzeć, że, pomimo niezwykłej bladości twarzy i drżenia rąk, tak pięknych i tak starannie utrzymanych jak u kobiety, w sercu księcia panowała radość.
Książę wszedł jak zazwyczaj i postąpił naprzód, ażeby pocałować swą siostrę.
Lecz Małgorzata, zamiast mu nadstawić swych policzków, jakby to uczyniła gdyby przyszedł Karol lub książę Andegaweński, schylili? się tylko i nadstawiła głowy.
Książę westchnął i dotknął blademi usty czoła Małgorzaty; następnie usiadł i zaczął opowiadać siostrze krwawe z tej nocy nowiny: powolną, straszną śmierć admirała, gwałtowną śmierć Teligny’ego, który, przestrzelony kulą w tejże chwili wydał ostatnie tchnienie.
Rozwodził się nad najmniejszymi szczegółami tej nocy z tą chciwością krwi, jemu i jego dwom braciom właściwą.
Nakoniec, opowiedziawszy wszystko, zamilkł.
— Przyszedłeś tu nietylko dlatego, ażeby mi to wypadki opowiedzieć, nieprawdaż, mój bracie?... — zapytała Małgorzata.
Książę Alençon uśmiechnął się.
— Jeszcze coś więcej masz mi do powiedzenia?
— Nie — odrzekł książę — ja czekam.
— Na co?
— Czyżeś mi nic mówiła, kochana Małgorzato — odparł książę, przysuwając swe krzesło do siostry — żeś poszła za króla Nawarry wbrew swoim życzeniom?
— Tak jest, bezwątpienia. Wcale nie znałam księcia Bearneńskiego, kiedy mi go przeznaczono za męża.
— A od tego czasu, jakeś go poznała, czyż nie mówiłaś, że nie czujesz ku niemu najmniejszego przywiązania?
— Mówiłam, to prawda.
— Podług twego mniemania, małżeństwo to miało być dla ciebie nieszczęściem.
— Kochany Franciszku!... — odpowiedziała Małgorzata — któreż małżeństwo nie jest największem nieszczęściem!...
— A więc! kochana Małgorzata, czekam, jak ci już powiedziałem.
— Lecz na cóż czekasz?
— Na to, ażebyś mi objawiła swoje zadowolenie.
— Z czegóż więc mam być zadowoloną?
— Z niespodziewanego wypadku, wskutek którego możesz zostać wolną.
— Wolną!... — powtórzyła Małgorzata, chcąc zmusić księcia, ażeby dokończył zaczętej myśli.
— Bezwątpienia; rozwiodą cię z Henrykiem Nawarskim.
— Rozwiodą!... — zawołała Małgorzata, utkwiwszy swój wzrok w młodego księcia.
Książę Alençon chciał wytrzymać to spojrzenie, lecz, wkrótce zmieszany, musiał odwrócić oczy w drugą stronę.
— Rozwiodą?... — powtórzyła Małgorzata — zobaczymy to, mój bracie? Bądź tak łaskaw i opowiedz mi ze wszystkimi szczegółami, jakim to sposobem chcą nas rozwieść?
— No — mruknął książę — Henryk jest hugonotem.
— Bezwątpienia; lecz on przecież tego nietaił, wiedzieli o tem wszyscy, kiedy mnie wydawano za niego za mąż.
— Tak jest, moja siostro — rzekł książę, a na twarzy jego błysnęła pomimowolna radość — lecz od twego małżeństwa cóż robił Henryk?
— Wiesz o tem lepiej, aniżeli kto inny; on prawie cały dzień przepędza z tobą, to na polowaniu. to na grze w piłkę i innych zabawach.
— Tak, tak, dnie, bezwątpienia — odpowiedział książę — dnie, a noce?
Małgorzata zamilkła i z kolei spuściła oczy.
— Noce?... — mówił dalej książę d’Alençon — noce?
— No?... — zapytała Małgorzata, czując, że należałoby coś odpowiedzieć.
— Noce... Henryk przepędza u pani de Sauve.
— Zkąd o tem wiesz?... — zawołała Małgorzata.
— Wiem, bo mnie to obchodzi — odrzekł młody książę, blednąc i obrywając koronki od swoich rękawów.
Małgorzata zaczęła się domyślać, co powiedziała Katarzyna do ucha Karolowi IX-mu; udała jednak, że o niczem nie wie.
— Dlaczego mi to wszystko mówisz, mój bracie?... — odpowiedziała Małgorzata z doskonale udanym smutkiem. — Czyżby dlatego, iżby mi przypomnieć, że mnie nikt tu nie lubi, że mnie wszyscy nienawidzą... nawet ten, którego natura dała mi za obrońcę, kościół za męża?...
— Jesteś niesprawiedliwą — szybko wtrącił książę, przysuwając się jeszcze bliżej — ja kocham cię i opiekuję się tobą.
— Bracie mój — rzekła Małgorzata, spoglądając na niego badawczym wzrokiem — masz mi co powiedzieć od królowej-matki?...
— Ja!.. mylisz się, siostro, przysięgam ci. Zkąd możesz o tem wnosić?...
— Z tego, że zerwałeś przyjaźń z moim mężem; z tego, że opuszczasz stronę króla Nawarry.
— Stronę króla Nawarry! — z zadziwieniem powtórzył książę.
— Tak jest, bezwątpienia. Pomówmy otwarcie. Franciszku. Dwadzieścia razy zgodziłeś się na to, że możesz się wznieść lub utrzymać nie inaczej, jak przy wzajemnem poparciu. Ten związek....
— Stał się niepodobnym do wykonania, moja siostro — przerwał książę d’Alençon.
— Dlaczego?
— Dlatego, że król ma swoje widoki na twego męża. Przebacz! omyliłem się, nazywając go twoim mężem. Chciałem powiedzieć: Henryka Nawarrskiego. Nasza matka odgadła wszystko. Wprawdzie, wziąłem ja stronę hugonotów, myśląc, że są silni. Teraz zaś mordują hugonotów, a za tydzień nie zostanie ich pięćdziesięciu w całem królestwie. Ściskałem za rękę króla Nawarry; dlatego że był... twoim mężem. Lecz teraz już nim nie jest. Cóż powiesz na to, ty, nietylko najpiękniejsza, ale i najmądrzejsza w całej Francyi, kobieto?
— Powiem — odparła Małgorzata — że znam dobrze naszego brata Karola. Widziałam go wczoraj w jednym z tych napadów szaleństwa, skracających jego życie o dziesięć lat; powiem jeszcze, że te napady coraz częściej się powtarzają i że, według wszelkiego prawdopodobieństwa, nasz Karol niedługo pożyje. Powiem nakoniec, że król Polski umarł i że na jego miejsce koniecznie chcą wybrać jakiego Francuskiego księcia. W takich okolicznościach nie należy porzucać sprzymierzeńca, który w chwili bitwy może nas wesprzeć siłą całego narodu i królestwa.
— A ty! — zawołał książę — czyż mnie nie zdradzasz jeszcze bardziej, przekładając cudzoziemca nad brata?
— Objaśnij mnie, Franciszku, jak i w czem cię zdradziłam?
— Wczoraj prosiłaś Karola o życic dla króla Nawarry.
— Cóż więcej!... — zapytała Małgorzata z udaną niewinnością.
Książę nagle powstał i przeszedł się kilka razy po pokoju; potem schwycił Małgorzatę za rękę.
Ręka ta była sztywna i zlodowaciała.
— Do widzenia, moja siostro — rzekł książę — nie chciałaś mnie pojąć, przypisz więc sama sobie nieszczęścia, jakie mogą wyniknąć.
Małgorzata pobladła i pozostała nieruchoma na miejscu.
Książę odchodził; Małgorzata nie prosiła go, aby pozostał.
Lecz zaledwie znikł w korytarzu, sam natychmiast powrócił.
— Słuchaj, Małgorzato — rzekł — zapomniałem ci powiedzieć, że jutro o tej godzinie król Nawarry już żyć nie będzie.
Małgorzata krzyknęła; myśl, że jej użyto, jako narzędzie do zamordowania Henryka, trwożyła ją aż do głębi duszy.
— I ty nie przeszkodzisz temu?... — zapytała — nie obronisz swego najlepszego, najwierniejszego sprzymierzeńca!
— Od wczorajszego dnia król Nawarry przestał być moim sprzymierzeńcem.
— Któż więc jest nim?
— Gwizyusz. Wytępiając hugonotów, Gwizyusz stał się królem katolików.
— Więc syn Henryka II-go uznaje za swego króla księcia Lotaryngii!...
— Nie jesteś dzisiaj w stanie, Małgorzato, nic pojąć.
— Przyznam, że napróżno staram się przeniknąć twą myśl.
— Siostro, pochodzenie twoje, nie jest niższem od pochodzenia księżnej de Porcian; Gwizyusz jest tak śmiertelny, jak i król Nawarry; a więc! wystaw sobie, Małgorzato, trzy rzeczy, wszystkie prawdopodobne: pierwsza, że księcia Gwizyusza obiorą królem Polskim; druga, że ty mnie kochasz tak, jak ja ciebie; wtedy... ja zostanę królem Francyi... a ty... ty... zostaniesz królową katolików.
Małgorzata zakryła swą twarz rękoma, zdumiona głębokością obmyślanych planów i widoków młodzieńca, którego u dworu nikt nie miał za bardzo przenikliwego.
— Lecz — zapytała Małgorzata, po chwili milczenia — ty nie trzymasz strony księcia Gwizyusza, również jak i nie dbasz o dobro króla Nawarry?
— Co się stało, odstać się już nie może!... — głucho odrzekł książę.
— Jeżeli trzymałem stronę księcia, miałem bezwątpienia swoje powody.
— Twój plan doskonały, dobrze obmyślany; jedna tylko rzecz może połamać szyki i przeszkodzić jego wykonaniu — powiedziała Małgorzata, powstając.
— Cóż takiego?
— To, że już nie kocham księcia Gwizyusza.
— Więc kogóż kochasz?
— Nikogo.
Książę spojrzał na Małgorzatę z zadziwieniem człowieka, który nic nie rozumie. Po chwili wyszedł z westchnieniem, ocierając twarz, jak lód, zimną ręką.
Małgorzata pozostała sama, pogrążona w myślach.
Jej położenie zaczęło się rysować przed oczyma jasno i wyraźnie; noc świętego Bartłomieja zbluzgała się krwią wskutek rozkazu króla, wykonawcami rozkazu była królowa-matka i książę Gwizyusz.
Książę Gwizyusz i d’Alençon połączyli się, ażeby wyciągnąć z tego zdarzenia jak najwięcej korzyści.
Śmierć króla Nawarry była naturalnym wypadkiem tej katastrofy.
Po jego śmierci, zawładną królestwem Nawarry.
Małgorzata zostanie wdową, bez tronu, bez władzy, widząc tylko przed sobą klasztor, gdzie nie będzie nawet miała smutnej pociechy opłakiwania swego męża, który jednak nigdy nim nie był.
Podczas tych myśli, królowa Katarzyna przysłała zapytać ją czyby nie życzyła sobie pojechać z całym dworem na cmentarz Niewiniątek do cudownego drzewa.
Pierwsze m postanowieniem Małgorzaty było wymówić się od uczestnictwa w tej precesyi.
Lecz przyszło jej do głowy, że może będzie mogła dowiedzieć się co o królu Nawarry.
Kazała więc odpowiedzieć, że, jeżeli już jest dla niej przygotowany koń, z chęcią towarzyszyć będzie Ich królewskim mościom na cmentarz Niewiniątek.
W pięć minut później paź doniósł jej, że orszak zaraz wyruszy.
Małgorzata dala znak Gillonie, ażeby miała o chorym staranie, i wyszła.
Król, królowa-matka, Tavannes i znakomitsi katoliccy panowie, siedzieli już na koniach.
Małgorzata szybkiem spojrzeniem przebiegła cale towarzystwo, składające się najmniej ze dwudziestu osób.
Króla Nawarry nie było, lecz pani de Sauve była obecną; zamieniła ona spojrzenie z Małgorzatą, która dorozumiała się, że kochanka jej męża chce coś powiedzieć.
Orszak postępował przez ulicę Saint-Houoré i de Lastruce.
Lud, zobaczywszy króla, królowę-matkę i znakomitszych katolików, zbierał się i, rosnąc ciągle w liczbie, towarzyszył im krzycząc: „Niech żyje król! Niech żyje katolicyzm! Śmierć hugonotom!”
Krzykom tym towarzyszyły wywijania zakrwawionemi szpadami i zakopconemi rusznicami, świadkami jego udziału w krwawej katastrofie.
Na końcu ulicy des Prouvelles spotkano tłum ludzi, ciągnących jakiegoś trupa bez głowy.
Był to trup admirała, którego ludzie ci ciągnęli, aby powiesić za nogi w Montfaucon.
Orszak wjechał na cmentarz Niewiniątek bramą, leżącą na przeciw ulicy des Chops, teraźniejszej des Déchargeurs.
Duchowieństwo, uprzedzone o przybyciu króla i królowej-matki, oczekiwało na nich z powitalny mowy.
Pani de Sauve skorzystała z chwili, w której Katarzyna słuchała zwróconej do siebie mowy, i zbliżyła się do Małgorzaty, prosząc, ażeby ta dozwoliła jej ucałować swoję rękę.
Małgorzata podała jej rękę; pani de Sauve, całując ją, wsunęła za rękaw małą zwiniętą karteczkę.
Jakkolwiek szybko i skrycie to uczyniła pani de Sauve, Katarzyna jednak spostrzegła i obróciła się właśnie wtedy, kiedy jej dama honorowa całowała rękę królowej.
Obie kobiety spostrzegły spojrzenie, które je na wskroś przeniknęło; lecz obie nie zmieszały się.
Tylko pani de Sauve oddaliła się od Małgorzaty i zajęła miejsce obok Katarzyny.
Odpowiedziawszy na wypowiedziane przywitanie, Katarzyna z uśmiechem dała znak królowej Nawarry, ażeby się zbliżyła.
Małgorzata była posłuszną.
— E! moja córko!... — rzekła królowa-matka swoim akcentem włoskim — nie na żarty przyjaźnisz się z panią de Sauve!
Małgorzata uśmiechnęła się z wyrazem goryczy na twarzy.
— Tak jest, moja matko — odpowiedziała — żmija ukąsiła mnie w rękę.
— A! a!... — powiedziała z uśmiechem Katarzyna — ty jesteś zazdrośną, jak mi się zdaje.
— Mylisz się, pani — odrzekła Małgorzata. — Tyle jestem zazdrosną o króla Nawarry, o ile król Nawarry jest we mnie zakochany. Ja tylko umiem rozpoznawać przyjaciół od wrogów. Kocham tych, którzy mnie kochają, pogardzam tymi, co mnie nienawidzą. Gdybym czyniła inaczej, czyż byłabym, pani, twą córką?
Katarzyna uśmiechnęła się w taki sposób, ażeby dać poznać Małgorzacie, że, jeżeli miała co w podejrzeniu, podejrzenie to zupełnie upadło.
W tejże chwili nowi tylko co przybyli pielgrzymi, zwrócili uwagę dostojnych gości.
Był to książę Gwizyusz, który przybył w towarzystwie niewielkiego grona szlachty, zagrzanej jeszcze niedawną rzezią.
Orszak ten postępował za bogato przybraną lektyką, która zatrzymała się naprzeciw króla.
— Księżna de Nevers!... — zawołał Karol IX-ty. — Witamy cię, piękna i surowa katoliczko. Słyszałam, moja kuzynko, żeś strzelała z okien do hugonotów i żeś nawet zabiła jednego kamieniem?
Księżna de Nevers nadzwyczaj się zarumieniła.
— Najjaśniejszy panie!... — powiedziała cichym głosem, zginając przed królem kolano — przeciwnie, miałam szczęście przyjąć do swego domu rannego katolika.
— Dobrze, dobrze, moja kuzynko. Można mi służyć dwojako: albo mordując moich nieprzyjaciół, albo pomagając moim przyjaciołom. Każdy robi, co może, i jestem przekonany, że księżna, gdybyś mogła, uczyniłabyś więcej.
Lud, widząc zgodę pomiędzy Karolem IX-m a Lotaryńczykami, krzyczał z całej siły: „Niech żyje król! Niech żyje książę Gwizyusz! Niech żyje katolicyzm!”
— Czy pójdziesz z nami do Luwru, Henrieto?.. — zapytała królowa — matka piękną księżnę...
Małgorzata trąciła łokciem swoję przyjaciółkę, która, zrozumiawszy ten znak, odpowiedziała:
— Nie, pani, jeżeli mi przynajmniej Wasza królewska mość uczynić tego nie rozkażesz. Mam interes w mieście z królową Nawarry.
— Co za interes?... zapytała Katarzyna.
— Chcemy obejrzeć bardzo rzadkie i bardzo ciekawe książki greckie, znalezione u pewnego starego protestanckiego pastora i złożone w wieży Saint-Jacques-la Boucherie — odpowiedziała Małgorzata.
— Lepiejbyście pojechały zobaczyć, jak zrzucają hugonotów z mostu Moulins w Sekwanę — rzekł Karol IX-ty. — Tam miejsce dla prawdziwych Francuzów.
— Będziemy i tam, jeżeli tego Wasza królewska mość wymagasz — odpowiedziała księżna de Nevers.
Katarzyna niedowierzająco spojrzała na obie przyjaciółki.
Małgorzata zauważyła to i zaczęła z niespokojnością oglądać się na wszystkie strony.
Niespokojność ta, czy prawdziwa czy też udana, nie uszła baczności Katarzyny.
— Czego szukasz?... — zapytała.
— Szukam... Nie widzę... — odrzekła Małgorzata.
— Czego szukasz? Czego nie widzisz?
— La Sauve — odpowiedziała Małgorzata. — Czy powróciła do Luwru?
— Mówiłam ci, że jesteś zazdrosną — szepnęła Katarzyna do ucha swej córki. — O głuptasie!... No, Henryeto — mówiła dalej wzruszając ramionami — weź z sobą królowę Nawarry.
Małgorzata jeszcze udawała, że się na około ogląda, potem, nachyliwszy się do ucha swej przyjaciółki, rzekła jej:
— Zabierz mnie z sobą, jak najprędzej. Potrzebuję zwierzyć ci się z bardzo ważnej rzeczy.
Księżna ukłoniła się Karolowi IX-mu i Katarzynie.
Następnie zwróciła z uszanowaniem swe słowa do królowej Nawarry.
— Czy Wasza królewska mość raczysz wsiąść do mojej lektyki?
— Jak najchętniej. Tylko zastrzegam sobie, ażebyś mnie odesłała z powrotem do Luwru.
— Ja, moja lektyka i moi ludzie, są do usług Waszej królewskiej mości.
Królowa Małgorzata wsiadła w lektykę i dała znak księżnej de Nevers, która także wsiadła i z uszanowaniem zajęła miejsce na przodzie.
Katarzyna i jej orszak powrócił do Luwru tą samą drogą, którą pierwej jechał.
Uważano, że królowa-matka przez całą drogę szeptała coś do ucha Karolowi IX-mu, wskazując po kilkakroć na panią de Sauve.
I za każdym razem, Karol IX-ty śmiał się po swojemu; śmiech ten był gorszy aniżeli groźba.
Małgorzata zaś, zaledwie tylko lektyka ruszyła z miejsca, i kiedy już nie potrzebowała obawiać się baczności Katarzyny, dobyła z rękawa karteczkę pani de Sauve i przeczytała co następuje:

„Odebrałam rozkaz przesłania dziś wieczór królowi Nawarry dwóch kluczy: jeden jest od pokoju, w którym jest uwięziony, drugi zaś od mego. Skoro już będzie u mnie, polecono mi zatrzymać go u siebie do szóstej zrana”.
„Niech się Wasza królewska mość namyśli, zdecyduje i za nic nie uważa mego życia”.

— Niema wątpliwości — powiedziała Małgorzata — użyto tej biednej kobiety za narzędzie, którym chcą nas wszystkich zgubić. Zobaczymy jednak, czy też to łatwo, jak mówi mój brat Karol IX-ty, zrobić z królowej Margot, zakonnicę.
— Od kogóż jest ten bilecik?... — zapytała księżna de Nevers, wskazując papier, który Małgorzata odczytywała z wielką uwagą.
— A!.. księżno!.. mam wiele rzeczy do powiedzenia ci — odrzekła Małgorzata, drąc bilecik na drobne kawałki.


Rozdział II.
ZWIERZENIA.

— Lecz przedewszystkiem dokąd się udamy? zapytała Małgorzata — spodziewam się, że nie na most Młynarski?.. Już dosyć napatrzyłam się na rzeź od wczorajszego dnia!
— Otrzymałam pozwolenie odprowadzić Waszą królewską mość...
— Przedewszystkiem, upraszam cię zapomnieć o mojej królewskiej mości... Odprowadzisz mnie więc...
— Do pałacu Gwizyuszów, jeżeli się tylko pani zgodzisz.
— Dlaczegóż nie!... Do ciebie, Henrieto; wszak księcia Gwizyusza tam niema?... i twego męża również?...
— O, nie!... — zawołała księżna z błyszczącemi z radości oczyma — nie!... niema ani mego szwagra, ani mego męża, ani nikogo. Jestem wolna, wolna jak powietrze, jak ptak, jak chmura... wolna, moja królowo, czy słyszysz?... Czy pojmujesz, ile to szczęścia zawiera w sobie ten wyraz: wolna?... Idę dokąd chcę, rozkazuję! A! biedna królowo!... nie jesteś wolną, dlatego też wzdychasz...
— Idziesz, dokąd chcesz, rozkazujesz! Czy to już dosyć? I na tem tylko ograniczasz swoję wolność? Nie, na taką wolność jesteś za bardzo wesołą?
— Wasza królewska Mość obiecałaś mi zwierzyć się.
— Znowu: Moja królewska mość; ej! bo się pogniewamy, Henrieto. Czyż już zapomniałaś o naszej umowie?
— Nie! Jestem twoją uniżoną sługą w obecności ludzi, lecz szczerą przyjaciółką, kiedy jesteśmy same. Czyż nie tak, pani?..
— Czyż nie tak, kochana Małgorzato?
— Tak, tak — rzekła królowa, śmiejąc się.
— Precz familijna nienawiści, precz wiarołomność przyjaźni; wszystko prosto, otwarcie, szczerze, słowem, związek obronny i odporny, z jednym celem, schwytania w locie, jeżeli się uda, przemijające szczęście.
— Tak, tak, Henrieto, a na znak zobopólnego przymierza uściśnijmy się.
I obiedwie zachwycające twarzyczki, jedna blada i smętna, druga rumiana, blond-włosa i wesoła, nachyliły się ku sobie i złączyły swe usta, tak, jak już złączyły swe myśli.
— A więc masz jakie nowiny? — zapytała księżna, z wielką ciekawością spoglądając na Małgorzatę.
— Alboż te dwa dni nie są pełne nowin?
— O! ja mówię o miłości, nie zaś o polityce. Jak będziemy w tym wieku, co pani Katarzyna, twoja matka, wtedy się będziem mogły nią zajmować. Lecz mamy dosyć czasu czekać na ten wiek, jeszcze przynajmniej ze dwadzieścia lat, moja piękna królowo. Mówmy o czem innem. Czy czasem nie pójdziesz zamąż?
— A za kogo? — zapytała, śmiejąc się, Małgorzata.
— A! uspokoiłaś mnie tą odpowiedzią.
— Tak, Henrieto! Lecz właśnie to, co ciebie uspakaja, mnie zatrważa. Powinnam iść zamąż?...
— Kiedy?..
— Jutro.
— A! biedna przyjaciółko! I czy to konieczne?
— Tak.
— Kroćset dyabłów! jak mówi pewien mój znajomy, to nieprzyjemnie.
— Masz znajomego, który mówi: kroćset dyabłów?.. śmiejąc się, zapytała Małgorzata.
— Tak.
— Któż to taki?
— Ciągle mnie wypytujesz, zamiast sama mówić. Dokończ, a ja wtedy zacznę.
— Otóż w kilku słowach powiem ci, o co rzecz chodzi: król Nawarry jest zakochany i mnie nie chce. Ja się nie kocham, lecz także nie chcę. Tymczasem powinniśmy oboje zmienić nasze myśli jeszcze przed jutrem, choćby tylko aby udawać...
— A. więc, zmień je, a możesz być pewną, że i on swe zmieni.
— Lecz właśnie to jest niepodobieństwem; gdyż mniej niż kiedykolwiek jestem usposobioną do zmiany naszych zobopólnych stosunków.
— Lecz co do twego męża?
— Henrieto, już powątpiewam, waham się.
— Dlaczegóż?
— Ze względu na religię, Czy ty znajdujesz jaką różnicę między katolikami i protestantami?
— Czy w polityce?
— Tak.
— O! bezwątpienia.
— A w miłości?
— Kochana przyjaciółko, my kobiety, jesteśmy takieini pogankami, że przypuszczamy do swojej miłości ludzi, wszystkich jakie tylko mogą istnieć sekt; co się zaś tyczy bogów, wyznajemy ich bardzo wielu...
— W osobie jednego, nieprawdaż?
— Tak jest — odrzekła księżna z błyszczącem w oczach bałwochwalstwem — tak, tego, którego nazywają Eros-Cupido-Amor; tak, tego, który ma kołczan, opaskę na czole i skrzydła, Kroćset dyabłów, niech żyje nabożność!
— Jednak ty masz wyłączny sposób modlenia się; zabijasz hugonotów kamieniami.
— Niech sobie tam mówią... A! Małgorzato, jak to najlepsze myśli, najszlachetniejsze czyny, przekręcają usta pospólstwa!
— Pospólstwa!.. Lecz, zdaje mi się, że za ten czyn podziękował ci mój brat, Karol.
— Twój brat, Karol IX-ty, jest wielkim strzelcem, który trąbi w róg cały dzień, przez co taki chudy... Od takich, jak on, nie przyjmuję grzeczności. Zresztą, odpowiedziałam twemu bratu, Karolowi... Czyż nie słyszałaś mojej odpowiedzi?...
— Nie! mówiłaś tak cicho!
— Tem lepiej, udzielę ci więcej wiadomości. Lecz dokończże pierwej swego wyznania, Małgorzato?
— Otóż, jeżeli...
— Cóż?...
— Jeżeli kamień — rzekła z uśmiechem królowa — o którym mówił mój brat, Karol IX-ty, jest kamieniem historycznym, to wolę już nic więcej nie powiedzieć.
— Dobrze! — zawołała Henrieta — ty wybrałaś hugonota. Nie obawiaj się jednak; ażeby zaspokoić twoje sumienie, obiecuję ci wybrać sobie hugonota przy pierwszej sposobności.
— Zdaje się, że tym razem wybrałaś już sobie katolika.
— Kroćset dyabłów! — zawołała księżna.
— A! już rozumiem, rozumiem.
— Cóż to za jeden ten hugonot?
— Nie wybierałam go; ten młodzieniec niema i bezwątpienia nie będzie miał u mnie nigdy żadnego znaczenia.
— No lecz jak on wygląda? to wcale nie przeszkadza, abyś go opisała; wiesz przecież, jak jestem ciekawą.
— Piękny, jak Apollo belwederski jest ten młodzieniec... który unikając pogoni, ukrył się w moim pokoju.
— O!... o!... więc nie ty go zaprosiłaś?...
— Biedny chłopiec!... Nie śmiej się tak, Henrieto, on jeszcze zawieszony między życiem i śmiercią.
— Więc taki słaby.
— Ciężko ranny.
— O! to nieznośna rzecz; raniony hugonot... osobliwie też w tych czasach; lecz cóż ty robisz z tym hugonotem, który niema i bezwątpienia nie będzie miał dla ciebie nigdy żadnego znaczenia?
— Jest w moim gabinecie; schowałam go i pragnę uratować.
— Ładny, młody, raniony.... Ukryłaś go w swoim gabinecie, pragniesz go uratować?... Przynajmniej powinno obudzić się w nim uczucie wdzięczności.
— Ono się już obudziło... obawiam się tylko, czy nie jest silniejszem, aniżelibym sobie tego życzyła.
— Więc on cię zajmuje... ten nieszczęśliwy młodzieniec?
— Tylko w skutek ludzkości.
— Ludzkości! a! biedna królowo, ta cnota gubi zawsze naszą pleć!
— Wiesz, że król, królowa-matka, książę d’Alençon, nawet mój mąż... — mają wolny wstęp do moich pokojów.
— Więc chcesz mnie prosić, ażebym ukryła twego hugonotę, nieprawdaż?... to jest, dopóki będzie chory, z warunkiem jednak powrócenia go, skoro tylko wyzdrowieje?
— Figlarko!... — rzekła Małgorzata.
— Nie, przysięgam ci, że nie sięgam myślą tak daleko. Czyż nie możesz go tylko ukryć, zachować mu to życie, które ja uratowałam? Zapewniam cię, że byłabym ci bardzo wdzięczną. Jesteś wolna w pałacu Gwizyuszów, niemasz ani szwagra, ani męża, któryby cię podglądał lub męczył; oprócz tego, za twoim pokojem jest podobny jak u mnie gabinet, z tą tylko różnicą, że nikt niema prawa wchodzić do niego. A więc! pożycz mi tego gabinetu dla mego hugonoty; jak wyzdrowieje otworzysz mu klatkę a ptak uleci.
— Jest tu tylko jedna trudność, kochana królowo; oto, klatka już zajęta.
— Jakto, czyż i ty kogo ratowałaś?
— Właśnie odpowiedziałam to twemu bratu.
— A! rozumiem; dlatego też — mówiłaś tak cicho, że nie mogłam cię dosłyszeć.
— Posłuchaj, Małgorzato, to cudowna historya, wcale nie gorsza od twojej. Pozostawiwszy ci sześciu żołnierzy, powróciłam z drugimi sześcioma do pałacu Gwizyuszów, i przypatrywałam się jak palą i rabują dom, oddzielony od pałacu mego brata tylko ulicą des Quatre-Fils. Nagle usłyszałam krzyk kobiet i przekleństwa mężczyzn. Wychodzę na balkon, i przedewszyątkiem spostrzegam szpadę, która zdawała się oświecać swoim blaskiem całą tę scenę. Podziwiam ruchy tego wściekłego oręża; wiesz, jak ja lubię ładne rzeczy!... Naturalnie, zaczynam potem rozpoznawać rękę robiącą szpadą i osobę, do której ta ręka należy. Nakoniec, pośród bitwy i krzyków, rozpoznaję człowieka, i widzę... widzę bohatera, a! królowo! Ajaxa Telamona. Słyszę głos... głos stentora. Wpadam w uwielbienie, lękam się, drżę przy każdem cięciu, grożącem mu, przy każdym zamachu jego szpady; kwadrans czułam jakieś wzruszenie, którego do tej chwili nie doświadczałam, którego istnienia nie przeczuwałam nawet. Oniemiałam, zaledwie już mogłam oddychać; nagle mój bohater zniknął.
— Jakto?
— Pod kamieniem, którym rzuciła na niego jakaś staruszka; wtedy, tak jak Cyrus, odzyskałam mowę i Zaczęłam wołać: „Na pomoc, na pomoc!” Nasi żołnierze wypadli, porwali go i wnieśli do pokoju, o który prosisz dla swego protegowanego.
— A! rozumiem tę historyę tem lepiej kochana Henrieto, że ona prawie podobna do mojej.
— Z tą jednak różnicą, moja królowo, że służąc memu królowi i będąc ze mną jednej religii, nie potrzebuję wcale odsyłać od siebie pana Annibala de Coconnas.
— Nazywa się Annibal de Coconnas?... — zapytała, Małgorzata parsknąwszy od śmiechu.
— Straszne nazwisko, nieprawdaż?... — odrzekła Henrieta.
— Lecz ten, który je nosi, godzien jest niego. Co za rycerz, kroćset dyabłów! a ile on przelał krwi. Włóż, królowo, maskę, już przybyłyśmy.
— Po cóż mam kłaść maskę?
— Dlatego, że chcę ci pokazać mojego bohatera.
— Czy piękny?
— Wydawał mi się prześlicznym podczas bitwy. Wprawdzie, było, to w nocy przy blasku pochodni. Dzisiaj rano przy dziennem świetle, przyznam, że cokolwiek zbrzydł. Jednak sądzę, że będziesz z niego zadowoloną?
— A więc mego protegowanego nie będzie można umieścić w pałacu Gwizyusza; szkoda gdyż tutaj na ostatku przyszliby dopiero szukać hugonota.
— Dla czegóż nie. Każę go tu przynieść dziś wieczorem; jeden będzie leżał w kącie na prawo, drugi zaś w kącie na lewo.
— Lecz jak się dowiedzą, że jeden z nich jest hugonotem a drugi katolikiem, to się zjedzą nawzajem.
— O! tego, to niemasz się co obawiać. Pan de Coconnas tak jest zraniony w twarz, że nic prawie nie widzi; twój hugonot raniony w piersi — tak, że zaledwie się rusza. Oprócz tego, zalecisz mu milczenie co się tyczy religii, a wszystko pójdzie jak najlepiej.
— Dobrze!
— Wejdźmyż. To już rzecz skończona.
— Dziękuję ci — powiedziała Małgorzata, ściskając Henrietę za rękę.
— Tutaj — rzekła księżną de Nevers — zamieniasz się znowu na królowę; pozwólżeż mi służyć ci jako królowej Nawarry.
I księżna, wyszedłszy z lektyki, uklękła prawie, ażeby dopomódz wyjść Małgorzacie; następnie, wskazując jej drzwi pałacu, strzeżone przez dwóch żołnierzy rusznicami uzbrojonych, udała się za królową, zachowując pełną uszanowania powierzchowność, dopóki mogła być widzianą. Przyszedłszy do swego pokoju, księżna zamknęła drzwi i zawołała na garderobiany, żywą i przenikliwą Sycyliankę:
— Mica — zapytała ją po włosku — a cóż hrabia?
— Ma się lepiej.
— Cóż robi?
— Zdaje mi się, że teraz coś zajada.
— Dobrze — rzekła Małgorzata — powrót apetytu jest dobrym znakiem.
— A! prawda, zapomniałam, że jesteś uczennicą Ambrożego Paré. Idź Mica.
— Odsyłasz ją?
— Tak; przecież trzeba żeby ktoś czuwał.
Mica wyszła.
— Teraz — rzekła księżna — co chcesz? czy iść do niego, czy zawołać go tutaj?
— Ani to, ani to; chciałabym go widzieć nie będąc widzianą.
— Na cóż to wszystko, wszak jesteś W masce?
— Może mnie poznać po włosach, po rękach, po jakim klejnocie.
— A! jak jesteś przezorną od czasu pójścia za mąż!
Małgorzata uśmiechnęła się.
— Na to jest tylko jeden sposób — mówiła dalej księżna.
— Jakiż?
— Zobaczyć go przez dziurkę od klucza.
— Dobrze! prowadź mnie więc.
Księżna wzięła Małgorzatę za rękę, poprowadziła ją do drzwi osłonionych dywanem, uklękła i przyłożyła oko do zamku, w którym nie było klucza.
— Właśnie — rzekła — widać go, — siedzi twarzą obrócony w tę stronę. Patrz.
Małgorzata zastąpiła miejsce księżnej i z kolei spojrzała przez dziurkę od klucza.
Coconnas siedział przed bogato zastawionym stołem i nie zważając na rany, — jadł doskonale.
— A! mój Boże!... — zawołała Małgorzata, odskoczywszy w tył.
— Cóż tam takiego?... — zapytała zdziwiona księżna.
— Niepodobna! Nie! O! na mą duszę! to on sam!
— Kto taki?
— Tss!... — mruknęła Małgorzata, wstając i chwytając księżnę za rękę.
— To ten sam co chciał zabić mego hugonota, wpadł za nim aż do mego pokoju, zranił go nawet w moich rękach. O!... Henrietto, co za szczęście, że mnie on nie widział!
— No, sama go widziałaś przy robocie; nie prawdaż, że piękny?...
— Nie wiem — powiedziała Małgorzata — gdyż patrzałam na tego, którego on napastował.
— A ten, którego on napastował, nazywa się?
— Lecz nie powtórzysz przy nim jego nazwiska?...
— Nie, ręczę ci.
— Hrabia Lérac de La Mole.
— Jakżeż on ci się wydaje?
— Pan de La Mole?
— Nie, pan de Coconnas.
— Na honor! — rzekła Małgorzata — przyznam ci się, że...
Tu się zatrzymała.
— Widzę, że gniewasz się na niego, za rany twojego hugonota.
— Lecz mi się zdaje — odrzekła z uśmiechem Małgorzata — że mój hugonot nic mu nie winien; ta blizna na twarzy...
— A więc skwitowali się i możemy ich pogodzić. Przyślij mi swego rannego.
— Nie, nie teraz; potem.
— A kiedyż?...
— Jak przeznaczysz dla swego osobny pokój.
— Lecz któryż?
Małgorzata spojrzała na swą przyjaciółkę, która po chwili milczenia także na nią spojrzała, i śmiać się zaczęła. — Niech i tak będzie! — powiedziała księżna.
— Związek więc nasz jest jeszcze ściślejszy aniżeli wprzódy?
— Wiecznie szczera przyjaźń!... — odrzekła królowa.
— A hasło, znak umówiony, jeżelibyśmy co od siebie potrzebowały?
— Potrójne imię twego potrójnego boga: „Eros”. „Cupido”, „Amor”.
I obie kobiety pożegnały się, ucałowawszy i uścisnąwszy za ręce przynajmniej ze dwadzieścia razy.


