Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom V/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział V.
AKTEON.

Karol IX, zostawszy sam, zdziwił się, że dotychczas nie przybywał do niego ani jeden z jego dwóch wiernych przyjaciół: jego dwaj wiernymi przyjaciółmi byli: mamka Magdalena i chart Akteon.
— Mamka poszła zapewne do którego ze znajomych hugonotów śpiewać psalmy — rzekł do siebie — a Akteon dąsa się jeszcze na mnie za uderzenie batem, którem go poczęstowałem dziś rano.
To też Karol wziął świecę i udał się do mamki.
Nie było jej w domu.
Jedne z drzwi w mieszkaniu Magdaleny prowadziły, jak sobie zapewne czytelnik przypomina, do zbrojowni.
Król zbliżył się do tych drzwi.
Lecz w przejściu napadły go boleści, których już poprzednio doświadczył i które zdawały się chwytać go chwilowo.
Król cierpiał, jak gdyby rozpalone żelazo przykładano do wnętrzności; trawiło go pragnienie nie do ugaszenia.
Spostrzegł stojący na stole filiżankę mleka, wypił ją jednym łykiem, i poczuł, że boleści nieco się uśmierzyły.
Wtedy, wziął znowu postawioną na stronie świecę i wszedł do gabinetu.
Ku wielkiemu zdziwieniu, Akteon nie rzucił się na jego spotkanie.
Czyżby go miano zamknąć?..
Lecz w takim razie, pies zwęszyłby, że pan jego powrócił z polowania, i byłby zawył.
Karol krzyknął, gwizdnął — nikogo nie było widać.
Postąpił kilka kroków naprzód.
Ponieważ światło świecy dochodziło do kąta gabinetu, król dostrzegł więc, leżącą tam jakąś bezwładną, na posadzce rozciągniętą masę.
— Hola! Akteon, hola! — zawołał Karol.
I gwizdnął jeszcze raz.
Pies nie ruszył się z miejsca.
Karol podbiegł i dotknął go: biedne zwierzę martwe było i zimne...
Z pyska, skurczonego od boleści, upadło kilka kropli żółci, zmieszanej z zapienioną i zakrwawioną śliną.
Pies znalazł w gabinecie czapkę swego pana i zdechł, oparłszy głowę na przedmiocie, przypominającym mu przyjaciela.
Widok ten kazał zapomnieć Karolowi o własnych boleściach i powrócił mu całą energię.
Gniew wrzał w żyłach jego.
Chciał krzyczeć.
Lecz wielkość królów wkłada na nich więzy; nie mogą oni poddać się pierwszemu wzburzeniu, które każdy człowiek obraca na korzyść swej namiętności albo też obrony.
Karol uznał, że tu ukrywa się może jaka zdrada i umilkł.
Ukląkł przed psem i doświadczonem okiem zaczął badać trupa.
Oczy były jakby szklane, język czerwony i pokryty pryszczami; była to jakaś dziwna choroba.
Król drżący złożył rękawiczki zdjęte przed chwilą i zatknął je za pas, podniósł zsiniałą wargę psa i zaczął oglądać zęby; w przedziałach i na samych zębach dostrzegł białawe kawałki czegoś...
Zdjął te kawałki i poznał, że to był papier.
Około tego papieru opuchlizna była większa, dziąsła nabrzmiałe i skóra zaczerwieniona, jakby od witryoleju.
Karol uważnie spojrzał dokoła.
Na dywanie leżały dwa czy trzy kawałeczki papieru, podobne do tego, który już poznał w pysku psa: na jednym nieco większym kawałku dawały się widzieć ślady ryciny.
Włosy powstały królowi na głowie; poznał bowiem cząstkę obrazka, przedstawiającego jakiegoś pana na polowaniu, który Akteon wydarł z książki myśliwskiej.
— A! — powiedział, bledniejąc — książka była zatrutą.
Potem nagle, przypominając sobie okoliczności, zawołał:
— Do tysiąca szatanów! dotykałem palcem każdej stronicy i za każdym razem śliniłem w ustach palec... Te mdłości, te boleści, te wymioty!... Zginąłem!...
Karol przez chwilę stał nieporuszony pod ciężarem strasznej myśli.