Rozdział III.
Bywa nieraz, że klucze otwierają drzwi, do których nie są przeznaczone.

Królowa Nawarry powróciwszy do Luwru, znalazła Gillonnę bardzo zakłopotaną.
Pani de Sauve przyszła tu pod niebytność Małgorzaty i przyniosła klucz, przysłany jej przez królowę-matkę.
Klucz ten był od pokoju, w którym siedział zamknięty Henryk.
Widocznem było, że Katarzyna, dla dopięcia jakiegoś celu, potrzebowała, ażeby Bearneńczyk przepędził tę noc u pani de Sauve.
Małgorzata, wziąwszy klucz, zaczęła go obracać w rękach na wszystkie strony.
Kazała sobie powtórzyć to, co powiedziała pani de Sauve, rozważyła każde słowo, i zdawało się jej, że przeniknęła zamiar Katarzyny.
Wzięła pióro, i napisała na kawałku papieru:

„Zamiast udać się dzisiejszego wieczoru do pani do Sauve, przyjdź do królowej Nawarry.
„Małgorzata.“

Następnie zwinęła karteczkę, wsunęła ją w wydrążenie znajdujące się w kluczu i rozkazała Gillonnie, ażeby, skoro noc nastąpi, klucz ten podsunęła pode drzwi więźnia.
Skończywszy to, Małgorzata pomyślała o biednym rannym; zamknęła wszystkie drzwi, weszła do gabinetu i z wielkiem zadziwieniem ujrzała La Mola, ubranego w swoje suknie, poszarpane i zbluzgane krwią.
La Mole zobaczywszy ją, usiłował powstać; lecz nie mogąc się utrzymać, padł na kanapę, przerobioną na prędce na łóżko.
— Co pan robisz? — zapytała Małgorzata — dlaczego nie dopełniasz przepisów doktora? Kazałam panu pozostać w spokoju, a pan, zamiast mi być posłusznym, postępujesz przeciwnie.
— O, pani! — rzekła Gillonna — ja temu nie jestem winna. Prosiłam, błagałam pana hrabiego, ażeby nic robił tego głupstwa, lecz oświadczył mi stanowczo, że nie pozostanie dłużej w Luwrze.
— Chce opuścić Luwr! — powiedziała Małgorzata, patrząc z zadziwieniem na młodzieńca, który spuścił oczy.
— Lecz to jest niepodobieństwem. Pan nie jesteś w stanie chodzić, pan jesteś blady i sił pozbawiony; patrz pan, jak ci jeszcze drżą nogi. Dziś rano, nie można było zatamować krwi z rany w ramieniu.
— Pani! — odrzekł młodzieniec. — O ile wczoraj składałem dzięki Waszej królewskiej mości, za udzielenie mi schronienia, o tyle dzisiaj błagąm cię, pozwól mi ztąd odejść.
— Lecz ja — rzekła zdziwiona Małgorzata nie pojmuję pańskiego nierozsądnego zamiaru; postępek ten, gorszy jest od niewdzięczności.
— A! pani! — zawołał La Mole, składając ręce — żywię w mem sercu uczucie, które dla ciebie, królowo, nigdy nie wygaśnie.
— Nie może ono trwać długo — powiedziała Małgorzata, wzruszona tonem głosu, który nie dozwalał wątpić o szczerości słów młodzieńca — gdyż albo rany otworzą się i umrzesz pan w skutek ujścia krwi, albo poznają w tobie hugonota, i nie ujdziesz pan stu kroków, a już cię dobiją.
— Muszę jednak opuścić Luwr! — szepnął La Mole.
— Musisz! — zawołała Małgorzata, utkwiwszy w niego swe przezroczyste oczy, i lekko bledniejąc. — A! rozumiem, daruj pan. Bezwątpienia za Luwrem znajduje się osoba, która się bardzo o pana niepokoi. Jest to bardzo naturalnem, panie de La Mole, i ja to pojmuję. Dlaczegóż mi pan od razu tego nie powiedziałeś? albo raczej, dlaczegóż ja o tem wpierw niepomyślałam? Kiedy kto daje komu schronienie, ten jest obowiązany myśleć i o stosunkach serca swego gościa, i leczyć jego duszę, również jak i ciało.
— Niestety!... — odrzekł La Mole — mylisz się pani bardzo. Jestem prawie sam jeden na świecie, a zupełnie sam jeden w Paryżu, gdzie mnie nikt nie zna. Morderca mój, jest pierwszym człowiekiem, z którym mówiłem w tym mieście; a Wasza królewska mość, jesteś pierwszą kobietą, która raczyła ze mną rozmawiać.
— Dla czegóż więc, chcesz się pan oddalić?.. — zapytała zdumiona Małgorzata.
— Dlatego — odpowiedział La Mole — że Wasza królewska mość nie spoczywałaś wczorajszej nocy; dzisiejszej zaś...
Małgorzata zarumieniła się. — Gillonno! — powiedziała — noc nadchodzi, sądzę, że już czas odnieść klucz.
Gillonna uśmiechnęła się i wyszła.
— Lecz — mówiła dalej Małgorzata — jeżeli pan jesteś w Paryżu sam jeden i bez przyjaciół, cóż poczniesz?
— Pani! przyjaciół znajdę wkrótce; podczas mojej ucieczki, stanęła mi w myśli moja matka katoliczka; zdawało mi się, że ją widzę unoszącą się przedemną z krzyżem w ręku, na drodze prowadzącej do Luwru: wtedy to uczyniłem ślub, że jeśli mnie Bóg ocali, przyjmę wiarę mojej matki. Bóg wyświadczył mi więcej, pani, nie tylko zachował mi życie, lecz zesłał mi anioła na pocieszenie tego życia.
— Lecz pan nie jesteś w stanie chodzić, po zrobieniu kilkudziesięciu kroków, padniesz bez zmysłów.
— Pani! próbowałem dzisiaj rano chodzić po tym gabinecie; prawda, że stąpam zwolna i że chód ten sprawia mi ból dotkliwy; lecz bylebym się tylko dostał na plac Luwru, o reszcie nie myślę; zdaje się zupełnie na los szczęścia.
Małgorzata opuściła głowę na rękę i głęboko się zamyśliła.
— A król Nawarry? — zapytała — już pan o nim nie mówisz. Zmieniając religię, czy zmieniasz pan zarazem zamiar pozostawania u niego w służbie?
— Pani! — odpowiedział La Mole, blednąc — Wasza królewska mość dotknęłaś prawdziwej przyczyny mojego pragnienia oddalić się ztąd jak najprędzej... Wiem, że król Nawarry znajduje się w wielkiem niebezpieczeństwie, i że zaledwie powaga Waszej królewskiej mości jako księżniczki Francuzkiej, jest w stanie uratować jego głowę.
— Jakto, panie? — zapytała Małgorzata — o czem chcesz mówić, o jakich to wspominasz niebezpieczeństwach?
— Pani! — odrzekł La Mole, wahając się — w tym gabinecie słychać wszystko.
— Prawda! — powiedziała do siebie Małgorzata — książę Gwizyusz już mi o tem wspominał.
Następnie głośno dodała:
— I cóż pan słyszałeś?.
— Najprzód, rozmowę, jaką Wasza królewska mość miałaś dziś rano z bratem.
— Z Franciszkiem?... — zawołała Małgorzata, rumieniąc się.
— Z księciem d’Alençon, tak, pani; następnie, skoro Wasza królewska mość wyszłaś, słyszałem rozmowę Gillonny z panią de Sauye.
— I te to dwie rozmowy?...
— Tak, pani. Wasza królewska mość zaledwie tydzień jak jesteś zamężną, i kochasz swojego męża. Małżonek twój przyjdzie, jak już przyszli książę d’Alençon i pani de Sauve. On pewnie zechce ci odkryć swoje tajemnice. Ja nie powinienem ich znać wcale; byłbym niegrzecznym... a nie mogę być... nie powinienem być... a nadewszystko, nie chcę być niegrzecznym.
Głos, jakim La Mole wymówił ostatnie słowa, jego pomieszanie, otworzyły nagle oczy Małgorzacie.
— A!... — zawołała — więc pan wszystka słyszałeś, co było mówione w tym pokoju.
— Słyszałem, pani.
Te słowa wymówił La Mole zaledwie tu słyszanym głosem.
— I pan chcesz oddalić się ztąd, dzisiaj wieczorem, dzisiaj w nocy, jedynie dlatego, ażeby już więcej nic nie słyszeć?
— Gotów nawet jestem tej chwili, jeżeli Wasza królewska mość na to zezwolisz.
— Biedne dziecię!... — rzekła Małgorzata, tonem głębokiego współczucia.
Zdziwiony tak łagodną odpowiedzią, zamiast której spodziewał się surowych słów, La Mole bojaźliwie podniósł głowę: jego wzrok spotkał się ze wzrokiem Małgorzaty, i spoczął na nim, jakby przyciągany siłą magnetyczną.
— Więc czujesz się panie de La Mole niezdolnym do ukrycia tajemnicy?... — zapytała łagodnie Małgorzata, która wsparta na poręczy krzesła i na pół ukryta w cieniu ciężkiej firanki, napawała się przyjemnością czytania w sercu młodzieńca, będąc dla niego niewidzialną.
— Pani!... — powiedział La Mole — mam dziwny charakter; nie dowierzam sobie, a szczęście bliźniego mnie oburza.
— Czyje szczęście?... — zapytała Małgorzata uśmiechając się. — A tak! szczęście króla Nawarry. Biedny Henryk!
— Widzisz, Wasza królewska mość, że on szczęśliwy — zawołał żywo La Mole.
— Szczęśliwy?...
— Tak jest, ponieważ go Wasza królewska mość żałujesz.
Małgorzata zaczęła wyskubywać jedwab ze swego woreczka i strzępić złote torsady.
— A więc pan nie chcesz widzieć się z królem Nawarry?... — zapytała. — Czy już pan postanowiłeś?...
— Obawiam się, ażebym w tej chwili nie przeszkodził Jego królewskiej mości.
— Az księciem d’Alençon, moim bratem?
— O pani!... — zawołał La Mole — z księciem d’Alençon... nie, nie; skoro się nie chcę widzieć z królem Nawarry, tem bardziej z księciem d’Alençon.
— Dlatego, że?... — zapytała Małgorzata wzruszona do tego stopnia, że głos jej drżał.
— Dlatego, że będąc złym hugonotem, nie mogę być wiernym sługą Jego królewskiej mości króla Nawarry; katolikiem znowu nie jestem tak dobrym, ażebym był godnym znajdować się w liczbie przyjaciół panów d’Alençon i Gwizyusza.
Tym razem, Małgorzata była zmuszoną spuścić oczy; odpowiedź La Mola odezwała się w głębi jej serca.
Nie mogła sobie wytłomaczyć, czy słowa młodzieńca były jej przyjemne, czy też bolesne.
W tej chwili weszła Gillonna.
Małgorzata zapytała ją spojrzeniem, na które Gillonna odpowiedziała potakującem skinieniem głowy.
A więc oddała klucz królowi Nawarry.
Małgorzata jeszcze raz rzuciła wejrzenie na La Mola, który blady, zwiesiwszy głowę na piersi, wyglądał jak człowiek, cierpiący fizycznie i moralnie.
— Panie de La Mole, jesteś dumnym — powiedziała — nie śmiem więc uczynić ci przełożenia, na które bezwątpienia się nie zgodzisz.
La Mole wstał, postąpił krok naprzód, i chciał ukłonić się na znak gotowości w wypełnieniu danych mu rozkazów, lecz ból palący, silny, przenikający, wycisnął łzę z jego oczu; czując, że może upaść, schwycił się za firankę.
— Widzisz więc — zawołała Małgorzata, poskoczywszy ku niemu i przyjmując go w swoje objęcia — widzisz, że jeszcze nie możesz obejść się bez mojej pomocy.
Uśmiech zaledwie dostrzeżony przemknął po ustach La Mola.
— O! tak — szepnął, jak bez powietrza, którem oddycham, jak bez światła, za pośrednictwem którego widzę.
W tej chwili dało się słyszeć trzykrotne pukanie we drzwi.
— Słyszysz, pani?... — zawołała strwożona Gillonna.
— Już!... — poszepnęła Małgorzata.
— Czy mam otworzyć?
— Zaczekaj. Może to król Nawarry.
— O! pani!... — zawołał La Mole, któremu po usłyszeniu słów królowej, wymówionych tak cicho, że tylko Gillonna powinna je była słyszeć, powróciły wszystkie siły. — Pani! błagam cię na kolanach, pozwól mi wyjść żywym lub umarłym. Pani! miej litość nademną! O! nic mi nie odpowiadasz. Dobrze więc! zacznę mówić, a wtedy spodziewam się, że mnie pani wypędzisz.
— Milcz nieszczęśliwy!... — zawołała Małgorzata, znajdująca wielką rozkosz w słuchaniu wyrzutów młodzieńca. — Milcz pan!
— Pani!... — odparł La Mole — powtarzam ci, że w tym gabinecie wszystko słychać. O! nie zmuszaj mnie pani, umrzeć śmiercią, jakiejby nawet najokropniejszy kat nie mógł wymyśleń.
— Milczenie! milczenie!... — powiedziała Małgorzata.
— O! pani, więc niemasz litości, nie chcesz mnie słuchać, nie chcesz mnie nawet zrozumieć. Wiedz, że cię ko....
— Milczenie, mówię panu!... — przerwała Małgorzata, zatykając usta młodzieńca, delikatną i pachnącą rączką, a którą La Mole schwycił, i dotknął drżącemi usty.
— Lecz... — szepnął La Mole.
— Lecz zamilcz już raz, moje dziecię! Jak śmiesz nie słuchać swojej królowej.
Następnie, szybko wyszła z gabinetu, zamknęła za sobą drzwi, i oparłszy się o ścianę, przycisnęła ręką, mocno bijące serce.
— Otwórz, Gillonno!... — powiedziała. Gillonna wyszła z pokoju, i po chwili, twarz króla Nawarry, nacechowana dowcipem, i w której przebijało się cokolwiek niedowierzania, ukazała się z po za portyery.
— Pani żądałaś się ze mną widzieć?... — rzekł król Nawarry do Małgorzaty.
— Tak jest. Czy Wasza królewska mość odebrałeś mój list?
— Przyznaję się, że nie bez zadziwienia — odpowiedział Henryk, oglądając się z niedowierzaniem, które jednak wkrótce znikło.
— I nie bez niespokojności, nieprawdaż, panie?... — dodała Małgorzata.
— Przyznaję się pani i do tego. Jednak będąc otoczonym ze wszech stron nieubłaganymi nieprzyjaciółmi i przyjaciółmi, może daleko groźniejszymi od samych nieprzyjaciół, przypomniałem sobie, że pewnego razu w oczach pani jaśniała wspaniałomyślność; było to w wieczór naszego ślubu; innego razu, widziałem w tym wzroku jaśniejące męztwo; było to w dniu wczorajszym, w dniu, w którym miałem zginąć.
— Tak, to prawda — powiedziała Małgorzata uśmiechając się, gdy tymczasem Henryk pragnął zgłębić tajemnice jej serca.
— Mając na uwadze to wszystko i przeczytawszy list pani, natychmiast postanowiłem co mi czynić wypada: bez przyjaciół, uwięzionemu, bezbronnemu królowi Nawarry, nic nie pozostaje, jak tylko umrzeć, umrzeć śmiercią głośną, śmiercią, któraby została zapisaną na kartach historyi; umrzeć nareszcie, zdradzonym od własnej żony; przychodzę więc, pani...
— Najjaśniejszy panie!... — odrzekła Małgorzata — wiem, że powiesz co innego, skoro się dowiesz, iż wszystko co się w tej chwili dzieje, jest dziełem osoby, która cię kocha... i którą ty kochasz.
Henryk tylko co się nie cofnął przy tych słowach, a jego szare oczy, z chciwością rzucały z pod czarnych brwi zapytania królowej.
— O! uspokój się, Najjaśniejszy panie — rzekła królowa, śmiejąc się. — Ja wcale nie mam żadnego prawa uważać się za tę osobę.
— Lecz — powiedział Henryk — to pani przysłałaś mi ten klucz; to pismo jest twoje.
— W samej rzeczy, tę kartkę, ja napisałam. Lecz co się tyczy klucza, jest to rzecz zupełnie inna. Dosyć ci wiedzieć, Najjaśniejszy panie, że takowy przeszedł przez ręce czterech kobiet, za nim do ciebie się dostał.
— Czterech kobiet!... — zawołał zdziwiony Henryk.
— Tak, przez ręce czterech kobiet — powtórzyła Małgorzata — przez ręce królowej — matki, pani de Sauve, moje i Gillonny.
Henryk zaczął pojmować zagadkę.
— Teraz, panie, pomówmy o rzeczy — powiedziała Małgorzata — a nadewszystko, pomówmy otwarcie. Czy to prawda, że Wasza królewska mość, jak już mówią powszechnie, jesteś gotów przejść na łono katolicyzmu?
— Zwykłe plotki.. Ja jeszcze o tem nie myślałem.
— Jednak teraz już się zdecydowałeś?
— To jest, myślę to uczynić. Jakżeż pani chcesz? W dwudziestym roku być prawie królem... Są okoliczności, które są godne mszy.
— Między innemi i życie, nieprawdaż?
Henryk nie mógł się wstrzymać od lekkiego uśmiechu.
— Wasza królewska mość nie zupełnie wyjawiasz swoje myśli — zauważyła Małgorzata.
— To, czego się potrzeba domyślać, zostawiam moim sprzymierzeńcom; pani wiesz, że jesteśmy tylko sprzymierzeńcami; gdybyś pani chciała być naraz i moim sprzymierzeńcem... i...
— I żoną, nieprawdaż, Najjaśniejszy panie?
— Na honor, tak... i moją, żoną.
— Wtedy?
— Wtedy, byłoby co innego: może starałbym się nawet zostać królem hugouotów, jak oni mówią... Teraz... muszę się zadawalać swojem życiem.
Małgorzata spojrzała na Henryka tak dziwnym wzrokiem, że w umyśle mniej przenikliwym niż króla Nawarry, wzrok ten mógłby obudzić podejrzenie.
— I czy jesteś, Najjaśniejszy panie pewnym, że cel swój osiągniesz?
— Prawie — odpowiedział Henryk — pani wiesz, że teraz niczego nie można być pewnym.
— W rzeczy samej — rzekła Małgorzata — Wasza królewska mość okazujesz tyle umiarkowania i obojętności dla rzeczy nawet interesujących, że gdy zrzekniesz się korony i zmienisz nawet religię, sprawiedliwie mogą się spodziewać, że się zrzeczesz i związku z księżną Francuską.
W słowach tych mieściło się tak głębokie znaczenie, że Henryk zadrżał pomimowolnie.
Lecz, stłumiwszy wzruszenie z szybkością błyskawicy, odpowiedział:
— Pomyśl pani, że w tej chwili jestem pozbawiony własnej woli. Uczynię to, co mi rozkaże król Francyi. Gdyby zaś zapytano mnie o jaką kwestyę, dotyczącą mojego tronu, honoru i życia, wcale nie opierałbym swych praw na naszym przymuszonym związku, i wołałbym zagrzebać się w jakim zamku, jako strzelec, lub w jakim klasztorze, jako pokutnik.
To straszne zdanie się na swój los, to wyparcie się wszystkiego ziemskiego, przestraszyło Małgorzatę.
Sądziła, że rozwód już został ułożony pomiędzy Karolem IX-ym, Katarzyną i królem Nawarry.
Lecz czyż to, że jest siostrą jednego a córką drugiej, nie przeszkodzi im, wybrać ją na ofiarę? Doświadczenie mówiło jej, że na tych stosunkach nie można opierać swego bezpieczeństwa. Miłość własna przemówiła w sercu młodej kobiety, a raczej młodej królowej.
— Wasza królewska mość, jak uważam — powiedziała Małgorzata, nieco uszczypliwym tonem — niewiele masz zaufania w gwiaździe, błyszczącej nad czołem każdego monarchy?
— A!... — zawołał Henryk — nie mani zaufania dlatego, iż nie mogę dojrzeć swej gwiazdy pośród chmur, które w tym czasie zebrały się nad moją głową.
— A gdyby też tchnienie młodej kobiety rozpędziło te chmury, i gwiazda zabłysła jaśniej aniżeli wprzódy?
— To bardzo trudno!... — powiedział Henryk.
— Czyż Wasza królewska mość powątpiewasz o istnieniu takiej kobiety?
— Nie; lecz tylko powątpiewam o jej władzy.
— Zapewne chcesz Wasza królewska mość powiedzieć: o jej dobrej woli?
— Powiedziałem: o jej władzy, i jeszcze raz powtarzam. Kobieta bywa rzeczywiście silną tylko wtedy, kiedy miłość i korzyść są dla niej połączone w jednakowym stopniu; jeżeli jedno z tych uczuć góruje, w takim razie kobieta, jak Achilles, może być zwyciężoną. Na miłość zaś takiej kobiety, jeżeli się nie mylę, nie mogę liczyć wcale.
Małgorzata milczała.
— Słuchaj, pani — mówił dalej Henryk — po ostatniem uderzeniu w dzwon Saint-Germain-l’Auxerrois, musiałaś pani pomyśleć, jakim sposobem mogłabyś przywrócić sobie wolność, której cię pozbawiono jedynie dlatego, ażeby zgładzić wszystkich moich stronników. Ja zaś, musiałem myśleć, jakim sposobem uratować swe życie. To było rzeczą najważniejszą i najpilniejszą... Wiem, że tracimy Nawarrę. Lecz czemże jest utrata Nawarry, w porównaniu z wolnością i prawem głośnego mówienia w swoim pokoju, czegoś pani nie śmiała czynić wtedy, kiedy cię podsłuchiwano z tego oto gabinetu.
Pomimo wysiłku Małgorzata nie była w stanie powściągnąć uśmiechu.
Król Nawarry powstał i zamierzał oddalić się do swoich pokoi; już bowiem jedenasta godzina wybiła, i w Luwrze wszyscy spali, a przynajmniej udawali, że są pogrążeni we śnie.
Henryk postąpił trzy kroki ku drzwiom.
Nagle zatrzymał się, jak gdyby dopiero w tej chwili przypomniał sobie powód, dla którego przyszedł do królowej, i dodał:
— Ale, ale; czy nie masz mi pani już nic do powiedzenia, czy nie zechcesz dać mi możności dla podziękowania ci za wczorajsze wstawienie się za mną w zbrojowni króla? W istocie, przybyłaś pani w samą porę; dlatego nie mogę zaprzeczyć, że zjawiłaś się na scenie, jak starożytne bóstwo, i jakby jedynie po to, ażeby mi ocalić życie, — Nieszczęśliwy!... — zawołała królowa stłumionym głosem, i porywając swego męża za rękę. — Jakto, czyż nie widzisz, że nic jeszcze nie jest uratowane, przeciwnie, wszystko zagrożone: i wolność i korona i życie?.. Biedny zaślepieńcze! Nieprawdaż, że mój list uważałeś tylko za oznaczenie schadzki? Sądziłeś, że Małgorzata, oburzona twoją oziębłością, chce przeciw temu coś przedsięwziąć.
— Ależ pani — rzekł Henryk zdziwiony — przyznaję...
Małgorzata wzruszyła ramionami, z wyrazem twarzy, niepodobnym do oddania.
W tejże chwili dały się słyszeć szybkie kroki po za tajemnemi drzwiczkami.
Małgorzata pociągnęła króla w stronę tych drzwiczek.
— Słuchaj!... — wyrzekła.
— Królowa-matka wychodzi ze swoich pokoi — odezwał się ktoś cicho drżącym z bojaźni głosem, po którym Henryk poznał natychmiast panią de Sauve.
— Dokąd idzie?... — zapytała Małgorzata.
— Do Waszej królewskiej mości.
Coraz cichszy szelest jedwabnej sukni dał poznać, że się pani de Sauve oddaliła.
— O! o!... — zawołał Henryk.
— Wiedziałam o tem — odrzekła Małgorzata.
— I ja się tego również obawiałem — podchwycił Henryk — oto dowód, patrz pani.
I gwałtownym poruszeniem odpiął czarny kaftan aksamitny, pod którym Małgorzata spostrzegła delikatną kolczugę stalową i długi sztylet medyolański.
— Dobrze, że się Wasza królewska mość uzbroiłeś — zawołała Małgorzata — chodź, Najjaśniejszy panie, chodź, zakryj tę zbroję; prawda, że to idzie królowa-matka, lecz idzie sama...
— Jednakże...
— To ona, słyszę ją, ciszej.
I, nachyliwszy się Henrykowi do ucha, coś mu szepnęła.
Henryk natychmiast ukrył się za kotarą łóżka.
Małgorzata zaś, ze zwinnością tygrysicy rzuciła się do gabinetu, gdzie był ukryty La Mole, i schwyciła go za rękę.
— Milczenie!.. — wyrzekła, zbliżając się ku niemu tak blizko, iż uczuł jej oddech. — Milczenie!
Następnie, powróciwszy do swego pokoju, i zamknąwszy drzwi, rozpuściła włosy, przecięła sztyletem wszystkie sznurki u sukni i rzuciła się na łóżko.
już był czas po temu; klucz obrócił się w zamku. Katarzyna miała klucze, otwierające wszystkie drzwi w całym Luwrze.
— Kto tam? — zawołała Małgorzata, gdy tymczasem Katarzyna rozstawiała u drzwi czterech, towarzyszących jej zwykle dworzan.
Małgorzata, jakby przelękniona tak niespodziewanem wejściem do jej sypialni, zerwała się z łóżka, i w białym negliżu ukazała się z po za kotary. A zobaczywszy Katarzynę, zbliżyła się do niej z tak dobrze udanem zadziwieniem, że nawet wychowankę Florencyi oszukała, i ucałowała z szacunkiem rękę swej matki.


Rozdział IV.
DRUGA NOC PO ŚLUBIE..

Królowa-matka szybkiem spojrzeniem obrzuciła cały pokój.
Aksamitne pantofelki, lezące przy łóżku, suknie Małgorzaty porozrucane po krzesłach, oczy, które przecierała, ażeby z nich sen odpędzić, wszystko to przekonywało Katarzynę, że wistocie przebudziła swoję córkę.
Katarzyna uśmiechnęła się uśmiechem kobiety, osiągającej swój cel, i przysunąwszy krzesło, powiedziała:
— Usiądźmy i pomówmy, Małgorzato.
— Słucham cię, pani.
— Nadszedł czas — rzekła Katarzyna, zamykając oczy z powolnością, właściwą ludziom głęboko zamyślonym lub starającym się maskować — nadszedł czas, moja córko, w którym powinnaś już pojmować, o ile twój brat i ja, staramy się zapewnić ci szczęście.
Wstęp ten był zastraszającym dla tych, którzy znali Katarzynę.
— Co też ona mi powie?.. — pomyślała Małgorzata.
— Niema wątpliwości — mówiła dalej córa Florencyi — że wydając cię za mąż, spełniliśmy akt polityczny. Albowiem bardzo często, okoliczności zmuszają tych, co rządzą, czynić wbrew własnej ich woli. Lecz zbłądziliśmy, moje biedne dziecię; nie sądziliśmy, ażeby obojętność króla Nawarry, dla Małgorzaty młodej, pięknej i uwielbianej, była tak silną.
Małgorzata wstała, i oddała królowej-matce, pełen głębokiego uszanowania ukłon.
— Dopiero dziś wieczorem dowiedziałam się — mówiła Katarzyna — gdyż inaczej byłabym cię odwiedziła wcześniej; dowiedziałam się, że twój mąż ani myśli wykonywać obowiązków, nietylko względem tak pięknej kobiety, lecz nawet względem księżniczki krwi królewskiej.
Małgorzata westchnęła, Katarzyna mówiła dalej:
— W rzeczy samej, król Nawarry publicznie utrzymuje jednę z moich dam honorowych, którą uwielbia aż do szaleństwa; pogardza zaś miłością kobiety, z którą go połączono. Jest to nieszczęście, któremu my, pomimo, że mamy tyle władzy, zaradzić jednak nie możemy; gdy tymczasem, każdy szlachcic w naszem królestwie, będąc w tym samym wypadku, ukarałby śmiałka, bądź to wyzywając go na pojedynek osobiście, bądź to za pośrednictwem swego syna.
Małgorzata spuściła głowę.
— Już dawno spostrzegłam — mówiła dalej Katarzyna — i poznaję po twych czerwonych oczach, po twych gorzkich obelgach na panią de Sauve rzucanych, że rana zadana twemu sercu, nie zważając na wszystkie twoje usiłowania, nie przestaje sączyć krwi.
Małgorzata zadrżała, bo lekkie zmarszczki sfalowały powierzchnię firanek łóżka; lecz szczęściem, Katarzyna nie spostrzegła tego poruszenia.
— Ranę tę — mówiła dalej z coraz wzrastającą czułością — ranę tę, moje dziecię, ręka matki powinna zagoić. Ci, którzy zamyślając zapewnić ci szczęście, wydali cię za mąż i tobą się zajmują, uważają, że Henryk, król Nawarry, każdej nocy udaje się do innych, a nie twoich pokoi; ci, którzy nie mogą przeszkodzić, iżby taki królik co chwila znieważał kobietę, twojej piękności, twojego stopnia, twoich zasług, pogardą i zaniedbaniem co się tyczy potomstwa, ci nakoniec, którzy widzą, że ten zuchwały człowiek, przy pierwszej wydarzonej sposobności, gotów jest targnąć się na naszą familię i wygnać cię z twego własnego domu; czyż ci niemają prawa, rozłączając cię z nim, zabezpieczyć twoję przyszłość w sposób godny ciebie i twego stanu?
— Lecz, pani! — odrzekła Małgorzata — pomimo tych uwag pełnych macierzyńskiej miłości, i które z należnym szacunkiem umiem cenić, śmiem przedstawić Waszej królewskiej mości, że król Nawarry jest moim mężem.
Katarzyna uczyniła poruszenie gniewu, i zbliżywszy się do Małgorzaty, powiedziała:
— On twoim mężem! Czyż, żeby być mężem i żoną, dosyć jest błogosławieństwa kościoła; czyż pobłogosławienie małżeństwa, zawiera się tylko w słowach księdza? On twoim mężem! E! moja córko, gdybyś była panią de Sauve, odpowiedź ta byłaby możliwą. Lecz wbrew naszym oczekiwaniom, od czasu, gdy Henrykowi Nawarskiemu nadałaś prawo nazywania cię swoją żoną, oddał on prawa swej zony innej, a nawet w tej chwili — mówiła Katarzyna coraz głośniej — chodź, chodź ze mną, ten klucz otwiera drzwi od pokojów pani de Sauve; zaraz się przekonasz...
— O! mów pani ciszej, ciszej, błagam cię! — powiedziała Małgorzata. — Pani nietylko się mylisz, lecz jeszcze...
— Cóż takiego?
— Obudzisz pani mego męża.
Przy tych słowach, Małgorzata powstała z rozkosznym wdziękiem, pozwalając igrać rozpiętej nocnej sukni, której krótkie rękawy dawały widzieć cudowne kontury ramienia i rękę prawdziwie królewską, wzięła kandelabr z różowemi świecami i, odrzuciwszy kotarę łóżka, uśmiechając się wskazała matce paluszkiem, szlachetny profil, czarne włosy i usta na pół otwarte króla Nawarry, który zdawał się być pogrążonym w głębokim śnie.
Blada, z błędnym wzrokiem, z ciałem, przegiętem w tył, jak gdyby przepaść otworzyła się przed jej stopy, Katarzyna nie krzyknęła, lecz wydała jęk głuchy.
— Widzisz, pani — rzekła Małgorzata — że pozwalasz obrażać swe uszy niesłusznemi potwarzami.
Katarzyna rzuciła okiem na Małgorzatę a następnie na Henryka.
Łączyła ona w myśli, to blade i wilgotne czoło, te oczy, otoczone cokolwiek żółtemi plamami, z uśmiechem Małgorzaty i gryzła swe delikatne usta z niemą wściekłością.
Małgorzata pozwoliła matce patrzeć niejakiś czas na ten obraz, który wzbudzał w niej uczucie strachu, jakim przejmowała głowa Meduzy.
Następnie opuściła kotarę, i idąc na palcach, zbliżyła się do Katarzyny; zająwszy obok niej miejsce na krześle, zapytała:
— Więc co pani mówisz?
Katarzyna kilka chwil badała tę szczerość młodej kobiety; lecz nagle, jak gdyby jej ostre spojrzenia stępiały o spokojność Małgorzaty, odpowiedziała:
— Nic, nic.
I wspaniałymi kroki wyszła z pokoju.
Skoro tylko jej chód zaczął niknąć w oddaleniu, kotara łóżka rozwarła się, i Henryk z błyszczącym wzrokiem, wstrzymanym oddechem i drżącemi rękami, padł na kolana przed Małgorzatą.
Miał tylko na sobie krótkie spodnie i żelazną koszulę.
Małgorzata ściskając go za rękę z całego serca, nie mogła się wstrzymać od śmiechu.
— A! pani, a! Małgorzato! jakim sposobem zdołam ci się wywdzięczyć?...
I Henryk zaczął okrywać jej rękę pocałunkami, które nieznacznie zaczęły się zbliżać do ramion młodej kobiety.
— Najjaśniejszy panie! — powiedziała Małgorzata, zwolna się usuwając.
— Czyż zapomniałeś, że w tejże samej chwil, biedna kobieta, której jesteś winien życie, cierpi za ciebie? Pani de Sauve — dodała po cichu — zrobiła ci ofiarę ze swej zazdrości, i przysłała cię do mnie; ofiarując zaś swą zazdrość, być może, składa na ofiarę i życie; wszak wiesz lepiej, niżeli kto inny, Najjaśniejszy panie, jak gniew mej matki jest straszny.
Henryk zadrżał i powstał, zamierzając wyjść.
— O! lecz niema się czego lękać — dodała Małgorzata z zachwycającą kokieteryą.
— Klucz został ci wręczony bez niczyjej namowy, i mogą sobie pomyśleć, że dzisiaj raczyłeś mnie przełożyć nad inną.
— Ja ciebie zawsze przekładam, Małgorzato; gdybyś tylko chciała zapomnieć...
— Mów ciszej, Najjaśniejszy panie, ciszej — przerwała mu królowa, parodiując słowa, zaledwie przed dziesięciu minutami powiedziane przez nią królowej-matce — słyszą cię z gabinetu, a ponieważ jeszcze nie zupełnie jestem wolną, proszę cię więc, Najjaśniejszy panie, nie mów tak głośno.
— O! o!... — zawołał Henryk IV-ty uśmiechając się. — Prawda; zapomniałem, że zapewne nie mnie przeznaczono odegrać koniec tej zajmującej sceny. Ten gabinet...
— Wejdźmy do niego, Najjaśniejszy panie — rzekła Małgorzata — będę miała zaszczyt przedstawić Waszej królewskiej mości odważnego szlachcica, rannego podczas strasznej katastrofy. Młodzieniec ten przybiegł do Luwru, ażeby cię zawiadomić o grożącem niebezpieczeństwie.
Królowa poszła ku drzwiom gabinetu.
Henryk postępował za żoną.
Drzwi otworzyły się, i król stanął osłupiały na widok młodego mężczyzny w gabinecie, przeznaczonym na wszystkie niespodzianki.
Lecz La Mole zmieszał się jeszcze bardziej, znalazłszy się nagle przed królem Nawarry.
Henryk rzucił ironiczne spojrzenie na Małgorzatę, obojętnie na niego spoglądającą.
— Najjaśniejszy panie!... — powiedziała Małgorzata — rzeczy doszły do tego stopnia, iż obawiam się, ażeby nie zamordowano w moim pokoju tego młodego szlachcica, zostającego w usługach Waszej królewskiej mości, i którego biorę pod swą opiekę.
— Najjaśniejszy panie!... — odparł młodzieniec — jestem hrabia Lerac de la Mole, którego Wasza królewska mość oczekiwałeś, i o którym wspominał nieszczęśliwy pan de Teligny, zabity w moich oczach.
— A! a!... — rzekł Henryk — królowa wręczyła mi pański list; lecz pan powinieneś mieć jeszcze list od pana d’Auriac, gubernatora Langwedoku.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie; rozkazano mi oddać go Waszej królewskiej mości, zaraz po przybyciu do Paryża.
— Dlaczegóż więc pan tego nie uczyniłeś?
— Najjaśniejszy panie, byłem wczoraj wieczorem w Luwrze; lecz Wasza królewska mość tak byłeś zajęty, iż mnie nie raczyłeś przyjąć.
— Prawda!... — rzekł król — lecz dlaczegóż pan nie kazałeś wręczyć mi tego listu przez kogo innego?
— Pan d’Auriac rozkazał mi go oddać tylko do rąk własnych Waszej królewskiej mości; nadmienił bowiem, że w liście tym znajdują się wiadomości, których nie może powierzyć byle komu.
— W — rzeczy samej — powiedział król, czytając odebrany list — radzi mi on, ażebym opuścił Luwr i udał się do Béarn. Pan d’Auriac jest moim prawdziwym przyjacielem, pomimo że jest katolikiem, a jako gubernator prowincyi wiedział bezwątpienia co się gotuje. Lecz do kata, mój panie, trzeba mi było oddać ten list przed trzema dniami a nie dzisiaj?
— Miałem już zaszczyt powiedzieć Waszej królewskiej mości, że pomimo pośpiechu, zaledwie wczoraj przybyłem.
— To źle, to źle — mruczał król — w tej chwili bylibyśmy już bezpieczni w Roszelli, lub gdziekolwiek w otwartem polu, otoczeni dwoma lub trzema tysiącami rycerzy.
— Najjaśniejszy panie, już się stało — rzekła zcicha Małgorzata — a zamiast próżno tracić czas, żałując przeszłości, czyby nie było lepiej pomyśleć o przyszłości?
— Będąc na mojem miejscu — powiedział Henryk, rzucając pytające spojrzenie na królowę — czy miałabyś pani jakąkolwiek nadzieję?
— O! bez wątpienia; uważam każdą grę, jako partyę o trzech robrach; dopiero przegraliśmy jednego.
— A!... — rzekł Henryk cicho — gdybym wiedział, że pani weźmiesz udział w mojej grze....
— Gdybym chciała przejść na stronę twoich przeciwników — odpowiedziała Małgorzata — zdaje się, żebym nie potrzebowała tak długo czekać.
— To prawda!... — odparł Henryk. — Jestem niewdzięczny, i jak pani mówisz, wszystko jeszcze można dzisiaj naprawić.
— Życzę ci, Najjaśniejszy panie wszystkiego dobrego — rzekł La Mole — lecz dzisiaj już nie mamy admirała.
Henryk uśmiechnął się śmiechem prostaka, śmiechem, który dwór poznał dopiero wtenczas, kiedy został królem Francyi.
— Lecz, pani!... — powiedział król, bacznie spoglądając na la Mola — ten szlachcic nie może tu pozostać; w każdej Chwili mogą go odkryć. Cóż pani zamyślasz z nim zrobić?
— Najjaśniejszy panie, czy nie moglibyśmy go oddalić z Luwru? Wszak się we wszystkiem z sobą zgadzamy.
— To będzie trudno.
— Najjaśniejszy panie, czy pan de la Mole nie mógłby znaleźć pomieszczenia w domu Waszej królewskiej mości?
— Pani mówisz do mnie, jak gdybym był jeszcze królem hugonotów, a osobliwie, jak gdybym jeszcze władał narodem. Wszak pani wiesz, że jestem już na pół nawrócony.
Każda inna kobieta, przy tej wydarzonej sposobności, nie zaniedbałaby odpowiedzieć; On jest katolikiem.
Lecz królowa chciała zmusić Henryka, ażeby ją prosił o to, czego sobie sama życzyła.
La Mole widząc, że jego opiekunka milczy, i obawiając się stąpać na ślizkim gruncie dworu, tak niebezpiecznego, jakim był wtedy dwór Francyi, także milczał.
— Ależ?.. — zawołał Henryk, przebiegając powtórnie wzrokiem list, przywieziony przez La Mola.
— Gubernator Prowancyi pisze do mnie, że matka pańska była katoliczką, i że z tego powodu jest tak dalece do pana przywiązany.
— I mnie — rzekła Małgorzata — mówiłeś coś panie, hrabio, o uczynionym ślubie, wskutek którego masz zmienić religię? Lecz moje myśli mieszają się; objaśnij mnie więc panie de la Mole. Zdaje się, że i pan hrabia tego żądałeś i król togo po panu wymaga.
— Tak jest. Lecz Wasza królewska mość tak ozięble przyjęła moje objaśnienia — odparł la Mole — iż nie śmiałem...
— A to dlatego, że to wcale do mnie nic należy, mój panie. Wytłomacz to pan królowi.
— Najjaśniejszy panie!... — rzekł la Mole. — Gdym ścigany był przez morderców, bezbronny, prawie umierający od dwóch ran, zdawało mi się, że widmo mojej matki, z krzyżem w ręku, wskazuje mi drogę do Luwru. Wtedy uczyniłem ślub, że jeżeli wyratuję się, przyjmę wiarę mej matki, której Bóg dozwolił opuścić swój grób, ażeby była moją przewodniczką podczas tej strasznej nocy. Bóg przywiódł mnie tutaj, Najjaśniejszy panie. Tutaj znajduję się pod podwójną opieką: księżniczki Francuskiej i króla Nawarry. Życie moje ocalone zostało cudownym sposobem, teraz muszę tylko spełnić ślub. Jestem gotów zostać katolikiem.
Henryk zmarszczył brwi.
Będąc sceptykiem, rozumiał, że można wyrzec się religii dla wyrachowania, lecz bardzo powątpiewał, iżby można się jej wyrzec wskutek wiary.
— Król więc nie chce przyjąć pod swoję opiekę mego klienta — pomyślała Małgorzata.
La Mole czuł swoje drażliwe położenie.
Ale Małgorzata, z właściwy kobietom delikatnością, wybawiła go od tej nieprzyjemności.
— Najjaśniejszy panie!... — powiedziała. — Zapomnieliśmy, że ranny potrzebuje odpoczynku. Ja sama upadam ze znużenia. A! trzymaj go gdyż blednie.
La Mole w istocie bladł, lecz bladł wskutek ostatnich słów Małgorzaty, które sobie tłomaczył zgodnie ze swemi życzeniami.
— I cóż pani?... — rzekł Henryk. — Nie może być nic prostszego; wszak możemy opuścić pana de la Mole?
Młodzieniec rzucił na Małgorzatę błagające spojrzenie, i nie zważając na obecność dwóch ukoronowanych osób, padł na krzesło, wycieńczony bólem i znużeniem.
Małgorzata pojęła miłość w tem spojrzeniu, a rozpacz w tej słabości.
— Najjaśniejszy panie!.. — powiedziała. — Wypada Waszej królewskiej mości, coś zrobić dla tego młodego szlachcica, który poświęcał życie dla swego króla, gdyż pomimo ran, pośpieszył tutaj zawiadomić cię o śmierci admirała i Téligny’ego; wypada więc, mówię Waszej królewskiej mości, zrobić dla niego łaskę, za którą całe życie będzie ci wdzięcznym.
— Jakąż, pani?... — zapytał Henryk. — Rzeknij, a rozkazy twoje natychmiast wypełnię.
— Pan de la Mole przepędzi dzisiejszą noc obok Waszej królewskiej mości; sam zaś, Najjaśniejszy panie, będziesz spał na tem oto łóżku. Ja, wskutek pozwolenia swego małżonka monarchy — dodała Małgorzata uśmiechając się — zawołam Gillonnę i położę się do łóżka; gdyż upewniam cię, Najjaśniejszy panie, że również jak ty i pan de la Mole, potrzebują spoczynku.
Henryk miał rozum, a może nawet za wielki; w późniejszym czasie, wyrzucili mu go, jego przyjaciele i nieprzyjaciele.
Zrozumiał też. że Małgorzata usuwając go od siebie miała do tego prawo, prawa zaś tego nabyła wskutek jego ku niej oziębłości.
Oprócz tego, za tę oziębłość, Małgorzata już się zemściła, uratowawszy mu życie.
Dlatego odpowiedź Henryka nie tchnęła miłością własną.
— Pani!... — powiedział — jeżeli pan de la Mole będzie w stanie udać się do mego mieszkania, w takim razie ustąpię mu swego własnego łóżka.
— Lecz mieszkanie Waszej królewskiej mości — odrzekła Małgorzata — nikomu w tych czasach nie może zapewnić bezpieczeństwa; roztropność nawet wymaga, ażebyś Wasza królewska mość pozostał tutaj do jutra.
I, nie czekając na odpowiedź króla, Małgorzata zawołała Gillonnę, rozkazała przynieść poduszki, i posłać w nogach króla dla La Mola, który tak był szczęśliwym ze czci mu wyświadczonej, że mógł był przysiądz, iż rany jego zupełnie się już zagoiły.
Małgorzata oddała królowi głęboki ukłon i przyszedłszy do swego pokoju ze wszech stron zamkniętego, rzuciła się na łóżko.
— Teraz — powiedziała do siebie Małgorzata — pan de La Mole powinien jutro znaleźć protektora w Luwrze, i ten, kto dzisiaj udawał głuchego, jutro tego pożałuje.
Następnie dala znak Gillonnie, ażeby się do niej zbliżyła, dla odebrania ostatnich rozkazów.
Gillonna zbliżyła się.
— Gillonno! — powiedziała królowa, zniżając głos — potrzeba, ażeby jutro, pod jakimkolwiek bądź pozorem, mój brat książę d’Alençon, przyszedł tu przed ósmą godziną.
Druga godzina wybiła w Luwrze.
La Mole przez chwilę rozmawiał o polityce z królem, który wkrótce zasnął i zaczął chrapać, jak gdyby spał na swojem łóżku, wysłanem skórami niedźwiedzi bearneńskich.
La Mole zasnąłby może również jak i król; lecz Małgorzata nie spała.
Przewracała się ona z boku na bok, a szelest tego ruchu mieszał myśli i niszczył sen młodzieńca.
— On jeszcze tak młody — mówiła do siebie Małgorzata, usypiając — tak bojaźliwy, a może nawet, a! to będzie rzecz ciekawa: może nawet będzie śmieszny; oczy jednak ma prześliczne... figurę zachwycającą; lecz jeżeli... jeżeli... jest tchórzem!.. Uciekał... wyrzeka się wiary... to źle; a! tak pięknie zaczęłam marzyć; dalej!... Zostawmy wypadki naturalnemu biegowi, poddając je opiece potrójnego bóstwa tej roztrzepanej Henriety.
Nad rankiem Małgorzata zasnęła, szepcząc: „Eros”, „Cupido”, „Amor”.


Rozdział V.
WOLA KOBIETY JEST WOLĄ BOGA.

Małgorzata nie myliła się. Gniew, wzniecony w głębi serca Katarzyny, w skutek komedyi, której zawiązanie już widziała, lecz rozwiązaniu zapobiedz nie mogła, musiał się na kimś wywrzeć.
Królowa-matka zamiast powrócić do siebie, udała się wprost do swojej damy honorowej.
Pani de Sauve spodziewała się podwójnych odwiedzin: myślała, czy czasem nie przyjdzie Henryk; obawiała się zaś, ażeby nie przyszła królowa-matka.
Na pół ubrana, spoczywając w łóżku, podczas kiedy Dariola czuwała w przedpokoju, nagle usłyszała klucz, obracający się w zamku, a następnie wolne kroki, które wydałyby się cięźkiemi, gdyby nie były zgłuszone przez miękki dywan.
Karolina obawiała się, ażeby nieprzeszkodzono Darioli uprzedzić jej, podparłszy się więc na łokciach i nadstawiwszy ucha, czekała z wytężonym wzrokiem.
Podniesiono portyerę, i przed zalęknioną, kobietą ukazała się Katarzyna do Médicis.
Katarzyna wydawała się spokojną; lecz pani de Sauve, przeszło od dwóch lat przyzwyczajona czytać z jej wyroku, zrozumiała, że spokojność ta maskuje wiele ponurych myśli, a może nawet straszną zemstę.
Pani de Sauve, ujrzawszy Katarzynę, chciała wyskoczyć z łóżka, lecz Katarzyna wstrzymała ją poruszeniem ręki.
Biedna Karolina pozostała jakby przykuta na miejscu, starając się zjednoczyć w sobie wszystkie siły, dla wstrzymania zbliżającej się burzy.
— Czy przesłałaś klucz królowi Nawarry? — zapytała Katarzyna głosem, w którym nie można było dostrzedz żadnej zmiany, tylko usta jej coraz bardziej bladły.
— Tak, pani — odpowiedziała Karolina, napróżno starając się nadać swemu głosowi taką samą pewność, jaką miał głos Katarzyny.
— I widziałaś go?
— Kogo? — zapytała pani de Sauve.
— Króla Nawarry.
— Nie, pani, lecz go oczekuję. My słałam nawet, usłyszawszy jak się klucz w zamku obrócił, że to on przychodzi.
Na tę odpowiedź, która albo zupełnie uniewinniała panią de Sauve, albo wykazywała jej udawanie, Katarzyna zadrżała i konwulsyjnie skurczyła pulchną i krótką rękę.
— Lecz ty wiesz dobrze — powiedziała Katarzyna złośliwie uśmiechając się — wiesz dobrze, Carlotto, że król Nawarry dzisiejszej nocy nie przyjdzie do ciebie.
— Ja, pani, mam o tem, wiedzieć! — zawołała Karolina z doskonale udanem zdziwieniem.
— Tak, ty! — Jeżeli nie przyjdzie — odrzekła młoda kobieta, truchlejąc na te słowa — więc zginął.
Karolina kłamała odważnie, wiedziała bowiem, że wrazie wykrycia najmniejszej poszlaki jej przeniewierzenia się, czeka ją straszna zemsta.
— Lecz czy ty nie pisałaś czego do króla Nawarry, Carlotta mia? — zapytała Katarzyna, złowieszczo się uśmiechając.
— Nie, pani! — odpowiedziała Karolina z zupełną, szczerością — zdaje mi się, że Wasza królewska mość, nie kazała mi czynić tego.
Przez chwilę trwało milczenie, podczas którego Katarzyna spoglądała na panią de Sauve wzrokiem, jakim wąż czyhający na ptaka, stara się go zamagnetyzować, iżby tem łatwiej mógł go schwytać.
— Może myślisz, żeś piękna — rzekła Katarzyna — może sądzisz, żeś zręczna, nieprawdaż?
— Nie, pani — odpowiedziała Karolina — wiem tylko, że Wasza królewska mość byłaś zawsze na mnie łaskawą, skoro szło o moję piękność lub zręczność.
— Otóż wiedz — zawołała Katarzyna — zapalając się gniewem — wiedz, żeś się myliła, sądząc tak, a ja, że kłamałam, mówiąc to do ciebie: jesteś brzydką i głupią, w porównaniu z moją córką Margot.
— To święta prawda, pani — powiedziała Karolina — i nigdy nie śmiałabym temu przeczyć, zwłaszcza, w obecności Waszej królewskiej mości.
— Król Nawarry — mówiła, dalej Katarzyna — przekłada nad ciebie moję córkę, co, jak sądzę, wcale nie zgadza się z twojemi życzeniami, i nie dzieje się zgodnie z naszą zobopólną umową.
— Pani! — powiedziała Karolina, która na ten raz zapłakała nie z przymusu — jeżeli to prawda, w takim razie jestem bardzo nieszczęśliwą.
— Prawda, prawda! — odrzekła Katarzyna, utkwiwszy w Karolinie dwa oczne promienie, jak dwa sztylety.
— Lecz któż mógł wzbudzić tę myśl w sercu Waszej królewskiej mości? — zapytała Karolina.
— Idź do królowej Nawarry, a znajdziesz tam swego kochanka.
— A! — zawołała pani de Sauve.
Katarzyna wzruszyła ramionami.
— Czy jesteś zazdrosną? — zapytała królowa-matka.
— Ja?... — odpowiedziała pani de Sauve, zbierając wszystkie opuszczające ją siły.
— Tak, ty!.. ciekawam też poznać zazdrość francuzki.
— Lecz — rzekła pani de Sauve — jak Wasza królewska mość możesz wymagać, ażeby moja zazdrość była czem innem, jak miłością własną?.. Kocham króla Nawarry tylko o tyle, o ile to jest zgodnem z zamiarami Waszej królewskiej mości.
Katarzyna patrzała na panią de Sauve przez chwilę, badawczym wzrokiem.
— Być może, że to, co mi mówisz, jest prawdą — szepnęła królowa-matka.
— Wasza królewska mość czytasz w mem sercu.
— Które jest zupełnie mi oddane?
— Rozkaż, pani, a przekonasz się.
— Dobrze więc! jeżeli jesteś gotową poświęcić się dla mnie, Carlotto, wymagam, ażebyś nie przestawała być zakochaną w Henryku, a nadewszystko bądź zazdrosną,... zazdrosną, jak Włoszka.
— Lecz, pani — zapytała Karolina — jakżeż to Włoszki są zazdrośne?
— Ja ci to powiem — odpowiedziała Katarzyna.
I wyszła również po cichu i powoli jak weszła.
Karolina zmięszana tym blaskiem oczu, błyszczących, jak oczy kota lub pantery, nie zdołała przy jej wyjściu wymówić ani jednego słowa.
Nie śmiała prawie oddychać, i westchnęła dopiero wtedy, gdy już usłyszała, że drzwi znowu się zamknęły i kiedy Dariola przyszła ją uwiadomić, iż straszne zjawisko rzeczywiście zniknęło.
— Dariolo!... — powiedziała pani de Sauve — przysuń sobie fotel i przepędź tę noc przy mnie. Proszę cię o to, gdyż boję się pozostać samą.
Dariola była posłuszną; lecz pomimo towarzystwa swojej pokojówki, pomimo światła lampy, której nie kazała gasić, pani de Sauve nie zasnęła jak nad rankiem.
Metaliczny glos Katarzyny, brzmiał jej ciągle w uszach.
Małgorzata, chociaż zasnęła nad świtem, przebudziła się jednak na dźwięk trąb i szczekanie psów.
Spiesznie powstała z łóżka, i zaczęła przywdziewać na siebie ranny negliż.
Następnie przywołała swoje kobiety, i rozkazała wprowadzić do przedpokoju dworzan, towarzyszących zwykle królowi Nawarry; potem otworzywszy drzwi prowadzące do gabinetu w którym spali Henryk i de la Mole, wzrokiem przywitała tego ostatniego, do męża zaś rzekła:
— Chodźmy, Najjaśniejszy panie; to nie dosyć, że przekonałeś królowę-matkę o tem, co nie jest w istocie; powinieneś jeszcze przekonać cały swój dwór, o panującej pomiędzy nami zupełnej zgodzie. Lecz uspokój się — dodała z uśmiechem — i pamiętaj na me słowa, którym okoliczności dodają wielkiej wagi. Dzisiaj, ostatni raz poddaję Waszą królewską mość pod tę straszną próbę.
Król Nawarry uśmiechnął się, i rozkazał wprowadzić dworzan.
Podczas, gdy go ci ostatni pozdrawiali, Henryk udał, że spostrzega na łóżku Małgorzaty swój płaszcz.
Zaczął więc usprawiedliwiać się przed swym dworem, iż ich bez ceremonii przyjmuje, wziął płaszcz z rąk zarumienionej Małgorzaty i przypiął go do ramienia.
Następnie, obróciwszy się znowu do swych dworzan, zapytał o nowiny z miasta i dworu.
Małgorzata z pod oka uważała, jakie też wrażenie wywoła na twarzach obecnych, zgoda pomiędzy królem i królową Nawarry, w tej chwili jednak wszedł do pokoju herold z kilku dworzanami, i oznajmił księcia d’Alençon.
Ażeby go znaglić do przybycia dość było Gillonnie powiedzieć mu, że król spędził noc u królowej.
Franciszek wpadł do pokoju tak raptownie, że o mało co nie powywracał tych, którzy przed nim weszli.
Pierwsze spojrzenie rzucił na Henryka.
Drugie dopiero padło na Małgorzatę.
Henryk lekko mu się skłonił.
Twarz Małgorzaty wyrażała najgłębszy spokój.
Drugiem spojrzeniem, błędnem lecz badawczem, książę obrzucił cały pokój; spostrzegł na łóżku rozrzuconą pościel, dwie poduszki, leżące na wezgłowiu, i kapelusz króla na krześle.
Franciszek zbladł, lecz natychmiast przybrał wyraz obojętności.
— Bracie Henryku!... — zapytał — czy przyjdziesz dzisiaj grać z królem w piłkę?
— Czy to król czyni mi ten zaszczyt i zaprasza mnie do siebie?... — zapytał Henryk — czy też ty, mój szwagrze, dajesz mi ze swej strony to zapytanie.
— Nie, król mc mi o tem nie wspominał — odrzekł książę cokolwiek zmieszany — lecz wszakże z nim grywasz zwykle?
Henryk uśmiechnął się, albowiem od tego czasu, kiedy z nim grał po raz ostatni, zaszło tyle i tak ważnych wypadków, że nie byłoby nic dziwnego, gdyby Karol IX-ty zmienił swoich zwykłych graczów.
— Przyjdę, bracie!... — odpowiedział z uśmiechem Henryk.
— Przyjdź!... — podchwycił książę.
— Już odchodzisz?... — zapytała Małgorzata.
— Już, siostro.
— Czy się tak bardzo śpieszysz?
— Nie mam ani chwili czasu do stracenia.
— A jeżeli zatrzymam cię na kilka minut?
Podobna prośba w ustach Małgorzaty była tak rzadką, że brat spoglądał na nią, blednąc i czerwieniejąc naprzemian.
— Co ona mu chce powiedzieć?... — pomyślał Henryk, niemniej zdziwiony niż książę d’Alençon.
Małgorzata, jakby odgadując myśl swego męża, zwróciła się ku niemu.
— Najjaśniejszy panie!... — powiedziała doń z czarującym uśmiechem. — Możesz się udać do Jego królewskiej mości; tajemnica, którą chcę powierzyć memu bratu, jest ci znaną, i Wasza królewska mość odmówiłeś mi już przychylenia się do mej prośby. Nie chcę więcej naprzykrzać ci się, powtarzając w twojej obecności prośbę, która jak mi się zdaje, była dla ciebie nieprzyjemną.
— Co takiego?... — zapytał Franciszek, spoglądając na nich z zadziwieniem.
— A! a!.. — zawołał Henryk, czerwieniąc się ze złości — wiem, co pani chcesz powiedzieć. Prawdziwie, bardzo żałuję, że nie mam więcej wolności. Nie mogę ofiarować panu de la Mole swojej opieki, która go wcale nic obroni; zresztą, nie jestem wcale od tego, iżbym nie miał przedstawić niemu bratu d’Alençon, osoby, które tak mocno panią obchodzi. Być może — dodał, wymawiając z przyciskiem ostatnie słowa — być może, iż mój brat uzna za właściwe, ażeby pan de la Mole pozostał... tutaj... w blizkości pani... co byłoby najlepiej, nieprawdaż?
— Dobrze idzie — pomyślała Małgorzata — we dwóch gotowi są uczynić to, czego żaden z nich sam nie byłby uczynił.
I otworzyła drzwi do gabinetu, przywołała rannego młodzieńca, a zwracając się do Henryka, powiedziała:
— Do pana należy objaśnić memu bratu, z jakiego tytułu zajmujemy się panem de la Mole.
Henryk, wpadłszy w zasadzkę, w kilku słowach opowiedział księciu d’Alençon, o przybyciu la Mola do Paryża, i o jego zranieniu w chwili, gdy chciał mu wręczyć list od pana d’Auriac.
Gdy książę obrócił się, la Mole, który tylko co wyszedł z gabinetu, znalazł się naprzeciw niego.
Franciszek, ujrzawszy przed sobą pięknego z bladem obliczem młodzieńca, uczuł w głębi serca rodzącą się trwogę.
Małgorzata odrazu zraniła jego zazdrość i miłość własną.
— Mój bracie!... — powiedziała królowa — ręczę ci, że ten młody szlachcic będzie bardzo pożytecznym temu, kto go zechce użyć. Jeżeli go przyjmiesz do siebie, znajdzie on w tobie możnego opiekuna, ty zaś w nim wiernego sługę. Wiesz, że w teraźniejszych czasach, korzystnie jest otaczać się stronnikami, mój bracie; nadewszystko zaś temu — dodała tak cicho, że tylko książę d’Alençon mógł ją dosłyszeć — kto jest chciwym władzy, a na nieszczęście, trzecim jest z rzędu księciem Francuskim.
I położyła palec na ustach, ażeby dać poznać Franciszkowi, iż nie dokończyła jeszcze głównej myśli.
— Zresztą — dodała Małgorzata — być może, że nie uznasz za przyzwoite, iżby ten młodzieniec znajdował się tak blizko moich pokoi.
— Siostro!... — rzekł szybko Franciszek. — Jeżeli pan de la Mole zechce, natychmiast może się przenieść do mego mieszkania, gdzie, jak mi się zdaje, będzie zupełnie bezpiecznym. Byleby tylko był do mnie przywiązany, będę go kochał.
Franciszek kłamał, gdyż już z całej duszy nienawidził la Mola.
— Dobrze, dobrze... a więc nie zawiodłam się — mówiła do siebie Małgorzata, widząc, że Henryk zmarszczył brwi. — A! jak uważam, chcąc wami powodować, potrzeba koniecznie kierować jednym przy pomocy drugiego.
Potem dopełniając myśli, dodała:
— Dobrze idzie, Małgorzato; Henrieta będzie z ciebie zadowoloną.
W pół godziny później, la Mole, wysłuchawszy napomnień Małgorzaty i ucałowawszy rąbek jej szaty, zeszedł po schodach, wiodących do pokoi księcia d’Alençon.
W przeciągu dwóch czy trzech dni, zgoda pomiędzy Henrykiem i jego żoną widocznie się ustaliła.
Uwolniono Henryka od smutnej konieczności wyrzekania się publicznie wyznania protestanckiego; pozwolono mu wyprzeć się go przed spowiednikiem króla, i zmuszono go do codziennego uczęszczania na mszę odprawianą w Luwrze.
Wieczorem, przy wszystkich udawał się on do pokoi żony, wchodził przez wielkie podwoje, rozmawiał z nią chwil kilka, a potem, skrytemi drzwiczkami przechodził do pani de Sauve, która nie zaniedbała uprzedzić go, o odwiedzinach Katarzyny i o grożącem mu niebezpieczeństwie.
Henryk, ostrzegany z obydwóch stron, podwoił czujność, względem królowej-matki, tembardziej, że czoło Katarzyny zaczęło się wyjaśniać.
Pewnego nawet dnia, Henryk spostrzegł na jej ustach uśmiech, bardzo dlań życzliwy.
Tego właśnie dnia, zaledwie zgodził się zjeść kilka jajek, które sam kazał ugotować, i napić się wody, którą w obecności jego zaczerpnięto z Sekwany.
Morderstwa jeszcze trwały, chociaż już nie były dokonywane z tak wielką jak przed tem zażartością.
Tak wielką liczbę wymordowano hugonotów, że już ich mało co pozostało.
Większa część była wymordowaną; wielu uciekło, niewielu się ukryło.
Czasami, w tym lub owym cyrkule miasta wszczynał się zgiełk.
Zgiełk ten był zwiastunem, że lud wynalazł hugonotę.
Wtedy, odbywano egzekucyę, w obec większego lub mniejszego zgromadzenia, pospólstwa, zależnie od tego, gdzie nieszczęśliwy został schwytany, czy w zaułku, czy też w takiem miejscu, iż mógł uciekać.
W ostatnim przypadku była to uroczystość dla całej dzielnicy, gdyż katolicy, zamiast już nasycić się wytępianiem nieprzyjaciół, stali się jeszcze bardziej chciwymi krwi.
Czem mniej pozostawało ofiar, tem jeszcze straszniej je prześladowano.
Karol IX-ty wielką znajdował rozkosz w polowaniu na hugonotów; później, kiedy już sam nie mógł należeć do tych łowów, napawał się hałasem, sprawianym przez innych polujących.
Pewnego dnia, powracając z gry w piłkę, która również jak polowanie była jego ulubioną zabawą, wszedł do swej matki, z twarzą promieniejącą z radości, w towarzystwie kilku swoich dworzan.
— Matko! — zawołał, rzucając się w objęcia Katarzyny, starającej się odgadnąć powód jego radości.
— Moja matko, dobra nowina! Na szatana! czy wiesz? wynaleziono sławmy trup pana admirała, który już mieliśmy za stracony.
— A! a! — zawołała Katarzyna.
— O! mój Boże, tak. Oboje myśleliśmy, że psy rozszarpały jego tułów, nieprawdaż, moja matko? ale stało się inaczej. Mój lud, mój kochany lud, mój dobry lud, powziął pyszną myśl, Powiesił admirała na szubienicy Montfaucon.
— I cóż z tego? — powiedziała Katarzyna.
— Co z tego, moja kochana matko? — odparł Karol IX-ty. — Oto mam wielką chęć, jeszcze raz zobaczyć trupa tego szanownego męża. Śliczna pogoda. Zdaje mi się, że wszystko dzisiaj zakwitło. Powietrze przepełnione świeżością i zapachem; jestem zdrów, jak już dawno nie byłem. Jeżeli zechcesz, kochana matko, wsiądziemy na koń i pojedziemy do Montfaucon.
— Pojechałabym chętnie, mój synu — odpowiedziała Katarzyna — lecz oznaczyłam schadzkę, której nie radabym opuścić; a co większa, wybierając się w odwiedziny do osoby tak znakomitej jak pan admirał, wypadałoby wezwać dwór cały. Będzie to sposobność dla spostrzegacza, do czynienia ciekawych spostrzeżeń. Zobaczymy: kto pojedzie, a kto pozostanie.
— Masz słuszność, kochana matko; odłóżmy tę wycieczkę na jutro. Tymczasem, porozsyłaj zaproszenia ze swej strony, ja... albo lepiej nie zapraszajmy nikogo. Powiemy tylko, że tam będziemy, a wtedy, każdy będzie mógł udać się za nami, lub pozostać, według swej woli. Do widzenia, kochana matko; pójdę trąbić na rogu.
— Karolu, zabijasz się. Ambroży Parć ciągle ci to mówi, i ma słuszność; ta zabawka nic jest dla ludzi z twoją siłą.
— Ba, ba, ba! — rzekł Karol. — Chciąłbym wiedzieć na pewno, że od tego umrę. Wtedy pochowałbym tu wszystkich, nawet Henryka, który jak zapewnia Nostradamus, będzie kiedyś moim następcą.
Katarzyna zmarszczyła brwi.
— Nie wierz, mój synu, rzeczom niepodobnym do prawdy — powiedziała królowa-matka — lecz oszczędzaj swe zdrowie.
— Zatrąbię tylko dwie lub trzy pobudki; trzeba przecież rozweselić psów; inaczej mogą pozdychać biedne zwierzęta! Wartoby poszczuć niemi jakiego hugonota. Toby je zabawiło.
Karol IX-ty wyszedł z pokoju swej matki, udał się do zbrojowni, zdjął ze ściany róg i wydobył z niego tony tak silne, że przyniosłyby zaszczyt samemu Rolandowi.
Nie do pojęcia było, jakim sposobem, z tego słabego, cierpiącego ciała, i z tych ust bladych, wyjść mogło tak potężne dęcie.
Katarzyna istotnie kogoś oczekiwała, jak oświadczyła synowi.
W kilka minut po jego wyjściu, jedna z dam honorowych przyszła jej coś powiedzieć do ucha.
Królowa uśmiechnęła się, wstała, skłoniła się swoim dworzanom i wyszła z pokoju.
Florentczyk René, ten sam, z którym król Nawarry tak dyplomatycznie się przywitał w wieczór Ś-go Bartłomieja, wszedł do modlitewni królowej-matki.
— A! to ty René — powiedziała Katarzyna. — Oczekiwałam cię z niecierpliwością.
René ukłonił się.
— Czy odebrałeś wczoraj karteczkę, którą do ciebie pisałam?
— Miałem ten zaszczyt.
— I cóż? czy sprawdziłeś horoskop, ułożony przez Ruggieri, co we wszystkich punktach, zgadza się zupełnie z przepowiednią Nostradamusa, zapewniającego, że moi trzej synowie panować będą?... Od kilku dni, stan rzeczy bardzo się zmienił, René, i pomyślałam sobie: może być, że i los stanie się nam bardziej przyjaznym.
— Ranił — powiedział Rene, potrząsając głową — Wasza królewska mość wiesz dobrze, że wypadki nic rządzą losem, przeciwnie, los rządzi wypadkami.
— Pomimo to, wszak powtórzyłeś działanie, nieprawdaż?
— Tak, pani — odpowiedział René — być ci posłusznym, jest moim pierwszym obowiązkiem.
— I jakiż otrzymałeś wypadek.
— Ten sam, co i wprzódy, pani.
— Jak to! czarne jagnię znowu wydało trzy okrzyki.
— Znowu, pani.
— Co przepowiednią jest trzech strasznych śmierci w mojej rodzinie? — wyjąkała Katarzyna.
— Tak, niestety! — odparł René.
— I cóż dalej?
— Następnie, pani, znalazłem w jego wnętrznościach, jak to już widzieliśmy w dwóch pierwszych próbach, wątrobę poruszoną z miejsca, i przewróconą na drugą stronę.
— Zmiana dynastyi. Zawsze, zawsze, — zawsze! — wyjąkała Katarzyna chrypliwym głosem — René, trzeba jednak temu zapobiedz.
René potrząsnął głową.
— Powiedziałem już Waszej królewskiej mości — odrzekł Florentczyk — że los rządzi wypadkami.
— Tak myślisz? — zapytała Katarzyna.
— Tak, pani.
— Czy pamiętasz, horoskop Joanny d’Albret? Powtórz go pokrótce, a zobaczymy. Ja sama już go nie pamiętam.
Vives honoraia — rzekł René — morieris reformidata, regina amplificaberc.
— To znaczy, jak sądzę — odparła Katarzyna — żyć będziesz czczona, a jej brakowało najpierwszych potrzeb do życia; biedna kobieta! Umrzesz, będąc postrachem, a my się z niej naigrawaliśmy. Będziesz większą, aniżeli będąc królową, a umarła, i jej wielkość pochowana w grobie, na którym nawet zapomnieliśmy położyć jej imienia.
— Wasza królewska mość źle tłomaczysz, vives honorata. Królowa Nawarry rzeczywiście żyła czczona, ponieważ za życia cieszyła się miłością; swych dzieci i poszanowaniem swych stronników; miłością i poszanowaniem, tembardziej szczeremi, że była biedną.
— No dobrze — powiedziała Katarzyna — pomińmy już, vires honorata lecz zobaczmy, jak też wytłumaczysz, morieris reformidata?
— Jak wytłomaczę? Nic łatwiejszego: Umrzesz straszna.
— Dobrze; a czyż umarła straszną?
— Tak dobrze, jak straszną; gdyż nie umarłaby, gdybyś Wasza królewska mość jej się nie obawiała. Nareszcie, będziesz większą, aniżeli będąc królową; i to prawda, pani; albowiem zmieniając koronę znikomą doczesną, bezwątpienia teraz, jako królowa męczenniczka osiągnęła koronę w niebiosach; a zresztą, któż może wiedzieć, co jest zachowane na ziemi dla jej rodu?
Katarzyna nadzwyczaj była zabobonną; więcej się może przelękła zimną krwią perfumiarza René, aniżeli uporem wyroczni; a ponieważ jeden zuchwały krok, dał jej powód do zerwania rozmowy, prowadzonej w przedmiocie horoskopu, opryskliwie zapytała perfumiarza:
— Czy już przybyły pachnidła z Włoch?
— Już, pani.
— Przyślesz mi całą, szkatułkę.
— Których?
— Ostatnich; tych...
Katarzyna ucięła.
— Czy tych, które szczególniej lubiła królowa Nawarry?... — zapytał Rene.
— Tych, właśnie.
— Nie potrzebuję już ich wcale przygotowywać, nieprawdaż pani? gdyż Wasza królewska mość jesteś teraz tak biegłą, jak i ja.
— Czy tak sądzisz?... — odpowiedziała Katarzyna.
— Idzie mi głównie o to, żeby się pachnidła udały.
— Czy Wasza królewska mość nie masz mi nic więcej do powiedzenia?... — zapytał René.
— Nie, nie — powiedziała Katarzyna, zatopiona w myślach — nie, nie wierzę w to. Gdyby zaszło coś nowego w ofiarach, donieś mi o tem. Porzućmy już jagnięta a przejdźmy do kur.
— Pani! obawiam się, ażebyśmy zmieniając ofiarę, nic również nie zmienili w przepowiedniach.
— Czyń co ci każę.
René ukłonił się i wyszedł.
Katarzyna przez chwilę siedziała zamyślona, lecz wkrótce wstała i udała się do swej sypialni, gdzie czekały na nią. jej damy, które zawiadomiła o jutrzejszej wycieczce do Montfaucon.
Niespodziewana ta przyjemność, stała się powodem na cały wieczór zamieszania w pałacu, i zgiełku w mieście.
Kobiety przygotowywały najpiękniejsze suknie, mężczyźni broń i konie.
Kupcy pozamykali sklepy i pracownie, a włóczęgi z pomiędzy motłochu zabili kilku hugonotów, zachowanych na uroczystość, i przeznaczonych na odpowiednie towarzystwo dla trupa admirała.
Hałas ten trwał przez cały wieczór i większy przeciąg nocy.
La Mole przepędził kilka dni bardzo smutnie.
Pan d’Alençon, ażeby zadosyć uczynić żądaniu Małgorzaty, pomieścił go w swojem mieszkaniu, lecz ani zajrzał do niego.
La Mole uczuł się nagle opuszczonym, tak jak biedne dziecko, i pozbawionym czułych starań pięknych dwóch kobiet, których pamięć, osobliwie jednej, ustawicznie zajmowała wszystkie jego myśli.
Wprawdzie, lekarz Ambroży Paré przynosił mu o niej wiadomości, lecz wiadomości te, przynoszone przez człowieka, który nie znał wagi, jaką la Mole przywiązywał do najmniejszych rzeczy tyczących się Małgorzaty, były niezupełne i niedostateczne.
Gillonna przyszła raz, rozumie się, że sama od siebie, ażeby się dowiedzieć o zdrowiu rannego.
Odwiedziny te sprawiły na la Molu skutek, jaki sprawia promień słońca przedzierający się przez kraty, na więźniu: został jakby olśniony; i nie przestawał oczekiwać drugich odwiedzin, które jednak nie następowały, chociaż już upłynęło dwa dni.
Skoro doszła do ucha la Mola wiadomość, o wspaniałem wystąpieniu całego dworu następnego dnia, kazał prosić pana d’Alençon o zaszczyt towarzyszenia mu.
Książę, nie spodziewając się, ażeby la Mole był w stanie znieść znużenie dalekiej przejażdżki, odpowiedział:
— Doskonale! niech mu dadzą jednego z moich koni.
La Mole, niczego też więcej nie pragnął.
Ambroży Paré przyszedł jak zwykle, opatrzyć mu rany.
La Mole przedstawił mu konieczną potrzebę przedsięwzięcia wszystkich potrzebnych środków, któreby mu dozwoliły towarzyszyć konno orszakowi.
Zresztą, obydwie rany już się zamknęły, tylko rana na ramieniu jeszcze go urażała.
Lekarz Ambroży Paré przylepił choremu na rany kitajkę gumowaną, jak to zwykle czynili w tych czasach, i zaręczył ranionemu, że byleby tylko unikał gwałtownych ruchów podczas konnej jazdy, wszystko pójdzie dobrze.
La Mole był przepełniony radością.
Pomimo osłabienia, wynikłego z utraty krwi i lekkiej gorączki, jaka się zwykle wywiązuje u ranionych, czuł się daleko zdrowszym.
Z drugiej strony spodziewał się, że Małgorzata będzie niezawodnie w orszaku; będzie więc miał sposobność ujrzenia Małgorzaty.
Skoro zaś widok Gillonny był mu przyjemnym, nie wątpił, że stokroć większą przyjemność sprawi mu widok jej pani La Mole użył część pieniędzy, otrzymanych przy wyjeździć od rodziców, na kupienie pięknej, obcisłej sukni z białego atłasu, i bogato haftowanego płaszcza.
Dostarczył mu tego najmodniejszy krawiec.
Tenże sam, przysłał mu buty ze skóry pachnącej, jakich wówczas używano; wszystko to przyniesiono doń zrana, tylko pół godziny później niż obiecano; nie było więc na co szemrać.
La Mole szybko ubrał się, spojrzał w lustro i zobaczył, iż jest przyzwoicie ubrany, uczesany i uperfumowany, tak, iż sam z siebie był zadowolony.
Potem przeszedł kilka razy po pokoju, i przekonał się, że pomimo wielkiego bólu, kiedy niekiedy go napadającego, szczęście jego moralne, zdolne jest zmusić do milczenia cierpienia fizyczne.
Gdy ta scena odbywała się w Luwrze, inna w podobnym rodzaju przypadła w pałacu Gwizyuszów.
Człowiek wysokiego wzrostu, rudo-włosy, przyglądał się przed zwierciadłem czerwonej szramie, która mu strasznie twarz szpeciła; czesał i pomadował sobie wąsy, a nie przestawał przeklinać szramy, która pomimo użycia wszystkich wówczas znanych kosmetyków, u pot nie pozostawała na miejscu.
Już trzy warstwy bielidła i różu na nią położył, lecz nic nie pomagało.
Nagle szczęśliwa myśl zabłysła mu w głowie.
Letnic słońce, słońce sierpniowe oświecało podwórze, wziąwszy więc kapelusz w rękę, zeszedł na podwórze, zamknął oczy, i podniósłszy głowę do góry, przechadzał się przez kilkanaście minut, dobrowolnie poddając twarz pod działanie palących promieni słońca.
W dziesięć minut, dzięki słońcu, szlachcicowi twarz tak zczerwieniała, że szrama na tych rumieńcach, wydawała się żółtą.
Szlachcic nasz był już zupełnie zadowolony z tej tęczy, której kolor, przy pomocy różu, przyprowadził do jednostajności z pozostałą cerą twarzy.
Następnie przywdział wspaniałe szaty przyniesione mu przez krawca, którego wcale nie wzywał.
Ubrany, upomadowany, uzbrojony od stóp do głów, zeszedł powtórnie na podwórze, i zaczął pieścić wielkiego karego konia, którego piękność byłaby rzadką, gdyby w jednej z ostatnich bitew domowych, szabla rajtara nie pozostawiła na nim szramy, zupełnie podobnej do szramy jeźdźca.
Jednak, zadowolony ze swego konia, również jak i z samego siebie, szlachcic ten, którego czytelnicy bez wątpienia z łatwością poznali, siedział na swym rumaku kwadrans pierwej, aniżeli s wszyscy. Na podwórcu pałacu dało się słyszeć rżenie konia, na które odpowiadało: „kroćset dyabłów”, wymawiane we wszystkich tonach, w miarę tego jak jeździec poskramiał rumaka. W kilka minut, koń zupełnie poskromiony, uznał nad sobą władzę, przynależną swemu jeźdźcowi, zwycięztwo jednak nie było otrzymane bez hałasu; hałas zaś ten, (jeździec bezwątpienia liczył na niego) sprowadzi! do okna damę, której nasz poskramiacz złożył głęboki ukłon, w zamian czego przesłano mu uśmiech czarodziejski.
W pięć minut później pani de Nevers rozkazała zawołać swego intendenta.
— Panie!... — zapytała — czy pan hrabia Annibal de Coconnas już jadł śniadanie.
— Już, pani — odpowiedział marszałek — dziś rano jadł nawet z większym niż zwykle apetytem.
— Dobrze, panie — rzekła księżna.
Następnie zwróciła się do swego pierwszego dworzanina.
— Panie d’Arguson! — powiedziała — pojedziemy do Luwru, bądź łaskaw, miej też baczność na pana hrabiego Annibala Coconnas, gdyż jest ranny i jeszcze niezupełnie wyzdrowiał; nie chciałabym zaś za nic w świecie, iżby mu się miało przytrafić jakie nieszczęście. Byłoby to powodem śmiechu dla hugonotów, którzy mają na niego chrapkę, od czasu szczęśliwej nocy Ś-go Bartłomieja.
Przy tych słowach, pani de Nevers dosiadła konia, i cała promieniejąca szczęściem, udała się do Luwru, gdzie było oznaczone zebranie ogólne.


Rozdział VI.
Trup nieprzyjaciela zawsze dobrze pachnie.

O godzinie drugiej po południu, długi poczet rycerzy błyszczących złotem, drogiemi kamieniami i wspaniałemi ubiory, ukazał się na ulicy Ś-go Dyonizego, z po za rogu cmentarza Niewiniątek, posuwając się po ognistym pasie słońca, pomiędzy ciemnemi i ponuremi domami, jakby ogromny wąż z mieniącą się skórą.
Żaden najwspanialszy orszak, nie może dać wyobrażenia o tym widoku.
Jedwabne, bogate, świetne ubiory, jakby testamentem przekazane następcom przez Franciszka I-go, jeszcze nie zamieniły się w wązkie i ponure suknie, jakie noszono przy Henryku III-cim: tym sposobem, kostyum Karola IX-go, mnie bogaty, lecz być może, że wykwintniejszy od ubiorów z epoki dawniejszej, odznaczał, się doskonałą jednością.
Paziowie, koniuszowie, dworzanie, psy i konie, idąc po bokach i z tyłu, tworzyli z królewskiego orszaku jakby armię.
Za tą armią postępował lud, albo raczej, lud był wszędzie.
Lud biegł naprzód, postępował z orszakiem i szedł z tyłu, wołając naprzemian: Noel i Haro; w orszaku bowiem, rozróżniano wielu kalwinów, znowu zjednoczonych, do których naturalnie, lud miał urazę.
Z rana Karol IX-ty w obecności Katarzyny i księcia Gwizyusza, uwiadomił Henryka, króla Nawarry, jakby o rzeczy najzwyczajniejszej, że wszyscy zamierzają pojechać do szubienicy w Montfaucon, a raczej zobaczyć zbrukane ciało admirała, na niej wiszące.
Pierwszą myślą Henryka, było wymówienie się od uczestnictwa w tej przejażdżce.
Katarzyna tego tylko sobie życzyła.
Przy pierwszych jego słowach, wpuszczających to postanowienie, królowa-matka i książę Gwizyusz zamienili pomiędzy sobą spojrzenia i uśmiechy.
Henryk spostrzegłszy to, zrozumiał wszystko i nie omieszkał się poprawić.
— Zresztą — powiedział — dlaczegóżbym nie miał jechać? Jestem katolikiem i powinienbym coś uczynić dla swej nowej wiary.
Następnie, zwracając się do Karola IX, dodał:
— Wasza królewska mość może liczyć na mnie; bardzo mi będzie przyjemnie towarzyszyć ci, gdziekolwiekbyś się udał.
I szybko spojrzał dokoła, ażeby się przekonać, jak też wiele brwi się zmarszczyło.
Na nikogo więc z całego orszaku nie zwracano tyle uwagi, ile na Henryka, tego syna bez matki, tego króla bez królestwa,, tego hugonota-katolika.
Jego twarz charakterystyczna, prostota w obejściu, poufałość w przestawaniu z niższymi, poufałość, która była prawie naganną dla króla, poufałość, której nabył w młodości, bawiąc pomiędzy góralami, i którą zachował do śmierci, łatwo dawały go poznać licznym widzom, z których niejeden zawołał:
— Na mszę, Henryku, na mszę!
Na co Henryk odpowiadał:
— Byłem na niej wczoraj, byłem dzisiaj i będę jutro. Zdaje mi się, że to dosyć.
Małgorzata konno była dzisiaj tak świeżą, tak piękną, że powszechny szmer uwielbienia rozchodził się pomiędzy otaczającymi ją widzami.
Cząstka tego zachwytu spadała i na śliczną księżnę Nevers, jadącą w jednej linii z Małgorzatą, na białym koniu, potrząsającym grzywą i jakby pyszniącym się z ciężaru, który dźwigał.
— Cóż tam nowego, księżno? — zapytała królowa Nawarry.
— Nic nie wiem, pani — odpowiedziała Henri eta głośno.
Potem zniżając głos, dodała:
— A jakżeż się miewa hugonot?
— Znalazłam dla niego prawie zupełnie bezpieczne schronienie — odrzekła Małgorzata — lecz co robi twój straszny morderca rodu ludzkiego?
— Chciał koniecznie uczestniczyć w naszym orszaku; jest tutaj, siedzi na koniu bojowym księcia de Nevers, na koniu tak wielkim, jak słoń. Dzielny kawalerzysta: Pozwoliłam mu wziąć udział w ceremonii, spodziewając się, że bezwątpienia twój hugonot nie przybędzie i tym sposobem nie będziemy potrzebowały obawiać się żadnego między nimi zajścia.
— O! chociażby tu i był — odpowiedziała Małgorzata z uśmiechem — ale zdaje się, że go niema; zresztą w żadnym razie nie potrzebujemy się tego obawiać. Mój hugonot jest dobrym chłopcem, dobrym jak gołąb, a nie jak kania; grucha, a nie zabija. Ale wiesz co? — dodała Małgorzata tonem niepodobnym do oddania i zlekka ściągając ramionami, sądziliśmy, że on hugonot, a on bramin i jego religia zabrania mu przelewania krwi.
— Lecz gdzież jest książę d’Alençon? — zapytała Henrieta — nie widzę go.
— Bezwątpienia dogoni nas; dzisiaj zrana bolały go oczy, chciał więc pozostać; lecz, jak ci wiadomo, on ujmuje się za hugonotami dlatego tylko, ażeby się sprzeciwiać swoim braciom: Karolowi i Henrykowi; lecz zwrócono jego uwagę na to, że król nieobecność jego mógłby sobie wytłumaczyć bardzo źle, postanowił zatem pojechać. Lecz czy słyszysz okrzyki? To pewnie wyjeżdża on z bramy Montmartre.
— Tak, to on, poznaję go — powiedziała Henrieta. — A! jak dziś pięknie wygląda. Od niejakiego czasu bardzo zajmuje się swoim ubiorem, musi być zakochany. Patrz, jak to dobrze być księciem z krwi królewskiej, pędzi jak wicher i wszyscy mu ustępują z drogi.
— Prawda — odrzekła Małgorzata śmiejąc się — podepcze nas, Boże zmiłuj się nademną! Rozkaż pośpieszyć swej świcie, księżno; patrz! jeżeli oto ten nie ustąpi z drogi, to go zabija.
— A! to mój nieustraszony rycerz — zawołała księżna — baczność, panie, baczność! Cocconas w istocie opuścił szereg, chcąc zbliżyć się do księżnej de Nevers; lecz właśnie w tej samej chwili, kiedy koń jego przebywał zewnętrzny bulwark, oddzielający ulicę od przedmieścia Saint-Denis, jakiś jeździec ze świty księcia d’Alençon, pomimo wszelkich usiłowań, nie mogąc wstrzymać rozhukanego konia, w całym pędzie wpadł na piemontczyka.
Coconnas zachwiał się na swym kolosalnym koniu, kapelusz spad! mu z głowy, lecz schwycił go w powietrzu i obejrzał się z oburzeniem.
— Boże! — zawołała Małgorzata, nachylając się do ucha swej przyjaciółki. — To pan de la Mole.
— Kto? ten przystojny, blady młodzieniec? — zapytała księżna, nie mogąc pohamować pierwszego wrażenia.
— Tak, ten sam, który tylko co nie wysadził z siodła twego piemontczyka.
— O!... to zajdą teraz dziwne wypadki! — powiedziała księżna; patrzą na siebie... poznają się...
W rzeczy samej, Coconnas obróciwszy się, poznał La Mola i z zadziwienia wypuścił z rąk cugle, myślał bowiem, że zabił swego towarzysza, a przynajmniej, że na długo uczynił go niezdolnym do walki.
La Mole także poznał swego przeciwnika i uczuł, że twarz mu się zaogniła.
W przeciągu kilkunastu sekund, które były dostateczne na odmalowanie na ich twarzach wszystkich uczuć w sercach ich gorejących, mierzyli się wzajemnie wzrokiem, na który wzdrygały się nasze młode damy. Następnie La Mole, obejrzawszy się dokoła i zrozumiawszy, że miejsce i czas źle były obrane do wspólnych objaśnień, spiął ostrogami konia i przyłączył się do księcia Alençon.
Coconnas pozostał jeszcze przez chwilę na miejscu, pokręcając wąsa; potem widząc, że La Mole oddala się nic nie mówiąc, ruszył z miejsca i pojechał dalej.
— A! — powiedziała Małgorzata z pogardą — tak, nie omyliłam się... Lecz tym razem tego już za wiele.
I aż do krwi zagryzła sobie usta.
— A! jaki on ładny — powiedziała księżna ze współczuciem.
W tejże chwili książę d’Alençon zajął miejsce za królem i królową-matką; naturalnie, że świta jego jadąc tuż za nim, zmuszoną była przejechać obok Małgorzaty i księżnej de Nevers.
La Mole, przejeżdżając obok nich, zdjął kapelusz, skłonił się królowej bardzo uniżenie i pozostał z odkrytą głową, oczekując jej spojrzenia. Lecz Małgorzata dumnie odwróciła od niego głowę.
La Mole bezwątpienia dostrzegł na jej twarzy wyraz pogardy, gdyż z bladego zrobił się sinym.
Musiał nawet schwycić się za grzywę konia, ażeby nie spaść z niego.
— A! — zawołała Henrieta — spójrz na niego, okrutna! Może mu się źle zrobić..
— Tego tylko brakuje — odparła Małgorzata z pogardliwym uśmiechem. — Czy nie masz czasem trzeźwiących soli?...
Pani de Nevers myliła się.
La Mole zebrał wszystkie siły, poprawił się na siodle i pośpieszył zająć miejsce w orszaku księcia d’Alençon.
Tymczasem orszak zbliżał się coraz bardziej do miejsca przeznaczenia.
W oddaleniu rysował się już ponury kontur szubienicy, pomyślanej i wystawionej przez Eugeurranda de Marigny, Nigdy nie była ona tak przystrojoną, jak teraz.
Heroldowie i halabardnicy udali się naprzód i utworzyli naokoło niej obszerne koło.
Po zbliżeniu się ich, kruki zerwały się z szubienicy i odleciały z żałobnym krzykiem.
Szubienica, wznosząca się w Montfaucon, była zwykłem miejscem zebrania psów, wabionych obfitym pokarmem, i rozbójników-filozofów, przybywających rozmyślać u stóp jej o smutnych zmianach losu.
Lecz tego dnia w Montfaucon nie było ani psów, ani rozbójników.
Żołnierze i halabardnicy wypędzili pierwszych razem z krukami; drudzy zaś wmieszali się w tłum, ażeby wprowadzić pomiędzy niego dziwne koleje swego rzemiosła.
Orszak zbliżał się.
Karol IX i Katarzyna jechali naprzód, a za nimi książę Andegaweński, książę d’Aleçon, król Nawarry, P. Gwizyusz i ich świta; potem Małgorzata i księżna de Nevers z całym dworem kobiet, dworem, nazwanym: „skrzydlatym orszakiem królowej”; za niemi dopiero postępowali paziowie, masztalerze, giermkowie, służba i około dziesięciu tysięcy pospólstwa.
Na głównej szubienicy wisiał jakiś trup, czarny, bezkształtny, pokryty spiekłą krwią i błotem, gdzie niegdzie przez kurz ubielonem.
Trup był bez głowy.
Powieszony był za nogi.
Zresztą, pospólstwo, jak to zwykle bywa, pełne pomysłowości, zastąpiło głowę pęczkiem słomy, na który włożono maskę; dowcipniś jakiś? który znał zwyczaje admirała, wsadził masce w usta piórko do zębów.
Było to widowisko zarazem dziwne i dzikie, jak ci wszyscy bogato ubrani panowie i wszystkie te piękne damy, przechodziły7 w processyi (odmalowanej przez Goya), pośród poczerniałych szkieletów i szubienic, z wyciągniętemi ku nim długiemi ramiony.
W miarę wzrastania wesołości pomiędzy odwiedzającymi, ponuro milczenie i zimna nieczułość trupów, przedmiotów naigrawania, stanowiły dziwną sprzeczność z tą wesołością; trupy zmuszały nawet drżeć tych, co się śmieli.
Wielu, z trudnością znosiło ten straszny widok.
W grupie hugonotów odznaczał się bladością Henryk, który pomimo, że czynił wszelkie usiłowania, ażeby mieć władzę nad sobą, i chociaż natura szczodrze obdarzyła go sztuką udawania, nie mógł jednak znieść tego widoku.
Wszystkich zapewniał, że odór trupów jest mu nieznośnym; następnie zbliżył się do Karola IX-go, który razem z Katarzyną zatrzymał się przed szczątkami admirała, i rzekł doń:
— Najjaśniejszy panie! czyż Wasza królewska mość nie czujesz, że ten trup cuchnie do tego stopnia, iż jest niepodobieństwem dłużej tu pozostać?
— Tak sądzisz, Henryku! — powiedział Karol IX-ty, a w oczach jego błyszczała dzika radość.
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— No, pod tym względem nie jestem z tobą jednego zdania, bo dla mnie... trup nieprzyjaciela zawsze dobrze pachnie.
— Na honor! — zawołał Tavannes.
— Ponieważ Wasza królewska mość wiedziałeś, że jedziemy w odwiedziny do pana admirała, trzeba więc było zaprosić do naszego towarzystwa Piotra Ronsard, swego nauczyciela poezyi, bezwątpienia zaimprowizowałby on epitafię, staremu Gaspardowi.

— Jeżeli po to tylko, to on wcale nie jest nam potrzebnym — powiedział Karol IX-ty — i bez niego potrafimy to zrobić...... Naprzykład, słuchajcie panowie! — dodał Karol po chwili namysłu:
Ci-git — mais c’est mal entendu,

Pour lui le mot est trop honnète,
Jci l’amiral est pendu

Par les pieds, a faute de tete[1].

— Wybornie! doskonale! — zawołali jednogłośnie katolicy; hugonoci milczeli, marszcząc brwi.
Tymczasem Henryk zaczął rozmawiać z Małgorzatą i księżną de Nevers, i udał że nic nie słyszy.
— Jedźmy, jedźmy! — zawołała Katarzyna, której (pomimo pachnideł) wyziewy pochodzące z trupów zaczynały być nieznośnemi — jedźmy, jakkolwiek nam tu bardzo przyjemnie. Powiedzmy, „do widzenia”, panu admirałowi i wracajmy do Paryża.
Katarzyna uczyniła głową ruch ironiczny, jak gdyby żegnała się z przyjacielem.
Następnie, skręciwszy około głównej szubienicy, wyjechała na drogę, gdy orszak przeciągał obok trupa admirała de Coligny.
Słońce spuszczało się pod horyzont.
Tłum udał się za ukoronowanemi głowy, chcąc nasycić się do końca widokiem wspaniałego orszaku i szczegółami widowiska.
Złodzieje także pośpieszyli za tłumom, i w dziesięć minut po odjeździe króla, nikt nie pozostał pod szubienicą, na której wisiał bezkształtny trup admirała, oświecony promieniami zachodzącego słońca.
Mówiąc, że nikt nie pozostał, omyliliśmy się.
Szlachcic na czarnym koniu, który bezwątpienia w obecności książąt, nie mógł dobrze obejrzeć wszystkich szczegółów, pozostał.
Z ciekawością zaczął rozpatrywać wszystkie części składowe: łańcuchy, haki, słupy kamienne, jednem słowem, przyglądał się całemu przyrządowi szubienicy, która jemu niedawno przybyłemu do Paryża i nieobeznanemu ze wszystkiemi wynalazkami stolicy, zdała się być wynalazkiem straszliwszym, aniżeli wyobraźnia ludzka wymyśleń może.
Nie widzę potrzeby mówić naszym czytelnikom, że tym ciekawym był nasz przyjaciel Coconnas.
Bystre oko kobiece, napróżno go szukało w orszaku.
Pan de Coconnas, jak już powiedzieliśmy w uniesieniu podziwiał dzieło Enguerrand’a de Marigny.
Lecz nie tylko kobieta szukała pana de Coconnas.
Jakiś szlachcic, odznaczający się białem atłasowem ubraniem i pięknem piórem, spojrzawszy przed siebie i obejrzawszy się na strony, spojrzał po za siebie i spostrzegł na czerwonym tle nieboskłonu, wysoką postać piemontczyka i jego olbrzymiego konia.
Młody szlachcic, biało ubrany, opuścił orszak, skręcił koniem na ścieżkę, i po krzywej linii powrócił do szubienicy.
Prawie w tymże samym czasie, księżna dc Novers zbliżyła się do Małgorzaty i rzekła:
— Omyliłyśmy się obydwie, Małgorzato, gdyż piemontczyk pozostał w tyle, pan de La Mole zaś pędzi ku niemu.
— Do kroćset dyabłów!... — zawołała Małgorzata śmiejąc się — należy się spodziewać jakiego zajścia. Na honor przyznaję, że byłoby mi przyjemnie, zmienić o nim zdanie...
Małgorzata obejrzała się i dostrzegła manewr La Mola, już przez nas opowiedziany.
Teraz był czas na obydwie księżniczki ażeby opuściły orszak; okoliczności bardzo temu sprzyjały, wszyscy skręcali właśnie na drodze, obok wysokiego żywopłotu.
Tani de Nevers powiedziała kilka słów do ucha swemu kapitanowi.
Małgorzata dala znak Gillonnie, i cztery osoby puściwszy się drogą, zatrzymały się ukryte za krzakiem, najbardziej zbliżonym do miejsca, gdzie miał zajść wypadek, którego być świadkami, tak gorąco pragnęły.
Nie było więcej nad trzydzieści kroków od tego krzaku do piemontczyka, będącego, jak to już wyżej powiedzieliśmy, w uniesieniu, i czyniącego gwałtowne ruchy przed panem admirałem.
Małgorzata zsiadła z konia, pani de Nevers, Gillonna i kapitan uczynili to samo; ten ostatni wziął lejce wszystkich czterech koni.
Świeża i miękka murawa, dostarczyła trzem damom siedzenia, jakiego nieraz napróżno pragną księżniczki.
Krzak był przejrzysty i pozwalał wszystko widzieć.
La Mole objechał do kola.
Stępem zbliżył się do piemontczyka i uderzył go ręką po ramieniu.
Coconnas obrócił się.
— A!... — zawołał — więc to nie sen, pan żyjesz jeszcze?
— Tak panie!... — odpowiedział La Mole — żyję jeszcze. Prawda, że to nie pańska wina, lecz z tem wszystkiem, żyję.
— Do kroćset dyabłów! dobrze pana poznaję — odparł Coconnas — poznaję, pomimo tej bladości. Kiedyśmy się widzieli ostatnim razem, byłeś pan daleko czerwieńszym.
— I ja — powiedział La Mole — poznaję pana, pomimo tej żółtej kresy na twarzy; kiedy nią pana uczęstowałem, byłeś pan bledszym.
Coconnas przygryzł usta, lecz ponieważ sobie postanowił prowadzić rozmowę tonem ironicznym, rzekł:
— Nieprawdaż, panie de La Mole, że jest to bardzo ciekawem, nadewszystko dla hugonota, widzieć pana admirała zawieszonego na żelaznym haku? a są nawet ludzie, którzy upewniają, żeśmy wycięli wszystkich hugonotków przy piersiach matek.
— Hrabio!... — powiedział La Mole kłaniając się — nie jestem już hugonotem; mam szczęście być katolikiem.
— Aha!... — zawołał Coconnas, wybucha jąc gwałtownym śmiechem — pan nawróciłeś się. O! niema co mówić, postąpiłeś pan bardzo zręcznie.
— Panie!... — odparł La Mole poważnie i grzecznie — uczyniłem ślub, że jeżeli nie zginę podczas rzezi, dobrze ci znanej, to się nawrócę.
— Hrabio!... — powiedział piemontczyk — uczyniłeś ślub bardzo rozsądny; winszuję ci, lecz czy czasem nie uczyniłeś jeszcze jakiego innego ślubu?
— Owszem, panie, uczyniłem jeszcze drugi — odpowiedział La Mole z zupełnym spokojem.
— Jakiż?... — zapytał Coconnas.
— Powiesić pana tu... wysoko... patrz pan! obok admirała... oto na tym. małym gwoździu, który zdaję się z niecierpliwością pana oczekiwać.
— Jakto?... — powiedział Coconnas — mnie powiesić żywcem?
— Nie, panie, przebiwszy cię pierwej szpadą.
Coconnas zesiniał; jego zielone oczy ciskały błyskawice.
— Patrz pan — powiedział szyderczo — czy na tym haku?
— Na tym... — odrzekł La Mole.
— Jeszcześ ty nie urósł, mój mały panie — powiedział Coconnas.
— To nic nie szkodzi; dostanę do tego haka po pańskim ogromnym koniu, mój ty wielki morderco ludzi — odparł La Mole.
— Czy sądzisz, kochany panie Annibalu de Coconnas, że można bezkarnie mordować ludzi, jedynie pod tym szlachetnym pozorem iż jest ich stu na jednego? o nie! Z wielkiem ukontentowaniem wsadziłbym ci w twój szkaradny łeb, mój panie, kulkę pistoletową; lecz chybiłbym, ponieważ jeszcze drży mi ręka, pokaleczona twojemi nieszlachetnemi pchnięciami z tyłu.
— W mój szkaradny łeb!... — wrzasnął Coconnas, zeskakując z konia. — Zsiądź! zsiądź hrabio! rozprawimy się żelazem.
I dobył szpady.
— Zdaje się, że twój hugonot nazwał jego głowę, szkaradnym łbem — szepnęła do ucha Małgorzaty księżna de Nevers — czyż on i dla ciebie brzydki?
— Zachwycający!... — odpowiedziała Małgorzata z uśmiechem — lecz patrz, pan de La Mole z wściekłości nie wie co mu odpowiedzieć; cicho, uważajmy.
La Mole zwolna zsiadł z konia i dobył szpady.
— Aj!... — syknął wyciągając rękę.
— Oj!... — mruknął Coconnas, podniósłszy w górę szpadę.
Obadwaj byli ranni w ramię; szybkie więc ruchy, sprawiły im ból dotkliwy.
Wybuch śmiechu, źle powstrzymanego, dał się słyszeć z po za krzaku.
Obie księżne nie mogły go powstrzymać, widząc jak dwom zapaśnikom z bólu opadły ręce.
Śmiech ten doszedł do obu pojedynkujących się, wcale nie wiedzących o tem, że mają niewidzialnych świadków.
Obejrzeli się i poznali swe damy.
La Mole, sztywny jakby jaki automat, stanął do ataku.
Coconnas zaś, wznosząc szpadę, głosem stentora krzyknął: Kroćset dyabłów!...
— Tak! lecz oni się zamordują, jeżeli im nie przeszkodzimy. Już dosyć tych żartów. Hola panowie! wstrzymajcie się!
— Daj pokój, nie przeszkadzaj im — powiedziała Henrieta — widząc bowiem poprzednio Coconnasa w bójce, sądziła, że z La Molem ułatwi się podobnie, jak z synami i krewnymi Mercandon’a.
— A! jakże teraz są piękni — rzekła Małgorzata — patrz! zdaje się, że zioną, ogniem.
W samej rzeczy, walka zaczęta wśród żartów i drwin, stała się milczącą, skoro tylko skrzyżowały się żelaza zapaśników.
Obaj nie dowierzali swoim siłom, i każdy z nich, przy najmniejszem poruszeniu żywszem, mimowolnie wydawał jęk bolesny, jaki dawna rana wyrywała mu z piersi.
Zresztą, La Mole z na w pół otwartemi usty, zaciśnięteini zębami i stale utkwionemi oczyma w swego przeciwnika, nieznacznie wysuwał się naprzód.
Coconnas, znalazłszy w nim dobrego szermierza, ciągle cofać się był zmuszonym.
Tym sposobem, obaj zbliżyli się do parowu, z którego drugiej strony znajdowali się widzowie. Tutaj, jak gdyby wsteczne cofanie się było wypadkiem chęci zbliżenia się do swej damy, Coconnas zatrzymał się, a wytrzymawszy cokolwiek za śmiałe natarcie La Mola, ciął go z szybkością błyskawicy.
Wkrótce na biały kaftan atłasowy, wystąpiła czerwona plama, szybko się rozszerzająca.
— Odważnie!... — zawołała księżna de Nevers.
— A! biedny La Mole!... — powiedziała Małgorzata przejęta boleścią.
La Mole, usłyszawszy te słowa, na znak wdzięczności, rzucił na królowę jedno z tych spojrzeń, które przenikają serce bardziej, aniżeli żelazo.
W tej chwili, rapir La Mola przebił na wskroś plecy piemontczyka.
Wówczas ukazała się klinga, cała zbroczona we krwi.
Obie kobiety wydały krzyk rozpaczliwy.
Jednakże żaden z zapaśników nie upadł.
Obaj stali i mierzyli się nawzajem wzrokiem; każdy z nich czuł, że lada chwila może stracić równowagę.
Nakoniec piemontczyk, ciężej raniony aniżeli jego przeciwnik, czując, że z upływem krwi siły go odstępują, rzucił się na La Mola, dusząc go jedną ręką, gdy tymczasem drugą usiłował dobyć sztyletu.
Ze swej strony, La Mole zebrawszy wszystkie siły, wzniósł rękę ze szpadą i zadał piemontczykowi gardą, silny raz w głowę.
Coconnas, ogłuszony uderzeniem, padł; lecz w upadku, pociągnął za sobą swego przeciwnika, obaj stoczyli się w parów.
Małgorzata i księżna de Nevers widząc, że konający szukają jeszcze sposobności dobicia się, pospieszyły ku nim z kapitanem straży.
Lecz nim zdążyły do nich przybiedz, ich oczy zamknęły się, ręce zesztywniały, i każdy z zapaśników wypuściwszy swój oręż, wyciągnął się konwulsyjnie.
Wielka kałuża krwi otaczała ich na około.
— O! mężny, mężny La Mole!... — zawołała Małgorzata, nie mogąc już dłużej powstrzymać swego uwielbienia. — A! przebacz mi, przebacz, żem śmiała powątpiewać o twojej odwadze.
I oczy jej napełniły się łzami.
— Niestety! niestety!... — szepnęła księżna — waleczny Annibal... Powiedz, pani, powiedz, czyś kiedy widziała dwóch lwów, bardziej nieustraszonych?
I rozpłynęła się we łzach.
— Na Boga! śliczne cięcia!... — uczynił uwagę kapitan, usiłując zatamować krew płynącą strumieniami. — Hej! hej! bywaj!
Słowa te ściągały się do człowieka, jadącego wózkiem pomalowanym na czerwono.
— No i cóż!... — zawołał kapitan — ruszaj że się przecież, kiedy cię wołam! czyż nie widzisz, że ci panowie potrzebują pomocy?
Człowiek z wózka, odrażającej powierzchowności i brzydkiej twarzy, zatrzymał swego konia, wyszedł, i nachyliwszy się ku dwom ciałom, powiedział:
— Fiu! fiu! piękne rany, lecz ja jednak zadaję lepsze.
— Któż ty więc jesteś?.. — zapytała Małgorzata, uczuwając pomimowolnie jakiś przestrach nie do przezwyciężenia.
— Pani! — odpowiedział człowiek, kłaniając się prawie do ziemi — jestem majster Caboche, kat okręgu paryzkiego, przyjechałem tu, rozwiesić ot na tej szubienicy, towarzyszów dla pana admirała.
— Ja zaś jestem królowa Nawarry, porzuć trupów, włóż do swego wózka czapraki z naszych koni, i wieź za nami ostrożnie do Luwru, tych dwóch ranionych panów.


Rozdział VII.
ZASTĘPCA AMBROŻEGO PARÉ.

Wózek, w którym umieszczono panów de Coconnas i de La Mole, jechał do Paryża w ślad za świadkami bitwy.
Przed Luwrem zatrzymał się; woźnica otrzymał szczodre wynagrodzenie.
Rannych rozkazano przenieść do księcia d’Alençon, i natychmiast posłano do Ambrożego Paré.
Coconnas i La Mole jeszcze znajdowali się bez zmysłów, kiedy przybył lekarz.
La Mole lżej był ranny: otrzymał pchnięcie szpady pod prawą łopatkę, lecz, pchnięcie to nie uszkodziło mu żadnego z główniejszych muskułów.
Przeciwnie, Coconnas był na wskroś przeszyty aż do płuc, a powietrze, wychodzące z rany, chwiało płomieniem świecy.
Paré nie chciał być odpowiedzialnym za piemontczyka.
Księżna de Nevers była w rozpaczy.
Ona to, polegając na sile, zręczności i męztwie piemontczyka, wstrzymała Małgorzatę w chwili, kiedy ta chciała przerwać pojedynek.
Księżna miała chęć przenieść Coconnasa do pałacu Gwizyuszów i mieć około niego staranie, jakie już przedtem podejmowała.
Lecz w następstwie zaszłych wypadków, co chwila należało się spodziewać księżnie, przyjazdu męża z Rzymu; mężowi zaś wydałoby się bezwątpienia dziwnem, że jakiś nieznajomy, pod jego nieobecność, został przyjęty do grona familijnego.
Małgorzata, chcąc ukryć przyczyny ran, rozkazała odnieść obydwóch do swego brata, księcia d’Alençon, u którego, jak już wiadomo, jeden z nich mieszkał od niejakiegoś czasu.
Nadto królowa oświadczyła, że ci panowie, podczas przechadzki spadli z koni; lecz kapitan, będący świadkiem pojedynku, rozgłosił prawdę.
Paré miał równą pieczę o obydwóch ranionych, którzy przechodzili podczas wyzdrawiania rozmaite zmiany, zależące od rodzaju ich ran.
La Mole, lżej ranny, wprzód odzyskał zmysły.
Coconnas zaś przetrwał straszną gorączkę, a jego powrót do życia, objawił się okropnemi symptomatami maligny.
Chociaż La Mole leżał w tym samym pokoju co i Coconnas, ocknąwszy się jednak, nie spostrzegł swego towarzysza, lub może udał, że go nie spostrzega.
Przeciwnie Coconnas, jak tylko otworzył oczy, wlepił weń swój wzrok, wskazujący, że utrata krwi wcale nie ostudziła jego ognistego temperamentu.
Coconnas myślał, że marzy i że we śnie widzi swego przeciwnika, którego zabił już dwa razy; lecz sen ten trwał za bardzo długo.
Coconnas widział, że La Mole leży również jak i on, że lekarz i jemu także przewiązuje rany, następnie spostrzegł, że La Mole podnosi się na łóżku, gdy tymczasem on, wyniszczony słabością, leży nie poruszenie jakby przykuty do łoża; nakoniec, że La Mole wstał z łóżka, zaczął chodzić, wspierając się na ręku lekarza, potem zaczął chodzić o kiju, nareszcie i sam.
Coconnas, ciągle dręczony maligną, patrzał na te ciągłe przemiany polepszania się zdrowia swego nieprzyjaciela, już to zamglonym, już to strasznym a zawsze grożącym wzrokiem.
W ognistym umyśle piemontczyka, rzeczywistość strasznie się mieszała z fantastycznemi myślami.
La Mole był dla niego umarłym, dwakroć umarłym, pomimo to wszystko widział, że cień La Mola leży na łożu; potem widział, jak ten cień wstał, jak ten cień chodzi i — o zgrozo!... zbliża się do jego łoża.
Cień, przed którym Coconnas gotów był zagrzebać się w otchłaniach piekielnych przystąpił do niego, zatrzymał się przy wezgłowiu i wlepił weń swój wzrok.
Wzrok ten wyrażał nawet dla niego współczucie, lecz Coconnas wziął go za naigrawanie szatana.
Wtedy, w duszy piemontczyka, cierpiącej katusze, większe bezwątpienia jak ciało, wyrobiła się myśl zemsty.
Coconnas zaczął przemyśliwać, jakimby sposobem dostać jakiejkolwiek broni, którąby mógł przebić cień lub ciało nieustannie go dręczącego nieprzyjaciela.
Jego ubranie leżało na krześle, lecz ponieważ całe było zbluzgane krwią, uznano za właściwe usunąć widok krwi z przed oczu rannego.
Na krześle pozostawiono tylko sztylet; nikomu bowiem nie przyszło na myśl, ażeby ranny w stanie, w jakim się znajdował, chciał go użyć.
Coconnas spostrzegł ten sztylet; trzy noce z kolei, korzystając ze snu La Mola, po trzykroć starał się wyciągnąć rękę, ażeby go dostać, i po trzykroć zabrakło mu sil potrzebnych.
Nakoniec czwartej nocy dosięgnął sztyletu, chwycił go końcami drżących palców, jęknął z bólu i schował go pod poduszkę.
Na drugi dzień, Coconnas spostrzegł wypadek dotąd mu nieznany.
Cień La Mola, widocznie z każdym dniem nabierający więcej sił, gdy tymczasem on, ciągle dręczony strasznem widziadłem, coraz więcej siły własne utracał, natężając swój umysł, jakimby sposobem pozbyć się tego widzenia, — cień ten zatopiony w myślach, dwa lub trzy razy przeszedł po pokoju; potem, zarzuciwszy na siebie płaszcz, przypasawszy szpadę i włożywszy na głowę kapelusz, otworzył drzwi i wyszedł.
Coconnas wolniej odetchnął; sądził bowiem, że się już uwolnił od swego widziadła.
Dwie czy trzy godziny, krew równiej krążyła w jego żyłach; oprócz tego, uczuł jakąś rzeźwość, jakiej nie doznawał od czasu pojedynku.
Nieobecność pana de La Mole przez dobę, bezwątpienia przywróciłaby zmysły piemontczykowi; przez ośm dni jego nieobecności, możeby Coconnas zupełnie wyzdrowiał.
Na nieszczęście, La Mole we dwie godziny powrócił.
Powrót ten był dla piemontczyka pchnięciem sztyletu, i chociaż La Mole powrócił nie sam, Coconnas jednak ani razu nie rzucił okiem na jego towarzysza.
Towarzysz zaś zasługiwał, ażeby na niego spojrzeć.
Był to człowiek lat czterdziestu, średniego wzrostu, silnej budowy; jego czarne włosy spadały mu aż do brwi; broda, zupełnie wbrew ówczesnej modzie, pokrywała mu całą dolną część twarzy.
Zresztą, człowiek ten, jak się zdawało, mało zważał na modę.
Miał na sobie rodzaj skórzanego kaftana, nakrapianego plamami, czerwone spodnie, wielkie skórzane trzewiki, zawiązane powyżej kostek, czapkę tegoż koloru co i spodnie i pas z wiszącym na nim nożem.
Dziwna ta osoba, której obecność w Luwrze wydawała się sprzecznością, rzuciła płaszcz brunatny na krzesło, i nie bardzo grzecznie przystąpiła do łóżka hrabiego de Coconnas.
Lecz oczy rannego, jakby czarodziejską siłą, były utkwione w La Mola, opodal stojącego.
Nieznajomy spojrzał na słabego, pokręcił głową i rzekł:
— Czy pan hrabia długo już na mnie oczekiwał?
— Nie mogłem wyjść wcześniej — odpowiedział La Mole.
— Trzeba było przysłać po mnie.
— A kogo?
— A! prawda! Zapomniałem gdzie jesteśmy. Wszak mówiłem to damom, lecz one nie chciały mnie wcale słuchać. Gdyby były mnie usłuchały, a nie tego osła zwanego Ambroży Paré, panowie już dawno bylibyście w stanie zabawić się, lub powtórnie skrzyżować swe szpady. Zresztą, zobaczymy.
— Czy pański przyjaciel rozumie, co się do niego mówi?
— Niezupełnie.
— Pokaż język, mój hrabio.
Coconnas pokazał język La Molowi, wykrzywiając się tak straszliwie, że nieznajumy znowu pokręcił głową.
— O!. — ho, mruknął — kontrakcja muskułów. Niema ani chwili czasu do stracenia. Dziś wieczorem przyślę lekarstwo, które chory wypije w trzech dozach. Pierwszą o północy, drugą w godzinę później, a trzecią we dwie godziny.
— Dobrze.
— Lecz któż będzie mu podawał te lekarstwo?
— Ja to biorę na siebie.
— Jakto, pan hrabia sam?
— Tak.
— Dajesz mi pan słowo honoru?
— Daję słowo honoru!
— A gdyby jaki lekarz zechciał wziąć choćby kropelkę, ażeby z rozbioru, dociec mógł części składowych dekoktu?
— W takim razie wyleję go do ostatniej kropli.
— Ręczysz mi, hrabio, słowem honoru?
— Przysięgam.
— Lecz przez kogo mam przysłać lekarstwo?
— Przez kogo chcesz.
— Ale mój posłaniec...
— Cóż?
— Jakim sposobem dostanie się do pana hrabiego?
— Już o tem pomyślałem. Niech powie, że jest od perfumiarza René.
— Od Florentczyka, który mieszka na moście Ś-go Michała?
— Tak jest. René dniem i nocą, o każdej godzinie ma wolny wstęp do Luwru.
Nieznajomy się uśmiechnął.
— W rzeczy samej — odpowiedział — królowa-matka winna mu wiele. A więc przyślę lekarstwo w imieniu perfumiarza René. Przecież choć raz mogę przyjąć jego nazwisko; on bardzo często wypełniał za mnie obowiązki, nie mając do tego żadnego prawa.
— A zatem — powiedział La Mole — mogę się na pana zdać.
— Możesz pan być pewnym.
— A co do zapłaty...
— O! o tem pogadamy z hrabią de Coconnas, skoro wyzdrowieje.
— Bądź pan spokojny; sądzę, że jest w stanie szczodrze pana wynagrodzić.
— I ja tak sądzę. Lecz — dodał z jakimś dziwnym uśmiechem — zwykle ludzie, mający ze mną do czynienia, nie bardzo mi są wdzięczni; wcalebym się więc nie dziwił, gdyby hrabia Coconnas wyzdrowiawszy, ani pomyślał o mnie.
— Dobrze! dobrze! — powiedział La Mole uśmiechając się z kolei — w takim razie, ja pomogę jego pamięci.
— Niech i tak będzie! we dwie godziny przyślę lekarstwo.
— Do widzenia.
— Co pan mówisz?
— Do widzenia.
Nieznajomy uśmiechnął się.
— Ja, mam zawsze zwyczaj mówić: „do widzenia.” Do widzenia więc, panie de La Mole, za dwie godziny będzie lekarstwo. Pamiętaj pan, niech ranny zażyje lekarstwo w trzech dozach: o północy, a następne dwie, co godzinę.
Przy tych słowach wyszedł.
La Mole znowu został sam na sam z hrabią de Coconnas.
Coconnas słyszał całą tę rozmowę, lecz nic z niej nie zrozumiał; do jego uszu dolatywały tylko słowa bez związku.
Z całej rozmowy, piemontczykowi utkwił w pamięci jeden tylko wyraz: „Północ”.
Coconnas nie przestawał uważnie spoglądać na La Mola, który, to chodził po pokoju, to nagie stawał.
Nieznajomy doktór dotrzymał słowa i na umówioną godzinę przysłał lekarstwo.
La Mole postawił je na srebrnej fajerce i położył się spać.
To cokolwiek uspokoiło piemontczyka; spróbował więc także zamknąć oczy, lecz gorączkowy obłęd był tylko skutkiem maligny na jawie.
Widziadło i we śnie nie przestawało go dręczyć; przez rozpalone powieki widział La Mola, urągającego się i grożącego; oprócz tego, jakiś głos ustawicznie mu powtarzał: „Północ! północ! północ!”
Nagle, wśród ciszy nocnej, dał się słyszeć ponury dźwięk wieżowego zegara: północ wybiła.
Coconnas otworzył rozpalone oczy, gorący oddech wysuszał mu usta; pragnienie, nie do zaspokojenia, paliło mu piersi; maleńka nocna lampka zaledwie oświecała pokój, i tysiąc widziadeł zaczęło napastować wyobraźnię piemontczyka.
Wtedy Coconnas spostrzegł, że La Mole wstaje z łóżka, i przeszedłszy się dwa razy po pokoju, zbliża się do niego z podniesioną pięścią.
Coconnas sięgnął ręką po sztylet, uchwycił go za rękojeść i gotował się zamordować swego nieprzyjaciela.
La Mole ciągle zbliżał się.
Coconnas szeptał:
— A! to ty, zawsze ty, wiecznie ty! Zbliż się. A! grozisz mi, pokazujesz mi pięść, śmiejesz się! zbliż się, zbliż się więc! A! tak, krok za krokiem; zbliż się tutaj... przybądź... niech cię zamorduję.
I w rzeczy samej, Coconnas popierając groźbę gestem, w tej chwili, kiedy La Mole nachylił się do jego łóżka, z pod poduszki dobył sztyletu.
Lecz natężenie, z jakiem Coconnas podniósł się, wyczerpało jego siły.
Ręka, wyciągnięta dla pchnięcia nieprzyjaciela, opadła, wypuściła sztylet, a umierający upadł na poduszki.
— Dalej, dalej! — mówił La Mole, zlekka podnosząc mu głowę i zbliżając czarkę do jego ust. — Wypij to, biedny mój towarzyszu, inaczej wszystko się w tobie spali.
Tę właśnie czarkę, którą La Mole podawał piemontczykowi, Coconnas w malignie wziął za zaciśniętą i grożącą pięść.
Lecz dotknąwszy się usty skutecznego lekarstwa, które ochłodziło mu spieczone usta i piersi, Coconnas cokolwiek przyszedł do siebie; poczuł, że jego ciało przejmuje jakieś przyjemne uczucie, spojrzał na swego nieprzyjaciela La Mola, podtrzymującego go na swym ręku, i z oczu jego dotychczas rzucających błyskawice gniewu, potoczyła się łza.
— Kroćset dyabłów! — powiedział Coconnas, opuszczając głowę na poduszki. — Panie de La Mole, jeżeli wyzdrowieję, będziesz moim przyjacielem.
— Wyzdrowiejesz, mój towarzyszu — odrzekł La Mole, dokładnie się stosując do przepisu nieznajomego lekarza, wstał, znowu nalał w kieliszek lekarstwo i podał je piemontczykowi.
Tym razem Coconnas nie oczekiwał go ze wzniesionym sztyletem, lecz z otwartemi ramionami.
Z chciwością połknął lekarstwo; po drugiej dozie Coconnas pierwszy raz zasnął dosyć spokojnie.
Trzecia doza również dobrze skutkowała.
Piersi chorego zaczęły się regularniej wznosić; jego skostniałe członki stały się gibkiemi i pot wystąpił mu na rozpaloną skórę.
Kiedy Paré nazajutrz przyszedł odwiedzić chorego, uśmiechnął się z zadowolenia, mówiąc:
— Od tej chwili ręczę za pana de Coconnas; jestto jeden z najpomyślniejszych wypadków moich leczeń.
Skutkiem tej napół dramatycznej, napół komicznej sceny, było to, że przyjaźń pomiędzy hrabią de Cononnas i de La Mole, zawarta w oberży, pod Piękną, Gwiazdą i zerwana przez wypadki strasznej Nocy Św. Bartłomieja, wszczęła się teraz z jeszcze większą siłą.
Jakkolwiekbądź, nakoniec rany zaczęły się zamykać.
La Mole, który wprzód wyzdrowiał, nie przestawał podejmować starań około przyjaciela i postanowił wyjść z pokoju nie pierwej, aż Coconnas zupełnie wyzdrowieje.
La Mole pomagał mu podnieść się na łóżku, dopóki był jeszcze tak słabym, że tego o własnych siłach uczynić nie był w stanie.
Potem pomagał mu chodzić, słowem, pomagał mu w tem wszystkiem, co mu kazał wykonywać jego czuły charakter.
Jego starania i silna budowa piemontczyka, sprowadziły wyzdrowienie tak szybkie, jakiego się nikt nie spodziewał.
Zresztą jedna myśl dręczyła umysły młodych ludzi.
Podczas gorączki każdemu z nich zdawało się, że do łoża zbliżała się kobieta, przedmiot jego namiętności.
Lecz od czasu, w którym przyszli do zmysłów, ani Małgorzata, ani księżna de Nevers nie Wchodziły do ich pokoju.
Lecz i to bardzo łatwo można było sobie wytłomaczyć: jedna, żona króla Nawarry, druga siostra księcia Gwizyusza, czyż mogły publicznie okazywać, że się zajmują prostą szlachtą? Nie!.. Tak powinni byli sobie odpowiedzieć La Mole i Coconnas. Lecz ich nieobecność była zawsze dla nich bolesną, a może też o nich i zapomniano...
Prawda jednak, że kapitan, będący świadkiem pojedynku, nie raz przychodził dowiadywać się o ich zdrowie, lecz tylko od siebie. I Gillonna przychodziła, ale także od siebie. Lecz La Mole, nie śmiał jej zapytać o Małgorzatę, również jak i Coconnas nie śmiał zapytać kapitana o księżnę de Nevers.


Rozdział VIII.
POWRACAJĄCY Z TAMTEGO ŚWIATA.

Przez czas pewien obaj młodzi ludzie zachowywali tajemnicę, gnieżdżącą się w sercu każdego z nich.
Nakoniec w chwili wzajemnego wynurzenia uczuć, myśl wyłącznie zajmująca ich serca, została odkrytą; wyznanie to, jeszcze bardziej wzmocniło ich przyjaźń; przyjaźń bowiem panuje tylko tam, gdzie się znajduje zupełna szczerość.
Obadwaj byli rozkochani do szaleństwa: jeden w księżnej, a drugi w królowej.
Dla nieszczęśliwych kochanków, było coś strasznego w nieskończonej prawie przestrzeni, dzielącej ich od przedmiotu miłości.
Lecz nadzieja, tak głęboko jest wkorzenioną w sercach ludzkich, że nie zważając na niedorzeczność podobnych myśli, Coconnas i La Mole nie przestawali mieć nadziei.
Nareszcie obydwaj, w miarę polepszania się zdrowia, zaczęli więcej dbać o swą powierzchowność.
Każdy, nawet najmniej obojętny dla swoich fizycznych przymiotów, w niektórych okolicznościach zwraca swe nieme zapytania do zwierciadła, i zamieniwszy z niem tysiące znaków, odchodzi nareszcie od tego dziwnego powiernika, bardzo zadowolony ze swej rozmowy.
Nasi zaś bohaterowie, nie byli wcale z rzędu tych ludzi, którymby zwierciadło czyniło gorzkie wyrzuty.
La Mole, chudy, blady, wiele miał szlachetności w swej powierzchowności.
Coconnas, wysoki, dobrze zbudowany, ciemnej cery, przedstawiał uosobioną siłę.
Nawet choroba nie była dla niego bez korzyści.
Cokolwiek schudł i pobladł; nakoniec wielka blizna, która go dręczyła niejakiem podobieństwem do tęczy, zniknęła. Bezwątpienia, zniknięcie jej było przepowiednią długiego szeregu spokojnych dni i nocy.
Czułe starania nie przestawały otaczać rannych; każdy z nich, skoro tylko już mógł wstać z łóżka, znajdował na krześle w pobliżu stojącem, ranne ubranie; następnie, kiedy mógł zupełnie ubrać się, znajdował całkowity kostium.
To jeszcze nie wszystko.
Każdy z nich znajdował w kieszeni porządnie nabity worek; rozumie się, że Coconnas i La Mole zatrzymali je przy sobie tylko dla tego, ażeby przy pierwszej sposobności zwrócić je nieznanemu opiekunowi.
Lecz tym nieznanym opiekunem nie mógł być książę d’Alençon, u którego mieszkali, on bowiem ani razu nie raczył ich odwiedzić, a nawet nie kazał dowiadywać się o ich zdrowie.
Każdemu z nich nadzieja szeptała, że nieznanym opiekunem, była kobieta — przedmiot ich miłości.
Ranni, z wielką niecierpliwością oczekiwali chwili, w której by mogli wyjść z domu.
La Mole zdrów zupełnie, dawno już mógłby wyjść, lecz rodzaj niemej umowy, zatrzymał go przy przyjacielu.
Zgodzili się, ażeby przy pierwszem wyjściu odwiedzić trzy osoby:
Najprzód nieznajomego doktora, którego lekarstwo, tak skuteczny wpływ wywarło na palące się piersi hrabiego de Coconnas.
Następnie, zamierzyli udać się do oberży nieboszczyka La Hurièra, gdzie pozostały ich zawiniątka i konie.
Nakoniec mieli pójść do Florentczyka Rene, który nietylko był perfumiarzem i czarnoksiężnikiem, sprzedawał nietylko kosmetyki i trucizny, ale nadto robił miłosne napoje i przepowiadał przyszłość.
Nareszcie, po dwóch miesiącach cierpień, dzień dawno oczekiwany nadszedł.
Kilka razy, w chwilach niecierpliwości, chcieli przyśpieszyć ten dzień; lecz warta, stojąca przy drzwiach, nie chciała ich wypuścić, bez wyraźnego na to pozwolenia Ambrożego Paré.
Pewnego dnia, doskonały ten lekarz przekonawszy się, że ranni, jeżeli nie są jeszcze zupełnie zdrowi, znajdują się przynajmniej na drodze wyzdrowienia, pozwolił im wyjść.
We dwie godziny po południu, jednego z tych pięknych dni jesiennych, które zadziwiają czasami mieszkańców Paryża, dwaj przyjaciele, opierając się wzajemnie na sobie, wyszli z Luwru.
La Mole zobowiązał się być przewodnikiem; Coconnas zgadzał się na wszystko bez najmniejszego oporu.
Wiedział, że przyjaciel zaprowadzi go do nieznajomego doktora, którego nieuprzywilejowane lekarstwo, wyleczyło go przez jednę noc, tymczasem, kiedy lekarstwa Ambrożego Paré, powoli go zabijały.
Coconnas podzielił swoje pieniądze na dwie równe części: z dwustu dukatów, sto przeznaczył jako honorarium dla swego eskulapa.
Coconnas nie obawiał się śmierci, lecz również, wcale nie był od tego, żeby jeszcze pożyć.
Dlatego postanowił szczodrze wynagrodzić swego zbawcę.
La Mole udał się na ulicę l’Astruce, następnie przeszedł wielką ulicę Saint-Honoré, Trouvelles, i wkrótce znalazł się na placu des Halles.
W pobliżu starożytnej fontanny i na miejscu, które dzisiaj jest znanem pod nazwiskiem „Carreau des Halles”, wznosił się kamienny ośmiokątny budynek; na nim sterczała drewniana wieżyca z ostrokończastym dachem a na wierzchołku jej niemiłosiernie skrzypiała blaszana chorągiewka.
Drewniana ta latarnia miała ośm otworów, które przecinał rodzaj koła z drzewa, nakształt części heraldycznej, nazwanej „pasem poprzecznym” pola herbowego; koło to, miało na obwodzie swoim wycięcia, urządzone umyślnie w ten sposób, ażeby głowa i ręce skazanego lub skazanych, których tamże wystawiano, wkładane być mogły.
Dziwaczny ten budynek, który nie miał sobie podobnego pomiędzy otaczającemi, nazywał się pilori.
Domek niekształtny, zwichnięty, pochylony, odrapany i ciemny, z dachem upstrzonym kępkami mchu, na podobieństwo skóry trędowatego, i podobny do grzyba, wyłaził z pod stóp tego rodzaju wieży.
Było to mieszkanie kata.
W latarni wystawiony był jakiś złoczyńca, który wywieszał język na przechodzących: był to jeden ze złodziei, obdzierających pod szubienicą Montfaucon, i który przypadkowo, na uczynku został schwytanym.
Coconnas rozumiał, że jego przyjaciel przyprowadził go tutaj, dla widzenia tego dziwnego widowiska; wmieszał się przeto w gromadę lubowników, odpowiadających na wykrzywiania skazanego, krzykiem i wyciem.
Coconnas z natury był srogi; bawiło go więc to widowisko.
Wołałby tylko, ażeby zamiast miotania szyderstw, rzucano kamieniami na skazanego, który był tyle zuchwałym, iż na szlachetnych panów, przychodzących go odwiedzać, śmiał wywieszać język.
Dlatego, skoro ruchoma latarnia obróciła się na swej podstawie, dla uczynienia przyjemności widoku cierpiącego i innej stronie placu, i skoro gromada posunęła się za ruchem latarni, Coconnas również chciał pójść za tłumem, lecz La Mole wstrzymał go, powiedziawszy mu z cicha:
— Nie po to tutaj przybyliśmy.
— Po cóż więc?... — zapytał Coconnas.
— Dowiesz się wkrótce — odpowiedział La Mole.
Dwaj przyjaciele tykali się od czasu tej sławnej nocy, w której Coconnas koniecznie usiłował zamordować La Mola.
Tedy La Mole poprowadził hrabię dc Coconnas prosto do okienka domu, przytykającego do wieży, w którym stał oparty na łokciu jakiś człowiek.
— A! a! to panowie!... — powiedział, uchylając czerwoną, koloru krwi, czapkę, z pod której dały się widzieć czarne i twarde włosy, sięgające aż do brwi. — Witajcie mi.
— Kto to jest?... — zapytał Coconnas, starając go sobie przypomnieć, gdyż zdawało mu się, że widział te głowę podczas gorączki.
— To twój zbawca, mój przyjacielu — powiedział La Mole — ten sam, który ci przyniósł do Luwru napój orzeźwiający; jego to lekarstwo zrobiło ci tyle dobrego.
— O! o!... — zawołał Coconnas — w takim razie, mój przyjacielu...
I wyciągnął ku niemu rękę.
Lecz człowiek, zamiast odpowiedzieć na ruch ten, podobnym-że ruchem, wyprostował się a wyprostowawszy oddalił się od przyjaciół o odległość, jaką nachylone jego ciało czyniło z poprzedzającem położeniem.
— Mój panie — rzekł do Coconnas’a — dziękuję za honor, który mi chcesz wyświadczyć, lecz jest podobnem do prawdy, że gdybyś mnie znał, to byś mi go nie czynił.
— Dalibóg, choćbyś był nawet dyabłem, jestem ci obowiązany — odpowiedział Coconnas — gdyż gdyby nie ty, jużby mnie nie było na tym świecie.
— Dyabłem zupełnie nie jestem — odparł człowiek w czerwonej czapce — lecz często, wielu wołałoby raczej dyabła, aniżeli mnie widzieć.
— Któż więc jesteś?... — zapytał Coconnas.
— Mój panie — odpowiedział nieznajomy — jestem mistrz Caboche, kat miejski Paryża...
— A!... — zawołał Coconnas, cofając rękę.
— A widzisz pan!... — rzekł mistrz Caboche.
— Nie! dotknę się twojej ręki, albo niech mnie wszyscy dyabli porwą! Podaj mi rękę...
— Czy na prawdę?
— No tak, całą rękę.
— Oto jest!
— Otwórz ją jeszcze bardziej... jeszcze... o tak... dobrze!...
Coconnas sięgnął do kieszeni po garść złota, przeznaczonego dla nieznajomego lekarza, i wsypał mu go w rękę.
— Ręka podana mi bez pieniędzy, byłaby dla mnie przyjemniejszą — powiedział Caboche, potrząsając głową — nie zbywa mi na złocie, lecz na rękach, któreby chciały moją uścisnąć. Ale niech i tak będzie! Oby ci, szanowny panie, Bóg pobłogosławił!
— A więc, mój przyjacielu — rzekł Coconnas, z ciekawością spoglądając na kata — to ty jesteś, który krzyżujesz, łamiesz kości, zdejmujesz głowy. A! bardzo jestem zadowolony, żem z tobą zabrał znajomość.
— Mój panie — powiedział Caboche — ja sam nie robię tego wszystkiego; ponieważ jak panowie macie lokai dlatego, ażeby zrobili za was to, czego robić nie chcecie, tak również i ja mam pomocników, którzy wykonywają na pospólstwie wyroki.
Lecz jeżeli zdarzy się mieć do czynienia ze szlachtą, jak to naprzykład z panem, lub jego towarzyszem, o! w takim razie, to zupełnie co innego; wtedy, rozumie się, że ja poczytuję sobie za zaszczyt, osobiście wykonywać wyrok ze wszelkiemi szczegółami, od początku aż do końca.
Coconnas poczuł, że mimowolnie przeszedł go dreszcz po wszystkich członkach, jak gdyby zabijano mu straszny klin pomiędzy nogi i jak gdyby ostrze stali dotknęło się jego szyi.
La Mole doznał podobnego wrażenia i również nie mógł sobie zdać z niego sprawy.
Lecz Coconnas stłumił swe wzruszenie i chcąc żartami zakończyć swą rozmowę z katem, rzekł:
— Dobrze więc! pamiętaj, że mam twoje słowo, i kiedy na mnie przyjdzie kolej wleźć na szubienicę Euguerrand’a de Marigny, lub na rusztowanie pana de Nemours, nikt mnie się nie dotknie oprócz ciebie.
— Obiecuję to.
— Przyjmuję obietnicę — powiedział Coconnas. — A oto moja ręka.
I Coconnas, przy tych słowach, wyciągnął do niego rękę.
Kat bojaźliwie się jej dotknął, chociaż widocznie było na nim znać, że ma wielką chęć serdecznie ją uściskać.
Coconnas, wskutek tego dotknięcia, pobladł nieco! lecz uśmiech nie przestawał igrać na jego ustach.
Tymczasem La Mole będący nie w humorze, widząc, że latarnia obraca się napowrót, i za jej ruchem zbliża się ku nim gromada ciekawych, szarpnął go za płaszcz.
Coconnas, niemniej sobie życząc jak i La Mole, zakończyć tę scenę, w której, powodując się swym charakterem, zaszedł dalej aniżeli sam tego chciał, skinął głową i oddalił się.
— Na honor!... — odezwał się La Mole, skoro już znaleźli się obaj pod krzyżem Trahoir. — Przyznaj, że tu można swobodniej odetchnąć, aniżeli na placu des Halles?
— Przyznaję — odpowiedział Coconnas — lecz nie żałuję, żem uczynił znajomość z mistrzem Caboche. Nie zawadzi mieć wszędzie przyjaciół.
— Nawet i w oberży, pod „Piękną Gwiazdą“ — śmiejąc się, uczynił uwagę La Mole.
— O! co do tego biednego La Hurièra — rzekł Coconnas — ten już zginął; szlachetnie umarł. Widziałem płomień, który błysnął u zamku muszkietu; słyszałem, jak kula uderzyła weń z siłą, z jaką serce uderza w dzwon Notre-Dame.
Kiedy odchodziłem, leżał w kałuży krwi, płynącej mu z nosa i ust.
Przypuszczając, że jest naszym przyjacielem, to chyba jest naszym przyjacielem na tamtym świecie.
Obydwaj przyjaciele, rozmawiając z sobą weszli na ulicę de l’Arbre-Sec i zbliżyli się do oberży pod „Piękną Gwiazdą”, przed którą, jak dawniej, skrzypiał znak, przyciągający do siebie podróżnika, gastronomiczną i wzbudzającą apetyt legendą.
Coconnas i La Mole, spodziewali się zastać dom w smutku i rozpaczy, wdowę i dzieci w żałobie, lecz z wielkiem zadziwieniem, znaleźli oberżę w zupełnym stanie czynności; pani La Hurière była bardzo uradowaną, a dzieci bawiły się weselej, aniżeli kiedykolwiek.
— O! niewierna!... — zawołał La Mole — poszła za mąż niezawodnie.
Następnie, zwróciwszy się do nowej Artemizy, powiedział:
— Pani, jesteśmy znani biednemu panu La Hurière. Zostawiliśmy tutaj dwa konie i dwa zawiniątka; prosimy o ich wydanie.
— Panowie!... — odpowiedziała gospodyni domu po krótkim przeciągu czasu, w którym sobie chciała przypomnieć ich twarze — nie mam honoru was znać; lecz jeżeli chcecie, rozkażę zawołać męża. Grzegorzu, zawołaj tu pana.
Grzegorz wyszedł z pierwszej kuchni, ogólnego pandemonium, do drugiej, która służyła za laboratoryum i gdzie La Hurière za życia, przyprawiał potrawy, uważane przez niego za godne jego osobistego trudu.
— Niech dyabli porwą!... — powiedział z cicha Coconnas — bardzo mię to dziwi, że wszyscy się tu weselą, zamiast coby mieli płakać. Biedny La Hurière!
— Chciał mnie zamordować — rzekł La Mole — lecz odpuszczam mu to z całego serca.
Zaledwie La Mole wymówił te słowa, kiedy nagle, człowiek z rondelkiem w ręku, mieszając w nim drewnianą łyżką przyrumienioną cebulkę, wyszedł naprzeciwko nich.
La Mole i Coconnas krzyknęli z zadziwienia.
Człowiek, który na ten krzyk podniósł głowę, odpowiedział nań podobnymże krzykiem, i wypuścił z rąk rondelek.
In nomine patris — zawołał człowiek, machając łyżką jakby kropidłem — et Filii, et Spiritus Sancti.
— La Hurière — jednogłośnie zawołali obaj przyjaciele.
— Pan de Coconnas i pan de La Mole! — zawołał La Hurière.
— Więc nie zginąłeś?... — zapytał Coconnas.
— I pan jeszcze żyjesz? — zapytał oberżysta.
— Wszak widziałem, jak upadłeś — odpowiedział Coconnas — słyszałem, jak kula zgruchotała ci coś, nie wiem z pewnością, co. Pozostawiłem cię, nurzającego się we krwi, a krew płynęła ci z nosa, ust, nawet z oczu.
— Jest to święta prawda, panie de Coconnas, lecz uderzenie, które pan słyszałeś, było to uderzenie kuli w szyszak, o który, szczęście, że się spłaszczyła, lecz z tem wszystkiem uderzenie było silne, a na dowód tego — dodał La Hurière, zdejmując czapkę i pokazując swą głowę, łysą jak kolano — widzicie ponowie, nie pozostał mi ani jeden włosek.
Dwaj młodzi ludzie zaczęli się śmiać do rozpuku, zobaczywszy te śmieszną, figurę.
— Ah!.. ah!.. panowie się śmiejecie — powiedział La Hurière, nabierając otuchy. — Więc nie macie żadnych złych zamiarów?
— No, a ty La Hurière, czyś się już wyleczył z chętki do wojowania?
— Tak panowie, już, i teraz...
— Cóż teraz?
— Teraz postanowiłem sobie, nie widzieć innego ognia, oprócz ognia mojej kuchni.
— Doskonale! — zawołał Coconnas. — Otóż to jest, co się nazywa być roztropnym. Lecz — dodał piemontczyk — zostawiliśmy tutaj w stajni dwa konie, a w pokoju dwa zawiniątka.
— A!., do dyabła!.. — mruknął oberżysta, drapiąc się za ucho.
— No i cóż?
— Dwa konie, pan mówisz?
— Tak, w stajni.
— I dwa zawiniątka?
— Tak, w stancyi.
— Otóż, widzisz pan... wszak pan sądziłeś, żem umarł, nieprawdaż?...
— Bezwątpienia.
— Przyznaj więc pan, że skoro sam mogłeś się omylić, i ja również mogłem się omylić?
— Myśląc, żeśmy umarli. Jesteś bardzo szczery.
— To, to właśnie!... widzisz pan, otóż, ponieważ pan umarłeś bez testamentu... — mówił dalej La Hurière.
— No, więc cóż?
— Myślałem, lecz byłem w błędzie, jak się teraz o tem przekonywam...
— Cóż myślałeś, bardzo jestem ciekawy?..
— Oto myślałem, że po panu mogę odziedziczyć.
A! a! — zawołali jednogłośnie dwaj młodzi ludzie.
— Pomimo to wszystko, bardzo jestem zadowolony, że widzę panów żywych.
— Słowem, sprzedałeś nasze konie?.. — powiedział Coconnas.
— Tak, niestety! — rzekł La Hurière.
— A nasze tłomoczki? — dodał La Mole.
— O nie!.. tłomoczków nie sprzedałem — zawołał La Hurière — lecz tylko to, co się w nich znajdowało.
— Słuchaj no, La Mole — powiedział Coconnas — zdaje mi się, że to zuchwały łotr... Czy czasem nie wypadałoby go wypaproszyć?
Pogróżka ta, zdawało się, że silnie działała na oberżystę, który odważył się powiedzieć:
— Lecz panowie, zdaje mi się, że moglibyśmy się ułożyć.
— Słuchaj!... — rzekł La Mole — wiesz, że ja mam największe prawo użalać się na ciebie.
— Wistocie, panie hrabio; pamiętam, że w chwili szaleństwa śmiałem ci grozić.
— Tak jest, kulą, która świsnęła o kilka cali nad moją, głową.
— Tak pan sądzisz?
— Jestem o tem przekonany.
— Jeżeli pan hrabia jesteś o tem przekonany — odpowiedział La Hurière, przybierając skromną minkę i podnosząc rondelek — nie śmiem mu przeczyć.
— Co się tyczy mnie — odparł La Mole — ja z mej strony, niczego od ciebie nie wymagam.
— Jakto!.. panie hrabio.
— Tylko...
— Tylko co?... — podchwycił La Hurière.
— Tylko będziesz mnie i moim przyjaciołom dawał obiady za każdym razem, jak będę w tych stronach.
— Bardzo dobrze!... — zawołał uradowany La Hurière — zawsze będę na rozkazy.
— A więc pomiędzy nami już zgoda?...
— I owszem... A pan, panie de Coconnas — mówił dalej oberżysta — czy i pan się na to zgadzasz?...
— Zgadzam, lecz również jak i mój przyjaciel, kładę jeden mały warunek.
— Jakiż?
— Że oddasz panu de La Mole pięćdziesiąt talarów, które do niego przegrałem i które dałem ci do schowania.
— Mnie, panie, kiedy?..
— W kwadrans przed tem, zanim sprzedałeś mego konia i tłomoczek.
La Hurière kiwnął głową.
— A! rozumiem — powiedział.
I poszedł do kufra, wyjął jeden za drugim pięćdziesiąt talarów, które przyniósł panu de La Mole.
— Dobrze, dobrze!... — rzekł La Mole — przyrządź nam teraz śniadanie. Te pięćdziesiąt talarów daj Grzegorzowi.
— O!... — zawołał La Hurière — w samej rzeczy, jesteś hrabio hojny, jak król, gotów jestem służyć ci do śmierci.
— No, na dzisiaj — rzekł Coconnas — zrób nam jajecznicy, a nie żałuj masła ani słoniny.
Następnie, spojrzawszy na zegar, dodał:
— Na honor!.. masz słuszność, La Mole. Mamy jeszcze czekać trzy godziny, które tutaj możemy przepędzić tak dobrze jak i gdzie indziej. A jeżeli się nie mylę, jesteśmy na pół drogi do mostu Ś-go Michała.
I obydwaj przyjaciele usiedli przy tym samym stole i w tym samym pokoju, który zajmowali pamiętnego wieczoru 24-go sierpnia 1572 roku i w którym Coconnas zaproponował hrabiemu de La Mole grę w karty o pierwszą kochankę.
Musimy dodać, na oddanie przynależnej czci, co się tyczy moralności naszych młodych przyjaciół, że już żaden z nich nie śmiał zrobić drugiemu podobnego przełożenia.


Rozdział IX.
Mieszkanie pana René, perfumiarza królo­wej-matki.

W opoce naszego opowiadania, tylko pięć mostów łączyło obie części miasta; mosty te były już to kamienne, już to drewniane; wszystkie pięć przypierały do Cité.
W innych miejscach, gdzie kommunikacya była konieczną, mosty jako tako zastępowały umyślnie na ten cel urządzone promy.
Te pięć mostów, po obu stronach, obsiadły rozmaite domy, jak to jeszcze dzisiaj można widzieć na Ponte-Vecchio we Florencyi.
Z pomiędzy tych pięciu mostów, z których każdy ma swoję historyę, zajmiemy się szczególniej opowiedzeniem przemian, jakim uległ most Ś-go Michała.
Most Ś-go Michała był wybudowany z kamienia w 1373 roku; pomimo jego powierzchownej siły, wylew Sekwany zniszczył go po części 31 Stycznia 1408 roku; 1418 roku odbudowano go z drzewa, lecz znowu w nocy, z 16 na 17 Grudnia 1547 roku, woda uniosła go ze sobą; około 1550 roku, a zatem na dwadzieścia dwa lat przed wypadkami przez nas opisanemi, most został powtórnie odbudowany z drzewa, i chociaż wymagał gruntownej naprawy, trzymał się jeszcze dosyć dobrze.
Pośród domów, które otaczały most, frontem i równoległe do wysepki, na której żywcem spalono Templaryuszów, a na której dzisiaj założono główny fundament mostu Nowego, odróżniał się drewniany dom, na który obwisł wysoki dach, jakby powieka na ogromne oko.
Z okna otwartego na pierwszem piętrze, i znajdującego się nad drzwiami i oknem dolnego piętra, zawsze szczelnie zamkniętego, dawało się widzieć różowawe światło, ściągające uwagę przechodniów na elewacyę zsiadłą, długą, pomalowaną niebiesko, i przybraną mnóstwem listewek bogato złoconych.
Rodzaj fryzu oddzielającego parter od pierwszego piętra, przedstawiał tłumy dyabełków w najdziwaczniejszych pozach.
Pomiędzy tym fryzem a oknami pierwszego piętra, znajdowała się wielka tablica, pomalowana również jak i cały dom, kolorem niebieskim; na tablicy był napis:

RENÉ, FLORENTCZYK,
PERFUMIARZ KRÓLOWEJ-MATKI.

Drzwi tego sklepu, jak to już wyżej powiedzieliśmy, zawsze były szczelnie zamknięte, lecz daleko korzystniej aniżeli same zasuwy, broniła je od napadów nocnych straszna sława, jaką, posiadał właściciel domu.
Przechodzący przez most Ś-go Michała, omijali ten dom, obchodząc go zdaleka, jak gdyby się obawiali, ażeby zapach perfum nie dostał się do nich przez grube ściany.
Jeszcze nie dosyć na tero; sąsiedzi z obudwóch stron, sądząc zapewne, że będą zarażeni sąsiedztwem, po wprowadzeniu się na most Ś-go Michała, pana René, wziąwszy swe manatki, wynieśli się z domów i tym sposobem domy przyległe domowi pana René, zostały opuszczone i zamknięte.
Oprócz tego, pomimo, że domy te były opuszczone, przechodzący przez most późno w nocy, widzieli przez szpary zamkniętych okiennic jakieś światło i słyszeli jakieś głosy podobne do jęków.
Wszystko to dowodziło, że domy te były uczęszczane; chodziło tylko o to, czy goście należeli do tego, czy do tamtego świata.
To było przyczyną, że sąsiedzi dwóch opuszczonych domów, nie raz myśleli, czyby nie było roztropniej wynieść się cokolwiek dalej ze swych mieszkań.
Zapewne też w skutek strasznej opinii, jaką posiadał René, jemu tylko wolno było utrzymywać ogień po godzinie zakazanej.
Ani patrol, ani warta, nie śmiały nigdy zakłócać spokoju człowieka, który jako ziomek i jako perfumiarz, podwójnie był miłym Jej królewskiej mości.
Ponieważ nie wątpimy, że filozofia XVIII wieku, wyniszczyła w naszym czytelniku wiarę w magię i magów, prosimy go więc, ażeby raczył z nami wejść do tego mieszkania, szerzącego tak wielki postrach w epoce przesądów.
W sklepie ciemnym i pustym od ósmej godziny wieczór, (o tej albowiem godzinie był zamykanym, ażeby nazajutrz rano znowu się otworzyć), sprzedawano pachnidła, maści i kosmetyki we wszystkich gatunkach, przygotowywane przez biegłego chemika.
Dwóch uczniów wyręcza go w tej cząstkowej sprzedaży, lecz nie mieszkają u niego w domu; nocują na ulicy de la Calandre.
Wieczorem wychodzą na chwilę przed zamknięciem sklepu.
Rano przechadzają się przed sklepem, oczekując na jego otwarcie.
Sklep, jak to już wyżej powiedzieliśmy, jest w tej chwili ciemny i pusty.
W sklepie, dosyć szerokim i głębokim, znajduje się dwoje drzwi, z których każde prowadzą na schody.
Jedno z tych schodów wiją się w murzo, są więc wewnętrzne; drugie zaś zewnętrzne, widziane są z bulwarku, zwanego dziś des Augustins, i z nadbrzeża znanego dziś pod nazwiskiem bulwaru des Orfèvres.
Schody te prowadzą do pokoju, położonego na pierwszem piętrze.
Pokój ten, zupełnie odpowiedni co do wielkości sklepowi pod nim się znajdującemu, w kierunku długości, przedzielony jest zasłoną na dwie części.
W głębi pierwszej części widać drzwi, prowadzące na schody zewnętrzne.
W drugiej części, prowadzą drzwi do schodów ukrytych; lecz drzwi także są niewidzialne, są zakryte wielką rzeźbioną szafą; obracającą się, jak gdyby na osi, na wielkich żelaznych zawiasach.
Tylko Katarzyna i René wiedzą o tych tajemniczych drzwiczkach; tędy to królowa-matka przychodzi i schodzi; tu przyłożywszy oko lub ucho do szafy, porobionymi w niej otworami, może widzieć i słyszeć wszystko, co się dzieje w pokoju.
Jeszcze dwoje drzwi widzialnych znajduje się w tej części pokoju.
Jedne z nich prowadzą do pokoiku, oświeconego oknem znajdującem się w dachu.
Pokoik ten odznacza się ogromnym piecem, tyglami, retortami i tym podobnemi narzędziami: jest to laboratorium chemika.
Drugie prowadzą do celki jeszcze dziwaczniejszej; tutaj wcale niema światła, niema dywanów, niema mebli; tylko na środku stoi rodzaj ołtarza z kamienia.
Podłogę zastępuje płyta kamienna od środka, ze spadkami ku wszystkim ścianom; obok ścian przechodzi rynienka, zakończona otworem, przez który widać mętne bałwany toczące się po Sekwanie.
Na wbitych gwoździach wiszą rozmaite narzędzia dziwnych kształtów, wszystkie ostre jak igły lub brzytwy; jedne z nich błyszczą jak zwierciadła, inne są bez połysku, szarego lub ciemno-niebieskiego koloru; jest to przybytek wieszczby.
Powróćmy do pokoju środkowego, przedzielonego na dwie części.
Tutaj perfumiarz przyjmuje zwyczajnych gości; tutaj egipski ibis, mumie przewiązane złotemi wstążkami, krokodyl z roztwartą paszczą, trupie główki bez oczu i z chwiejącemi zęby, nareszcie szpargały zakurzone i nadgryzione przez szczury — biją w oczy przychodnia strasznym chaosem, i nie pozwalają jego myślom trzymać się prostej drogi.
Za firanką są rozrucone flaszeczki, szklanki, urny, czarki nieznanych kształtów; wszystko to oświecają dwie srebrne lampki, bardzo podobne do siebie, i jakby porwane z kościółka Santa-Maria-Novella, lub Dei Servi we Florencyi.
Każda z tych lampek, zawieszona na trzech łańcuszkach, wydając z siebie zapach, oświecała ponure sklepienie pokoju żółtawem światłem.
René, sam, założywszy ręce na krzyż i potrząsając głową, chodzi po drugiej części środkowego pokoju wielkiemi kroki. Po długiem rozmyślaniu, zatrzymał się przed klepsydrą.
— A! a!... — powiedział — zapomniałem ją przewrócić, a może piasek już się dawno przesypał.
Potem spojrzał na księżyc wychodzący z po za czarnej chmury, obok dzwonnicy katedry Notre-Dame, i dodał:
— Dziewiąta godzina. Gdyby miała przyjść, przyjdzie, jak zwykle, za godzinę lub za półtorej; na wszystko wystarczy czasu.
W tej chwili dał się słyszeć na moście odgłos kroków.
René przyłożył ucho do długiego lejka, wychodzącego na ulicę i zakończonego miedzianym maskaronem.
— Nie, to nie ona ani nie one. To kroki męzkie; zatrzymali się przed mojemi drzwiami; przyszli więc do mnie. W tej chwili rozległy się trzy silne uderzenia.
René szybko zeszedł na dół. Potem nie otwierając jeszcze drzwi, zaczął nadsłuchiwać. Trzy uderzenia ponowiły się.
— Kto tam?... — zapytał René.
— Czy koniecznie mamy wymienić swoje nazwiska?... — zapytał jakiś głos.
— To jest koniecznem — odpowiedział René.
— A więc, jestem hrabia Annibal de Coconnas — powiedział tenże sam głos.
— Ja zaś jestem hrabia Lerac de La Mole — dodał głos drugi.
— Zaczekajcie panowie chwilkę, zaraz otworzę.
René odsunął rygle, spuścił zapory, otworzył dwom młodym ludziom drzwi i zamknął je tylko na klucz; następnie po schodach zewnętrznych, wprowadził ich do drugiej części środkowego pokoju.
La Mole wchodząc, nieznacznie przeżegnał się pod płaszczem; był blady, ręce mu drżały.
Coconnas obejrzał wszystko po szczególe, a spostrzegłszy drzwiczki, prowadzące do celki, chciał je otworzyć.
— Daruj, mój panie!... — powiedział René głosem tajemniczym, zatrzymując hrabiego de Coconnas. — Ci, którzy mi czynią ten zaszczyt i odwiedzają mnie, pozostają w tym tylko pokoju.
— A! to co innego — odparł Coconnas — z tem wszystkiem chciałbym usiąść.
Coconnas wziął krzesło i usiadł.
Nastąpiło głębokie milczenie.
René czekał objaśnień ze strony młodych ludzi.
Było tak cicho, że można było słyszeć gwiżdżący oddech piemontczyka, jeszcze nie zupełnie wyleczonego.
— René... — zapytał nakoniec Coconnas — jesteś człowiekiem uczonym, powiedz mi też z łaski swojej, czy pozostanę kaleką, to jest, czy mnie nie przestanie dręczyć ten krótki oddech, który mi nie pozwala dosiąść konia, robić bronią i zajadać jajecznicy na słoninie.
René przyłożył ucho do piersi piemontczyka i uważnie liczył uderzenia pulsu w płucach.
— Panie hrabio, wyzdrowiejesz zupełnie.
— Czy niezawodnie?
— Ręczę ci.
— Bardzo mnie to cieszy.
Znowu nastąpiło milczenie.
— Czy pan hrabia, nie życzy sobie jeszcze dowiedzieć się czego?
— I owszem — odpowiedział Coconnas — chciałbym się dowiedzieć, czy jestem naprawdę zakochany.
— Jesteś pan zakochany — odrzekł Rané.
— Zkąd pan wiesz o tem?
— Ztąd, że się pan o to pytasz.
— Kroćset dyabłów, sądzę, że masz słuszność. Lecz w kim?
— W tej, która teraz może tak jak pan wykrzykuje „kroćset dyabłów.”
— W samej rzeczy — powiedział zdumiony Coconnas — jesteś bardzo zręczny. No, teraz na ciebie kolej, La Molu!
La Mole zarumienił się i zmieszał.
— No! do kroćset dyabłów!... — zawołał Coconnas — mówżeż.
— Mów pan — powiedział Florentczyk.
— Ja, panie René — przemówił La Mole głosem drżącym — ja nie będę się pana pytał, czy jestem zakochany, ponieważ wiem o tem bardzo dobrze i nie mam potrzeby oszukiwać siebie, lecz powiedz mi, czy będę kochanym, gdyż wszystko co mi dawało z początku jaką nadzieję, przywodzi mnie teraz do rozpaczy.
— Może pan nie przedsięwziąłeś wszystkiego, jak należy.
— Cóż mam czynić, mój panie; myślę, że tylko uszanowaniem i poświęceniem wypada mi dowieść, iż ją kocham prawdziwie i szczerze.
— Pan wiesz — powiedział René — że te dowody zwykle bardzo małą mają wagę.
— A więc pozostaje mi tylko rozpaczać?
— Nie, teraz potrzeba uciec się do nauki. W ludzkiej naturze znajdują się antypatye, które potrzeba przezwyciężyć, i sympatye, które potrzeba obudzić. Żelazo nie jest magnesem, lecz magnesowane, przyciąga do siebie żelazo.
— Bezwątpienia, bezwątpienia — szepnął La Mole — lecz obawiam się tych wszystkich czarnoksięzkich zaklinań.
— A! kiedy się pan obawiasz, pocóżeś pan do mnie przyszedł?
— Wstydź się, nie bądź-że dzieckiem — powiedział Coconnas. — Panie René, czy możesz mi pokazać dyabła?
— Nie, panie hrabio.
— Szkoda! miałem mu do powiedzenia kilka słów, to bezwątpienia obudziłoby odwagę w panu de La Mole.
— Niech i tak będzie! — zawołał La Mole. — Przystąpmy śmiało do rzeczy. Mówiono mi o figurach z wosku, modelowanych na podobieństwo ukochanych osób. Czy to będzie środkiem do dowiedzenia się czegoś?
— Najpewniejszym.
— I środek ten nic nie zaszkodzi zdrowiu ukochanej kobiety, ani nie skróci jej życia?
— Nic a nic.
— A więc go doświadczmy.
— Czy chcesz, ażebym zaczął? zapytał Coconnas.
— Nie — odpowiedział La Mole — zacząłem, więc skończę.
— Pan więc koniecznie, namiętnie, chcesz się dowiedzieć prawdy, panie de La Mole? — zapytał florentczyk.
— O tak! — zawołał La Mole — umieram z niecierpliwości, mistrzu René.
W tej chwili ktoś zasztukał do drzwi z ulicy, lecz zasztukał tak lekko, że tylko René usłyszał i to bezwątpienia dlatego, że się tego spodziewał.
Zadając obojętne zapytania La Molowi, florentczyk nieznacznie przytknął ucho do tuby i usłyszał jakiś głos, który go mocno zatrwożył.
— Teraz obmyśl pan swoje życzenia — powiedział po chwili florentczyk — i przywołaj ukochaną osobę.
La Mole ukląkł, jak gdyby rozmawiał z bóstwem; tymczasem René wyszedł do drugiego pokoju i pocichu zsunął się po schodach zewnętrznych; w kilka chwil potem lekkie kroki dały się słyszeć w sklepie.
La Mole wstając, znowu ujrzał przed sobą mistrza René; florentczyk trzymał w ręku dość licho wykonaną woskową figurkę, w koronie i w płaszczu królewskim.
— Więc pan koniecznie chcesz być kochanym od osoby ukoronowanej? — zapytał perfumiarz.
— Tak jest, chociażbym miał utracić życie, chociażbym miał zatracić swą duszę — odpowiedział La Mole.
— Dobrze — odrzekł florentczyk, maczając końce swych palców w jakimś płynie, znajdującym się w nalewce i wymawiając jakieś łacińskie słowa, pokropił jej tym płynem głowę.
La Mole wzdrygnął się; czuł, że się spełnia świętokradztwo.
— Co robisz? — zapytał florentczyka.
Chrzczę tę figurkę w imię kobiety, którą pan kochasz.
— Lecz w jakim celu?
— Ażeby w niej wzbudzić sympatyę.
La Mole otworzył usta, chcąc przerwać dalsze działania, lecz szydercze spojrzenie piemontczyka wstrzymało go.
René spostrzegłszy ten ruch, zatrzymał się.
— Potrzeba zupełnej i nieprzymuszonej woli — rzekł.
— Rób dalej — odpowiedział La Mole.
René napisał na kawałku czerwonego papieru kilka kabalistycznych znaków, przełknął tę karteczkę przez uszko igły i utkwił ją w sercu figurki.
Rzecz dziwna! z rany pociekła kropelka krwi.
Następnie René zapalił karteczkę.
Gorąco igły stopiło około niej wosk i wysuszyło kropelkę krwi.
— A więc — powiedział René — pańska miłość siłą sympatyi przedziera się i rozpala serce kobiety, którą kochasz.
Coconnas, umysłu silnego, pocichu śmiał się ze wszystkiego co widział, lecz La Mole, zakochany i zabobonny, uczuł, że zimny pot wystąpił mu na czoło.
— Teraz zaś — powiedział René — dotknij pan swemi usty ust statuetki i zawołaj:
— Małgorzato, kocham cię; przybywaj, Małgorzato!
La Mole był posłusznym.
W tej chwili można było słyszeć szelest otwierających się drzwi w drugim pokoju, a następnie lekkie stąpanie.
Coconnas, ciekawy i zarazem podejrzliwy, dobył sztylet, a obawiając się, ażeby na przypadek gdyby chciał podnieść firankę, René znowu nie pozwolił mu tego uczynić, przeciął firankę sztyletem i przyłożywszy oko do otworu, tylko co zrobionego, wydał krzyk, na który mu odpowiedziały wykrzyknięcia dwóch kobiet.
— Kto tam? — zapytał La Mole, ledwie co nie wypuściwszy z rąk woskowej figury, którą Rene zdążył mu odebrać.
— Księżna de Nevers i królowa Małgorzata są tutaj — odpowiedział Coconnas.
— No i cóż! niedowiarki — rzekł René, cierpko się uśmiechając — czyż jeszcze powątpiewacie o istnieniu siły sympatyi?
La Mole stanął jak skamieniały, spostrzegłszy Małgorzatę; Coconnas na chwilę został olśniony, poznawszy księżnę de Nevers.
Pierwszy wystawiał sobie, że czarnoksięztwa mistrza René wywołały widmo Małgorzaty; drugi, widząc przez szparę w firance, jak dwa piękne widziadła weszły, w mgnieniu oka wytłómaczył sobie ten cud, jako wypadek bardzo naturalny.
Kiedy La Mole żegnał się, Coconnas, mający stosowny czas do zrobienia sobie kilku filozoficznych uwag i odpędzić złego ducha kropidłem, zwanem niedowiarstwem, Coconnas spostrzegł zadziwienie, malujące się na twarzy pani de Nevers i uśmiech cokolwiek sarkastyczny Małgorzaty; wtedy pojął, że chwila była stanowczą.
Wyrozumiawszy więc, że w imieniu przyjacielą można powiedzieć to, czegoby się od siebie nie powiedziało, zamiast udać się do pani de Nevers, wprost zbliżył się do Małgorzaty i klękając w sposób, jak to przedstawiają w uroczystościach jarmarcznych wielkiego Artaxerxa, głosem, któremu świst, wychodzący z rany, dodawał szczególniejszego wyrazu, zawołał:
— Pani! tylko co, na usilne żądanie mego przyjaciela, hrabiego de La Mole, mistrz René przywołał twój cień; z więlkiem mojem zadziwieniem, twój cień zjawił się w towarzystwie wielce mi drogiej damy, a którą będę miał zaszczyt przedstawić swemu przyjacielowi. Cieniu Jej królewskiej mości królowej Nawarry! czy nie zechcesz powiedzieć swej towarzyszce, ażeby raczyła wyjść za firankę?
Małgorzata zaczęła się śmiać i dała znak Henriecie, która wyszła do drugiej części pokoju.
— La Molu, mój przyjacielu! — powiedział Coconnas — bądź wymownym jak Demostenes, jak Ciceron, jak kanclerz de l’Hospital; upewnij cień księżnej de Nevers, że jestem jej najpoświęceńszym, najuniżeńszym i najwierniejszym sługą. Pamiętaj, że tu idzie o moje życie.
— Lecz? — szepnął La Mole.
— Czyń co ci mówię, a ty, panie René, bacz na to, ażeby nam nikt nie przeszkodził, René by] posłusznym.
— Kroćset dyabłów! — zawołała Małgorzata. — Słucham pana; co mi pan chcesz powiedzieć?
— Mam ci powiedzieć, pani, że cień mego przyjaciela, a że on jest cieniem, dowodzi to, iż jeszcze nie powiedział ani słówka; jestem więc obowiązany objaśnić panią, że ten cień mego przyjaciela błaga mnie, ażebym, korzystając ze zdolności, mocą której jestem w stanie mówić głośno, powiedział ci: „Śliczny cieniu! biedny La Mole widocznie niknie wskutek surowości twych oczu.”
Cieniu! gdybyś się zamienił w rzeczywistość, raczej bym pozwolił się mistrzowi René zamknąć do jakiej flaszeczki, aniżeli odważyłbym się przemawiać w tych słowach do córki Henryka II-go, siostry Karola IX-go, i żony Henryka króla Nawarry.
Lecz cienie nic nie mają wspólnego z ziemią, nie znają dumy ziemskiej i nie gniewają się na tych, którzy ich kochają.
Pani! uproś swoje ciało, aby choć trochę kochało duszę biednego La Mola, duszę cierpiącą, duszę dręczoną z początku przyjaźnią, duszę spopieloną ogniem twych oczu, ogniem, stokroć silniejszym aniżeli ognie samego piekła.
Zlituj się więc nad tą biedną duszą.
Pokochaj cokolwiek tego, którego nazywałaś pięknym La Molem, a jeżeli jesteś pozbawiono, mowy, roześmij się doń, podaj mu rękę.
Dusza mego przyjaciela jest bardzo pojętną; ona natychmiast wszystko zrozumie.
Roześmij się więc, lub kroćset dyabłów! przebiję szpadą Renégo, jeżeli nie zechce zmusić twego cienia, wywołanego w porę tak stosowną, do uczynienia dla mego przyjaciela czegośkolwiek, coby się zgadzało z twoją uczciwością.
Coconnas oddał tę przemowę w postawie Eneasza, wstępującego do otchłani piekielnych.
Małgorzata nie mogła się wstrzymać od głośnego wybuchu śmiechu, i zachowując milczenie, godne cienia królewskiego, podała rękę Coconnasowi.
Ten z grzecznością wziął jej rękę i zawołał:
— Cieniu mego przyjaciela, przybywaj do mnie niezwłocznie.
La Mole, pomieszany i cały drżąc, był posłusznym.
— Dobrze — powiedział Coconnas, wziąwszy go z tyłu za głowę — teraz schyl swą piękną ciemnej cery twarz, do tej białej rączki.
I Coconnas, stosując zarazem do słów i poruszenie, połączył tę śliczną rączkę z ustami hrabiego de La Mole; rączka wcale nie starała się wydobyć z tego słodkiego uścisku.
Małgorzata nie przestawała się uśmiechać, lecz pani de Nevers, strwożona jeszcze niespodziewanem spotkaniem dwóch szlachciców, wcale się nie śmiała.
Księżna uczuła w sobie rodzącą się zazdrość; podług niej, Coconnas nie powinien był do tego stopnia zapominać o swoich interesach, zajmując się cudzemi!
La Mole spostrzegł zmarszczenie jej brwi, widział błyskawice w jej oku i nie zważając na swoje upojenie, pojął, jakie niebezpieczeństwo grozi jego przyjacielowi i przeniknął, co mu wypada czynić dla uratowania go.
Wstał, pozostawiając rękę Małgorzaty w ręku piemontczyka, potem zbliżył się do księżnej de Nevers i ukląkłszy, powiedział:
— O ty! najpiękniejsza i najgodniejsza uwielbienia kobieto; mówię do kobiet żyjących a nie do cieni — rzekł La Mole uśmiechając się i spoglądając na Małgorzatę. — Pozwól duszy ogołoconej ze wszystkiego ziemskiego, naprawić błąd osoby, dającej się powodować materyalną przyjaźnią.
Pan de Coconnas, jak pani wiesz, jest człowiekiem stałym i śmiałym, jest to ciało, może być, że piękne, lecz znikome jak każde ciało; omnis caro foenum.
Pomimo, że ten szlachcic od rana do wieczora czyta mi błagalne litanie, których przedmiotem jesteś pani, pomimo, że w obecności pani zadawał najpiękniejsze pchnięcia, jakie tylko kiedy zadano we Francyi, pomimo to wszystko, ten zapaśnik tak wymowny, w obliczu cienia nie śmie mówić do kobiety.
Oto powód, dla którego on zwrócił się do cienia królowej, polecając mi przemówić do pięknego ciała pani, powiedzieć ci, że składa u stóp twoich swą duszę i serce; prosić cię, ażebyś raczyła nań spojrzeć swemi anielskiemi oczyma, ażebyś skinęła na niego swym pięknym różowym paluszkiem, ażebyś przemówiła do niego swym przyjemnym i mile brzmiącym głosem choć jedno słówko, któreby mu utkwiło w jego sercu na zawsze; lecz gdybyś pani tego uczynić nie zechciała, prosił mnie, ażebym go przebił powtórnie moją szpadą, szpadą, która nie jest cieniem, gdyż mój przyjaciel nie może żyć na tym świecie, jeżeli pani nie pozwolisz mu żyć wyłącznie dla ciebie.
Coconnas oddał swą mowę z uniesieniem i siłą, La Mole zaś chciał obudzić czułość i wzbudzić współczucie.
Oczy Henriety, bacznie utkwione w La Molu, podczas gdy mówił, zwróciły się na piemontczyka w celu zbadania, czy twarz szlachcica zgadza się z miłosnemi słowy jego przyjaciela.
Bezwątpienia była zadowoloną; z wyrazu jego twarzy, gdyż rumieniąc się i wstrzymawszy oddech, powiedziała do Coconnasa z uśmiechem, który dał widzieć podwójny rząd pereł oprawnych w koral.
— Czy to prawda?
— Kroćset dyabłów! — zawołał Coconnas, oczarowany tem spojrzeniem — czy to prawda!.... — O! tak, pani, to prawda! prawda, na twe życie... prawda na mą śmierć!...
— Więc zbliż się — powiedziała Henrieta, wyciągając ku niemu rękę z pełnem wdzięku pomięszaniem, a które zdradzały jej przymglone oczy.
Coconnas, rzuciwszy w górę swój tok aksamitny, w jednym poskoku znalazł się obok młodej kobiety.
La Mole, posłuszny skinieniu Małgorzaty, także się do niej zbliżył.
W tej chwili René pokazał się we drzwiach, w głębi pokoju.
— Milczenie! — zawołał głosem, który natychmiast przytłumił ten ogień... — milczenie!
We wnętrzu ściany, dało się słyszeć lekkie skrzypnięcie żelaza w zamku i łoskot drzwi, obracających się na zawiasach.
— Lecz, zdaje się — powiedziała dumnie Małgorzata — że nikt niema prawa wejść tutaj skoro my jesteśmy?
— Czy ani królowa-matka?.. — szepnął jej do ucha René.
Małgorzata w jednej chwili rzuciła się na zewnętrzne schodki, ciągnąc za sobą La Mola; Henrieta i Coconnas udali się za niemi.
I wszyscy uciekli, jak uciekają ptaszki spłoszone z drzewa.


Rozdział X.
CZARNE KURY.

Dwie pary w sam czas zdążyły uciec.
Katarzyna wkładała klucz do zamku właśnie w tej chwili, kiedy Coconnas i pani de Nevers schodzili na dół zewnętrznemi schodami.
Katarzyna wchodząc, mogła słyszeć skrzypienie schodów pod nogami uciekających.
Rzuciła na około badawcze spojrzenie, i zatrzymawszy swe przenikliwe oko na mistrzu René, z uszanowaniem przed nią schylonemu, zapytała:
— Kto tu był?...
— Kochankowie, którzy zostali zaspokojeni, skoro ich upewniłem, że się nawzajem kochają.
— Dajmy temu pokój — powiedziała Katarzyna, ściągając ramiona — czy niema tu więcej nikogo?...
— Nikogo, oprócz mnie i Waszej królewskiej mości.
— Czyś zrobił to, co ci mówiłam?
— Czy co się tyczy kur czarnych?...
— Tak.
— Są przygotowane, pani.
— Ah!... gdybyś był żydem!.. — szepnęła Katarzyna.
— Ja, żydem, dlaczego pani?..
— Będąc żydem, mógłbyś czytać szacowne dzieła, jakie hebrajczycy napisali o ofiarach. Rozkazałam przetłomaczyć dla siebie jednę z tych ksiąg; tam wyraźnie powiedziano, że hebrajczycy nie szukali przepowiedni w sercu ani w wątrobie, jakto czynili Rzymianie, lecz wyciągali je z położenia mózgu i nakreślenia liter, naznaczonych na nim wszechmocną ręką przeznaczenia.
— Prawda, pani, słyszałem toż samo od jednego starego rabina, mego przyjaciela.
— Są znaki — powiedziała Katarzyna — za pomocą których można wyświecić całe życie prorocze. Otóż mędrcy Haldejscy radzą...
— Radzą czynić doświadczenia nad ludzkim mózgiem, jak można najdoskonalej rozwiniętym i sympatyzującym z wolą proroka.
— Niestety!... — rzekł René — Wasza królewska mość wiesz, że to jest niepodobieństwem.
— Prawda, że to trudno — odparła Katarzyna — lecz gdybyśmy byli wiedzieli o tem przed nocą Ś-go Bartłomieja... hę!... René!... co za obfity zbiór!.. nieprawdaż? Skoro tylko będzie kto skazany... pomyślę o tem. Tymczasem, czyńmy doświadczenia w zakresie możliwym. Czy pokój do ofiar jest już przygotowany?
— Już, pani.
— Chodźmy więc do niego.
René zapalił świecę, której odór, już to subtelny lub gryzący, już to sprawujący ckliwość lub dymny, przekonywał o jej różnorodnych częściach składowych.
René, świecąc Katarzynie, pierwszy wszedł do celki.
Katarzyna wybrała sama, pomiędzy ofiarniczemi narzędziami, nóź z niebieskawej stali, gdy tymczasem Rene poszedł do kąta izby po jednę kurę.
— Jakżeż przystąpiemy do rzeczy?!
— Poradźmy się wątroby jednej, a mózgu drugiej kury. Jeżeli z obydwóch prób otrzymamy jeden i tenże sam wypadek, będzie to znakiem, że trzeba przepowiedni wierzyć, zwłaszcza, jeżeli ten wypadek będzie zgodny z poprzedzającemu — Od czego zaczniemy?
— Od doświadczenia na wątrobie.
— Dobrze — powiedział René.
— I przywiązał kurę na maleńkim ołtarzu, pomiędzy dwoma kółkami, w ten sposób, że kura leżąc na grzbiecie, mogła się tylko trzepotać, nie poruszając się z miejsca.
Jednem cięciem noża, Katarzyna rozpłatała jej piersi. Kura krzyknęła trzy razy i po knotkiem rzucaniu się zdechła.
— Zawsze trzy krzyki!.. — szepnęła Katarzyna. — Przepowiednia trzech strasznych śmierci.
Następnie Katarzyna wypaproszyła kurę.
— I wątroba przewrócona — dodała — zawsze przewrócona. Trzy straszne zgony, a potem upadek. Rene, to okropność.
— Zobaczmy, pani, czy wypadek drugiego doświadczenia będzie zgodny z wypadkiem pierwszego.
René odwiązał zabitą kurę, rzucił ją w kąt i poszedł po drugą.
Lecz ta, przeczuła śmierć i ratując się, zaczęła uciekać na około ścian celki, nakoniec przyparta w kącie, zerwała się, przeleciała po nad głową Renégo i w locie zgasiła magiczną świecę, którą trzymała Katarzyna.
— Patrz, René, patrz!... — powiedziała królowa-matka. — Tak zgaśnie mój ród. Śmierć tchnie na niego, i on zgaśnie na tej ziemi. Trzech synów, jednak trzech synów!.. — mówiła smutnie Katarzyna.
René wziął zgaszoną świecę i poszedł ją zapalić do drugiego pokoju.
Skoro powrócił, spostrzegł, że druga kura stara się wydobyć przez otwór lejka.
— Tym razem — rzekła Katarzyna — uprzedzę jej krzyk; jednem cięciem utnę jej głowę.
I w samej rzeczy, skoro René przywiązał kurę, Katarzyna, jak powiedziała, jednem cięciem ucięła jej głowę. Lecz w ostatnich konwulsyjnych ruchach, dziób otworzył się trzy razy i zamknął się już na zawsze.
— Czyś widział!... — zawołała Katarzyna strwożona — zamiast rzęch krzyków, trzy westchnienia. Trzy i zawsze trzy. Umrą więc wszyscy trzej. Zobaczmy teraz mózg.
Katarzyna skrajała ze łba blady grzebień, ostrożnie podważyła czaszkę i odjąwszy ją tak, ażeby można dokładnie widzieć mózg, starała się upatrzyć w zakrętach krwią zbroczonych miękiszu mózgowego, podobieństwo z jakąkolwiek literą.
— Zawsze więc!.. — zawołała, załamując ręce — zawsze! a tym razem wróżba jest jaśniejszą, niż kiedykolwiek. Chodź i patrz.
René zbliżył się.
— Co to za litera? — zapytała Katarzyna, wskazując na znak.
— H — odpowiedział René.
— Wiele razy powtórzone?
René policzył.
— Cztery razy — rzekł.
— No i cóż! nieprawdaż? To znaczy Henryk IV. O! — ryknęła Katarzyna, rzucając nóż — jestem przeklęta w mojem potomstwie.
Straszna była postać tej kobiety, bladej jak trup, oświeconej ponurym płomieniem świecy i załamującej zakrwawione ręce.
— On będzie panował! — powiedziała z wyrazem rozpaczy.
— On będzie panował! — powtórzył Rene w głębokiem zamyśleniu.
Lecz wkrótce wyraz rozpaczy, malujący się na twarzy Katarzyny, zniknął przed światłem myśli, która błysnęła w jej umyśle.
— René! — powiedziała królowa, wyciągając rękę do florentczyka, lecz nie podnosząc na niego oczu — Rene! czy znasz straszną historyę O peruwiańskim doktorze, który zatrutą pomadą, za jednym razem zabił swoję córkę i jej kochanka?
— Znam, pani.
— A tym kochankiem był?.. — cedziła zwolna Katarzyna.
— Był król Władysław, pani.
— A! prawda. Czy znasz szczegóły tej history!?
— Mam starą książkę, w której ona jest opisaną — odpowiedział René.
— Chodźmy więc do twojej biblioteki; pożyczysz mi tej książki.
Oboje opuścili celkę. Reno zamknął ją na klucz.
— Czy Wasza królewska mość nie rozkażesz mi przygotować się do nowych ofiar? — zapytał florentczyk.
— Nie, Rene, nie; jestem już dostatecznie przekonaną. Poczekamy do czasu, w którymbyśmy mogli użyć głowy jakiego skazanego; w dzień egzekucyi nie zapomnij ułożyć się o nią z katem.
René ukłonił się na znak zgody, następnie ze świecą w ręku zbliżył się do półki z książkami, wziął jednę z nich i podał Katarzynie.
Królowa otworzyła ją.
— Co to jest? — zapytała. — „O sztuce żywienia i chowania sokołów i białozorów, jako też o najlepszych środkach do czynienia ich śmiałemi i zawsze gotowemi do polowania”.
— A! przebacz pani, omyliłem się. To jest dzieło łowieckie, napisane przez jakiegoś uczonego lukiezkiego dla sławnego Castruccio-Castracani. Stało obok książki, której pani żądasz; omyliłem się, gdyż jest tak samo oprawne. Książka ta jest bardzo kosztowną, znajduje się jej tylko trzy egzemplarze w całym świecie: jeden należy do biblioteki weneckiej, drugi był kupiony przez pani przodka Wawrzyńca i darowany przez Piotra Médicis Karolowi VIII, podczas gdy ten bawił we Florencyi, trzeciego egzemplarza ja jestem posiadaczem.
— Szacuję go jako rzadkość — powiedziała Katarzyna. Lecz ponieważ mi niepotrzebny, oddaję ci go.
I wyciągnęła prawą rękę, ażeby odebrać podawaną sobie książkę, lewą zaś oddała rzadki egzemplarz.
Tym razem René nie omylił się; wziął książkę, której szukał. Rene niejakiś czas przewracał karty i podał ją królowej otwartą.
Katarzyna usiadła przy stole, René postawił przed nią magiczną świecę, przy błękitnawem świetle której Katarzyna napół głośno przeczytała kilka wierszy.
— Dobrze! — powiedziała, zamykając książkę. — Wiera wszystko, com chciała wiedzieć.
Katarzyna wstała, zostawiając książkę na stole i piastując w swej głowie straszną myśl, która z czasem jeszcze w zarodku miała dojrzeć.
René, trzymając w ręku świecę, czekał z uszanowaniem na nowe rozkazy lub zapytania.
Katarzyna zrobiła kilka kroków naprzód z pochyloną na piersi głową, trzymając na ustach palec i zachowując głębokie milczenie.
Nagle zatrzymała się przed mistrzem René, a utkwiwszy weń swój nieruchomy wzrok, rzekła:
— Przyznaj się, żeś dla niej przyrządził jakiś napój.
— Dla kogo? — zapytał René, zadrżawszy.
— Dla Sauve.
— Ja, pani? — powiedział René — nie.
— Nie?
— Na mą duszę, przysięgam.
— Tutaj jest coś magii, gdyż zakochał się w niej jak głupiec, on, który jest znany z niestałości.
— On, kto taki, pani?
— Ten przeklęty Henryk. Ten, co nastąpi po moich trzech synach, ten, którego będę nazywała Henrykiem IV, ten nakoniec, który jest synem Joanny d’Albret.
I Katarzyna przy ostatnich słowach westchnęła.
René zadrżał, gdyż przypomniał sobie sławne rękawiczki, które na rozkaz Katarzyny przygotował dla królowej Nawarry.
— Więc on u niej jeszcze ciągle bywa? — zapytał René.
— Zawsze — odpowiedziała Katarzyna.
— A ja myślałem, że król Nawarry zupełnie się pogodził ze swoją żoną.
— Komedya, Rene, komedya. Nie wiem w jakim celu, lecz wszyscy chcą mnie oszukiwać. Nawet moja własna córka Małgorzata sprzeciwia mi się. Może być, że liczy na śmierć swoich braci i spodziewa się zostać królową Francyi.
— Tak, może być — powtórzył Rene zamyślony i, jak gdyby echo, odpowiadając na straszne myśli Katarzyny.
— Zresztą — dodała Katarzyna — zobaczemy, co nam czynić wypadnie.

1 udała się ku drzwiom, będącym w głębi.
Będąc przekonaną, że niema nikogo, królowa nie widziała potrzeby schodzić tajnemi schodami.
René szedł naprzód i wkrótce znaleźli się oboje w sklepie perfumiarza.
— Obiecałeś mi, René, dostarczyć nowych kosmetyków do rąk i do ust — powiedziała Katarzyna.
— Już się zaczęła zima, a wiesz, że moja skóra bardzo jest czulą na zimno.
— Już ja myślałem o tem, pani, i jutro dostarczę ci wszystkiego.
— Jutro nie będziesz mógł się ze mną widzieć, wcześniej jak o dziewiątej lub o dziesiątej wieczorem. Cały jutrzejszy dzień poświęcam modlitwie.
— Będę jutro w Luwrze o dziewiątej wieczorem.
— Pani de Sauve ma śliczne rączki i usta — powiedziała Katarzyna oschle — czego ona do nich używa?
— Czy do rąk?
— Tak, do rąk.
— Pomady z heliotropów.
— A do ust?
— Do ust używa na, nowo przezemnie wynalezionego opiatu, którego jutro przyniosę słoiczek dla Waszej królewskiej mości i dla niej.
Katarzyna zamyśliła się.
— Z tem wszystkiem jest ona piękną — rzekła królowa, odpowiadając na swą tajemną myśl. — Niema więc nic dziwnego, że się w niej Bearneńczyk zakochał.
— A przedewszystkiem, jest zupełnie oddaną Waszej królewskiej mości, przynajmniej tak mi się zdaje.
Katarzyna uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.
— Czyż zakochana kobieta może być oddaną komu innemu, jak przedmiotowi swej namiętności? René, czy zrobiłeś dla niej jaki napój?
— Nie zrobiłem, przysięgam, pani.
— No dobrze! nie mówmy już o tem. Pokaz no mi ten nowy opiat, o którym wspominałeś, a który ma jej odświeżyć usta.
René zbliżył się do półki i pokazał Katarzynie sześć srebrnych, zupełnie do siebie podobnych słoików, stojących rzędem.
— Oto jedyny przetwór, o który mnie prosiła. Prawda, że ten opiat zrobiłem wyłącznie tylko dla niej; ma bowiem tak delikatne i czułe usta, że jej zarówno wysychają od słońca jak i od wiatru.
Katarzyna otworzyła jeden słoik, zawierający w sobie maść, w kolorze najpiękniejszego karminu.
— René — powiedziała Katarzyna — daj mi maści do rąk; właśnie mi jej zabrakło, wezmę ją więc ze sobą.
René wziął świecę i poszedł poszukać żądanej maści we właściwej szafeczce.
Lecz obróciwszy się szybko, spostrzegł, że Katarzyna prędkiem poruszeniem chwyciła jeden słoik i schowała go pod płaszcz.
René już był przyzwyczajony do kradzieży królowej-matki; udawał więc, że nic nie widział.
Podając jej żądaną maść obwiniętą w papierową kopertę, ozdobioną herbami Walezyuszów, rzeki:
— Proszę pani.
— Dziękuję ci, René — odpowiedziała Katarzyna.
Następnie, po kilku chwilach milczenia, dodała:
— Nie zanośże pani de Sauve opiatu prędzej, jak za ośm lub dziesięć dni; sama go pierwej spróbuję.
I zamierzała wyjść.
— Czy Wasza królewska mość życzysz sobie ażebym ją odprowadził.
— Odprowadzisz mnie tylko do końca mostu. Moi dworzanie czekają na mnie z lektyką.
Wyszli oboje i wkrótce znaleźli się na rogu ulicy de Barillerie, gdzie czterech dworzan konno i lektyka bez herbów, oczekiwała na Katarzynę.
René powróciwszy do siebie, najprzód pobiegł policzyć słoiczki z opiatem.
Jednego brakowało.


Rozdział XI.
MIESZKANIE PANI DE SAUVE.

Katarzyna nie myliła się w swoich podejrzeniach.
Henryk powrócił do dawnego trybu życia, i co wieczór chodził do pani de Sauve.
Z początku, oddawał te odwiedziny z wielką ostrożnością, lecz wkrótce, jogo podejrzliwość osłabła i zaniedbał przedsiębrać środków ostrożności, do tego stopnia, iż Katarzyna bardzo łatwo mogła się przekonać, że Małgorzacie pozostał tylko tytuł królowej Nawarry, rzeczywiście zaś, była nią pani de Sauve.
Na początku naszego opowiadania, wspomnieliśmy o pokojach pani de Sauve, lecz ilekroć razy Dariola otwierała drzwi Henrykowi, tyle razy drzwi zamykały się za nim hermetycznie, tak, że tego pomieszkania — sceny tajemnych miłostek Bearneńczyka, wcale nie znamy.
Mieszkanie pani de Sauve było z rodzaju tych, jakie panujący wyznaczają w swym pałacu dworzanom, których chcieliby mieć ciągle pod ręką; było zatem mniejsze i niewygodniejsze, niż mieszkanie najęte w mieście.
Mieszkanie to, jak już czytelnikowi wiadomo, znajdowało się na drągiem piętrze, prawie nad pokojami Henryka; drzwi jego wychodziły na korytarz oświecony oknem w stylu wschodnim, oszklonem małemi kwadratowemi szybkami, oprawionemi w ołów; okno to, nawet podczas najpiękniejszych dni lata, skąpo użyczało światła.
Zimą zaś, o trzeciej godzinie po południu korytarz już był ciemny; zapalano więc lampę, a ponieważ i latem i zimą nalewano do lampy jednę i też samą ilość oleju, gasła więc zawsze o dziesiątej wieczorem. Ciemność zatem zimową porą, sprzyjała tajemniczości dwojga kochanków.
Mały przedpokoik, wybity jedwabnym adamaszkiem w długie żółte kwiaty, pokój przyjęcia, obciągnięty błękitnym aksamitem, i pokój sypialny, z łóżkiem o kolumnach torasowanych i kotarą z atlasu karmazynowego, nad którem wisiało lustro, ozdobione srebrnemi ramami i dwa obrazy, przedstawiające miłostki Wenery i Adonisa — oto wszystko, co stanowiło pomieszkanie, a co dzisiaj nazwanoby gniazdkiem pięknej damy z dworu Katarzyny de Médicis.
Baczny spostrzegacz dojrzałby jeszcze w ciemnym kącie pokoju, naprzeciwko toalety, we wszystkie drobiazgi zaopatrzonej, małe drzwiczki prowadzące do modlitewni, gdzie na wzniesieniu dwóch stopni, stał mały ołtarzyk.
W tej modlitewni, jak gdyby na złagodzenie dwóch wyżej opisanych mitologicznych obrazów, zawieszonych było kilka malowideł, w których się przebijał spirytualizm, do najwyższego stopnia wyegzaltowany.
Między temi malowidłami, zawieszone były na złoconych hakach kobiece zbroje.
Wówczesnej bowiem epoce tajemnych i strasznych intryg, kobiety nosiły zbroje jak mężczyźni, i czasami umiały władać orężem, również dobrze jak i mężczyźni.
Wieczorem, nazajutrz po opisanych przez nas wypadkach u mistrza Rene, pani de Sauve siedząc w sypialni na łóżku, opowiadała Henrykowi o swej miłości i obawach o jego życie, przytaczając mu jako dowód, poświęcenie dla niego podczas nocy świętego Bartłomieja, nocy, którą Henryk przepędził u żony.
Henryk, ze swej strony, dziękował jej za tyle poświęceń.
Pani de Sauve tego wieczoru, w skromnym batystowym negliżu, była prześliczną; Henryk był z niej zadowolony.
Lecz ponieważ Henryk był rzeczywiście zakochany, naturalnie stał się marzycielem.
Pani de Sauve zaś całkiem oddana miłości, która się wszczęła na rozkaz Katarzyny, bacznie spoglądała na Henryka, starając się poznać, czy jego spojrzenia zgadzają się z jego słowy.
— Henryku!... — zapytała pani de Sauve — bądź tylko szczerym: powiedz mi, jak tez przepędziłeś tę noc w gabinecie królowej Nawarry, i czyś nie żałował, że pan de La Mole śpiący w twoich nogach, stał na przeszkodzie pomiędzy tobą i sypialnią królowej?
— Tak, w samej rzeczy, moja przyjaciółko — odpowiedział Henryk — gdyż koniecznie musiałem przejść przez ten pokój, gdzie mi tak dobrze i gdzie w tej chwili jestem tak szczęśliwy.
Pani de Sauve uśmiechnęła się.
— A później już tam nie byłeś.
— I owszem byłem raz; wszak ci o tem mówiłem.
— I nigdy tam nie pójdziesz, nie uprzędziwszy mnie pierwej?
— Nigdy.
— Przysięgnij.
— Przysiągłbym, gdybym był jeszcze hugonotem. Lecz...
— Lecz cóż?
— Lecz religia katolicka, której zasad w tej chwili się uczę, wzbrania przysięgać.
— Gaskończyk!... — zawołała pani de Sauve, potrząsając głową.
— Lecz Karolino — rzekł Henryk — jeżeli ja cię z kolei zapytam, czy odpowiesz mi szczerze na moje zapytania?
— O! niezawodnie — odpowiedziała młoda kobieta. — Wcale niemam potrzeby ukrywania się przed tobą.
— Zobaczymy, Karolino — rzekł król — objaśnij mnie też, dlaczego tak upornie sprzeciwiałaś się mojemu ożenieniu; po moim zaś ślubie przestałaś być okrutną dla mnie, dla mnie, niezgrabnego Bearneńczyka, dla mnie, śmiesznego parafianina, dla mnie, biednego księcia, nie będącego w stanie utrzymać blasku swej korony?
— Henryku!... — powiedziała Karolina — wymagasz, ażebym ci rozwiązała zagadkę, którą już od trzech tysięcy lat filozofowie całego świata starają się rozwiązać. Henryku, nie pytaj kobiety, dlaczego cię kocha, poprzestań na zapytaniu: Czy kochasz mnie?
— Czy kochasz mnie, Karolino?... — zapytał Henryk.
— Kocham — odpowiedziała pani de Sauve z czarującym uśmiechem, pozwalając swej pięknej rączce opaść na rękę Henryka.
Henryk uścisnął tę rękę.
— Lecz — odparł król, goniąc za swą myślą — jeżeli ja odgadłem tę zagadkę, zagadkę, którą filozofowie już od trzech tysięcy lat starają się rozwiązać, jeżeli ją odgadłem, to przynajmniej względnie do ciebie, Karolino?
Pani de Sauve zarumieniła się.
— Kochasz mnie — mówił Henryk — nie potrzebuję więc o niczem więcej wiedzieć, i uważam się za człowieka najszczęśliwszego w świecie. Lecz, jak wiesz zapewne, niema na tym świecie szczęścia zupełnego. Adam, umieszczony w raju, nie czuł się szczęśliwym, i skosztował nędznego jabłka, które w nas zaszczepiło tę ciekawość bez granic, zmuszającą każdego z nas, wzdychać za czemś nieznanem. Powiedz mi, moja miła, czy to nie Katarzyna z początku rozkazała ci pokochać mnie?
— Henryku!... — powiedziała pani de Sauve — mów ciszej, ilekroć razy mówisz o królowej-matce.
— O!.. — rzekł Henryk niewymuszenie i oschle, tak że nawet panią de Sauve oszukał — z początku, kiedy jeszcze nie byliśmy w zgodzie, bezwątpienia mogłem jej niedowierzać, lecz teraz, ożeniwszy się z jej córką...
— Ożeniwszy się z Małgorzatą!... — zawołała Karolina, czerwieniejąc z zazdrości.
— Teraz ty mów ciszej z kolei — powiedział Henryk. Teraz, kiedy jestem mężem jej córki, jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi w święcie. Czegóż wymagano? zdaje mi się, że chciano iżbym został katolikiem. Dobrze więc! łaska boska zstąpiła na mnie, i za orędownictwem świętego Bartłomieja, zostałem nawrócony. Teraz żyjemy w rodzinie, jak dobrzy bracia, jak dobrzy chrześcijanie katolicy.
— A królowa Małgorzata?
— Królowa Małgorzata?... — powtórzył Henryk — ona jest węzłem, łączącym nas wszystkich.
— Lecz mówiłeś mi, Henryku, że królowa Nawarry była dla mnie wspaniałomyślną za to, że byłam jej oddaną. Jeżeli mówiłeś mi prawdę, jeżeli ta wspaniałomyślność nie jest twoim wymysłem, w takim razie węzeł jest łatwy do rozerwania. Nie możesz zatem opierać się na tym węźle, gdyż twoja pozorna rezygnacya, nie wywarła na nikogo żadnego wrażenia.
— Jednakże ja się na nim opieram; na tej poduszce spoczywam już trzy miesiące.
— W takim razie, Henryku — zawołała pani de Sauve — oszukałeś mnie; Małgorzata jest rzeczywiście twoją żoną.
Henryk uśmiechnął się.
— Henryku?... — rzekła pani de Sauve — otóż to te twoje uśmiechy rozjątrzają mnie, i przyznam ci się, że chociażeś król, jednak bardzo często napada mnie chętka wydrapać ci oczy.
— A. więc — odpowiedział Henryk — widać, że moja pozorna rezygnacya wywołuje niekiedy wrażenie, bowiem w tej chwili, pomimo że jestem królem, chciałaś mi wydrzeć oczy, a to wszystko dlatego, że wątpisz o tem co jest.
— Henryku, Henryku — powiedziała pani de Sauve — zdaje mi się, że nawet sam Bóg nie zna twych myśli.
— Ja myślę, moja przyjaciółko — rzekł Henryk — że Katarzyna rozkazała ci kochać mnie, potem tenże sam rozkaz wydało twoje własne serce, teraz zaś, kiedy słyszysz obydwa głosy, jesteś tylko posłuszną głosowi swego serca. Ja kocham cię także, kocham cię z całego serca i dlatego to właśnie, jeżeli będę miał jakie tajemnice, nie zwierzę ci się z nich, rozumie się, że tego nie uczynię dlatego, ażeby cię nie skompromitować... dobrze bowiem zważywszy... przyjaźń królowej jest zmienną, jest to przyjaźń... macochy.
Karolina nie o tem chciała się dowiedzieć; jej zdawało się, że zasłona coraz bardziej stająca się nieprzeniknioną, ilekroć razy chciała zbadać to serce niezgłębione, jak mur oddziela ją od kochanka.
Karolina uczuła, jak na tę odpowiedź łzy cisną się jej do oczu.
Dziesiąta godzina wybiła.
— Najjaśniejszy panie — powiedziała Karolina — już czas udać się na spoczynek. Jutro bardzo rano wzywa mnie służba do królowej-matki.
— A więc wypędzasz mnie dzisiejszego wieczora — zapytał Henryk.
— Henryku, jestem smutną; będąc smutną, jestem nudną, a znajdując mnie nudną, nie możesz mnie kochać. Widzisz więc, że byłoby lepiej gdybyś się oddalił.
— Dobrze!... — rzekł Henryk — oddalę się, jeżeli tego wymagasz, Karolino; jednakże pozwolisz mi być przytomnym przy twej toalecie?
— Lecz królowa Małgorzata, Najjaśniejszy panie; w takim razie będzie musiała czekać na ciebie.
— Karolino!... — odparł Henryk poważnie — czyż nie umówiliśmy się, nic wcale nie wspominać o królowej Nawarry, a zdaje mi się, że dzisiejszego wieczora tylko o niej była mowa.
Pani de Sauve westchnęła i usiadła naprzeciw swej toalety.
Henryk wziął krzesło, przysunął je do niej, i oparłszy się na poręczy, rzekł:
— Kochana Karolino, ciekaw jestem widzieć, co robisz żeby być piękną, piękną, wyłącznie dla mnie. Mój Boże! co tu rozmaitych drobnostek, co tu flakoników z pachnidłami, słoików z proszkami, flaszeczek, kadzielnic!
— Zdaje się, że tego wszystkiego jest za dużo — powiedziała Karolina uśmiechając się — a tymczasem jest za mało; gdyż pomimo to wszystko, jeszcze nie znalazłam środka, za pomocą którego mogłabym wyłącznie panować w sercu Waszej królewskiej mości.
— Dajmy pokój polityce — odrzekł Henryk. — Co to za penzelek tak cienki, tak delikatny? Czy nie służy czasem do wyrównywania brwi, memu Olimpijskiemu Jowiszowi.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie — odpowiedziała Karolina, uśmiechając się.
— A te piękne maleńkie grabki ze słoniowej kości?
— Służą do rozbierania włosów.
— A ten piękny słoiczek srebrny, z cyzelowaną pokryweczką?
— O! to podarunek od René’go. Słoik ten, zawiera w sobie sławny opiat, obiecany mi przez niego bardzo dawno; opiat ten, ma mi zmiękczyć usta, które Wasza królewska mość raczysz bardzo często znajdować słodkiemi.
Henryk na potwierdzenie tych słów pocałował ją.
Karolina wyciągnęła rękę po słoiczek, o którym była mowa, zapewne chcąc pokazać Henrykowi użycie różowego opiatu; lecz nagle dało się słyszeć głuche uderzenie we drzwi przedpokoju.
Kochankowie zadrżeli.
— Pukają, pani — powiedziała Dariola, wysuwając głowę z po za portyery.
— Idź zobacz kto, i przyjdź mi powiedzieć — odrzekła pani de Sauve.
Henryk i Karolina spojrzeli po sobie z niespokojnością; Henryk już zamyślał ukryć się w modlitewni, lecz w tej chwili Dariola weszła.
— Mistrz René perfumiarz — zameldowała Dariola.
Na to nazwisko, Henryk zmarszczył brwi i przygryzł usta.
— Czy pani nie przyjmujesz?... — zapytała Dariola.
— Mistrz René — powiedział Henryk — nic nie robi bez namysłu; kiedy przyszedł do ciebie, musi więc mieć do tego dostateczną przyczynę.
— Czy chcesz się schować?
— Niema potrzeby — odpowiedział Henryk — mistrz René wie o wszystkiem, wie więc, że tutaj jestem.
— Lecz czy jego obecność nie będzie przykrą dla Waszej królewskiej mości?
— Dla mnie?... — zapytał Henryk, napróżno udając obojętność — on mnie wcale nic przeszkadzać nie będzie; prawda, żeśmy byli względem siebie oziębli, lecz od czasu nocy świętego Bartłomieja, pogodziliśmy się zupełnie.
— Proś!... — powiedziała pani de Sauve do Darioli.
W chwilę potem René wszedł i jednem spojrzeniem objął cały pokój.
Pani de Sauve pozostała przed toaletą.
Henryk usiadł na sofie.
Karolina siedziała w świetle, Henryk zaś w cieniu.
— Pani!... — powiedział René z poufałością — przyszedłem usprawiedliwić się.
— Z czego, René?... — zapytała pani de Sauve tonem pobłażliwym, jakim zwykle piękne kobiety przemawiają do swych dostarczycieli.
— Z tego, żem tak dawno obiecał zrobić coś dla ślicznych ust pani, a...
— A wypełniłeś swą obietnicę dopiero dzisiaj, nieprawdaż?... — przerwała Karolina.
— Dzisiaj!... — powtórzył René.
— Tak dzisiaj! właśnie nad wieczorem odebrałam ten słoiczek przysłany mi przez ciebie.
— A! w samej rzeczy — zawołał René, z zadziwieniem spoglądając na słoiczek opiatu, stojący na stoliku pani de Sauve, zupełnie podobny do tych, jakie miał w swoim sklepie.
— Nie omyliłem się więc — pomruknął René — czyś pani już używała tego opiatu?
— Nie jeszcze; właśnie com go chciała spróbować podczas kiedy wszedłeś.
Twarz mistrza René, przyjęła wyraz głębokiego zamyślenia, które nie uszło baczności Henryka; zresztą, król Nawarry rzadko kiedy nie był bacznym.
— René, co ci jest?... — zapytał król.
— Mnie? nic Najjaśniejszy panie — odpowiedział René. — Oczekuję z pokorą na słówko Waszej królewskiej mości, zanim pożegnam panią baronowę.
— Czy potrzebuję ci mówić — rzekł Henryk uśmiechając się — że poczytuję sobie za szczęście gdy cię widzę.
René spojrzał do okolą; obszedł pokój, jak gdyby starając się wybadać okiem i uchem wszystkie drzwi i firanki, potem zatrzymał się, i stanąwszy w ten sposób, ażeby od razu mógł widzieć Karolinę i Henryka, powiedział:
— Tego ja nie rozumiem.
Henryk, obdarzony zadziwiającym instynktem, który jak szósty zmysł, prowadził go w pierwszej połowie życia pośród grożących mu niebezpieczeństw, poznał, że się dzieje w tej chwili coś dziwnego, i że jakaś walka toczy się w umyśle perfumiarza.
Zwrócił się więc ku niemu, i cały pozostając w cieniu, gdy tymczasem twarz Florentczyka pozostała w świetle, rzekł:
— Ty tutaj, René, o tej godzinie?
— Czy mam nieszczęście przeszkadzać Waszej królewskiej mości?... — zapytał perfumiarz, chcąc wyjść.
— Nie. Lecz chciałbym się dowiedzieć o jednej rzeczy.
— O jakiej, Najjaśniejszy panie?
— Czyś wiedział, że mnie tutaj zastaniesz?
— Byłem tego pewny.
— A więc szukałeś mnie?
— Jestem bardzo zadowolony, żem znalazł tutaj Waszą królewską mość.
— Czy masz mi co do powiedzenia?... — zapytał Henryk.
— Być może, Najjaśniejszy panie — odpowiedział René.
Karolina zarumieniła się, obawiała się bowiem, czy czasem René nie zamyśla odkryć jej poprzedniego postępowania względem Henryka; udała więc, że zupełnie oddana swej toalecie, nic nie słyszy; nagle przerywając ich rozmowę:
— A! w samej rzeczy, René — zawołała otwierając słoiczek z opiatem — jesteś człowiekiem zachwycającym, co za przepyszny kolor tej pomady! dobrze żeś przyszedł, chcę w twojej obecności oddać cześć twemu nowemu wynalazkowi.
I wzięła na koniec paluszka cokolwiek różowej maści, chcąc nią posmarować usta.
René zadrżał.
Baronowa uśmiechając się, zbliżyła palec do ust.
René zbladł.
Henryk ciągle stojąc w cieniu, nie stracił ani jednego z tych wzruszeń perfumiarza.
Ręka Karoliny już tylko co miała się dotknąć ust, gdy nagle René schwycił ją za ramię właśnie w tejże chwili, kiedy Henryk zerwał się z sofy w tym samym zamiarze.
Henryk pocichu usiadł napowrót.
— Zaczekaj pani chwilkę — powiedział René, uśmiechając się z przymusem — nie należy używać tego opiatu bez poprzednich objaśnień.
— A któż mi poda te objaśnienia?
— Ja.
— Kiedy?
— Natychmiast, skoro tylko powiem Jego królewskiej mości królowi Nawarry to, com mu miał powiedzieć.
Karolina wytrzeszczyła oczy, wcale nie rozumiejąc tajemniczej rozmowy; słoiczek z opiatem trzymając w jednej ręce, spoglądała na koniec palca zaczerwieniony pomadą.
Henryk wstał, i napastowany myślą, która jak zwykle u młodego króla, miała dwie strony: jedną powierzchowną a drugą niezgłębioną, wziął rękę Karoliny, chcąc ją pocałować.
— Wstrzymaj się chwilkę, Najjaśniejszy panie! — zawołał René szybko.
— Czy nie raczysz pani umyć pięknej rączki, tem oto Neapolitańskiem mydłem, które zapomniałem przysłać razem z opiatem, i które mam zaszczyt sam wręczyć ci, pani.
I, wyjąwszy ze srebrnej koperty tabliczkę mydła koloru zielonkowatego, położył ją w wyzłacaną miednicę, nalał wody i ukląkłszy podał ją pani de Sauve.
— Lecz doprawdy, mistrzu René, nie poznaję cię — powiedział Henryk — przewyższasz wszystkich dworaków w elegancyi.
— A!... co za śliczny zapach! — zawołała Karolina, trąc swe piękne ręce, pianą aromatycznego mydła.
René do końca wypełnił obowiązki „cavaliere servante”, podał baronowej cienki ręczniczek z płótna fryzyjskiego.
— Teraz, już możesz Najjaśniejszy panie — rzekł Florentczyk do Henryka.
Król ucałował rękę, podaną sobie przez Karolinę, gdy tymczasem baronowa obróciła się na krześle, ażeby lepiej usłyszeć, co René zamierza powiedzieć.
Król usiadł na swojem miejscu, przekonany, że w umyśle Florentczyka dzieje się coś niezwykłego.
— No i cóż — zapytała Karolina.
Florentczyk, zdawało się, że zebrał wszystkie siły, i zwrócił się ku Henrykowi.

Koniec tomu drugiego.




  1. Tu leży — lecz to źle powiedzianem — słowo to dla niego za szlachetne, tu wisi admirał za nogi, w braku głowy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.