Potem podniósł się z głuchym jękiem, i rzuciwszy się ku drzwiom gabinetu, zaczął wołać:
— René, René! niech kto biegnie na most Saint-Michel i przyprowadzi mi florentczyka. Trzeba, żeby tu był za dziesięć minut! Niech który wsiądzie na konia i weźmie drugiego odwodnego, żeby prędzej powrócić. Jeśli przyjdzie Ambroży Paré, każecie mu zaczekać.
Gwardzista wybiegł pędem, spełnić wydany rozkaz.
— Choćbym wszystkich miał kłaść na tortury — szeptał Karol — muszę się dowiedzieć, kto dał książkę Henrykowi.
I, z czołem mokrem od potu, z rękoma skurczonemi, z zadyszaną piersią, Karol utkwił oczy w trupie psa swego.
Po dziesięciu minutach, florentczyk, bojaźliwie i z jakimś niepokojem, zapukał do drzwi króla.
Bywają sumienia, dla których niebo nigdy nie jest jasnem.
— Wejdź — powiedział Karol.
Perfumiarz wszedł.
Karol zbliżył się do niego z rozkazującą postawą i zaciśniętemi usty.
— Wasza królewska mość kazałeś mię przywołać? — rzekł drżący René.
— Tak. Jesteś biegłym chemikiem, nieprawdaż?
— Najjaśniejszy panie....
— I umiesz to wszystko, co umieją najuczeńsi lekarze.
— Przesadzasz, Najjaśniejszy panie.
— Nie! Matka mi o tem mówiła. Zresztą, ufam ci i wolę raczej naradzić się z tobą jak z kim innym. Oto — mówił dalej, odsłaniając trup psa — proszę cię, zechciej zobaczyć, co to zwierzę ma między zębami, i powiedz mi, z czego zdechło.
Gdy René, ze świecą w ręku, skłonił się do samej ziemi, tak dla ukrycia swego wzruszenia, jak i dlatego, iżby być posłusznym królowi, Karol, stojąc z wlepionemi w tego człowieka oczyma, oczekiwał z łatwą do pojęcia niecierpliwością wyrazu, który miał być dla niego wyrokiem śmierci lub zakładem zbawienia.
René wyjął z kieszeni rodzaj skalpela, otworzył go i końcem zdjął z pyska charta kawałeczki, papieru, przylegające do dziąseł.
Długo i z uwagą patrzał na żółć i krew, sączącą się z każdej rany.
— Smutne symptomaty, Najjaśniejszy panie — powiedział drżącym głosem.
Karol poczuł zimny dreszcz, przebiegający po żyłach i dochodzący do samego serca.
— Tak — rzekł — pies ten został otruty, nieprawdaż?
— Zdaje się.
— A jakim rodzajem trucizny?
— Ja sądzę, że trucizną mineralną.
— Czy możesz na pewno przekonać się, iż został otruty?
— Bezwątpienia. Trzeba go tylko rozpłatać i obejrzeć żołądek.
— Uczyń to. Chcę dowiedzieć się prawdy.
— Trzeba przywołać kogo do pomocy.
— Ja sam ci pomogę — odpowiedział Karol.
— Ty, Najjaśniejszy panie!
— Tak, ja. Jeśli został otruty, jakież znajdziemy oznaki?
— Czerwone plamy i rozgałęzienia w żołądku.
— Do dzieła! — rzekł Karol.
René jednem uderzeniem skalpela, otworzył piersi charta i z siłą je rozsunął, gdy tymczasem Karol, klęcząc na jednym kolanie, przyświecał mu skurczoną i drżącą ręką.
— Patrz, Najjaśniejszy panie — powiedział — oto ślady widoczne. Oto czerwone plamy, o których Waszej królewskiej mości wspomniałem; oto żyły zakrwawione, podobne do korzeni jakiejś rośliny. Jestto właśnie to, co nazwałem rozgałęzieniami. Znajduje tu wszystko, czego szukałem.
— A więc pies jest otruty?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Trucizną, mineralną?
— Podług wszelkiego prawdopodobieństwa.
— A co doświadczałby człowiek, któryby niechcący zażył tej samej trucizny?
— Wielki ból głowy, wewnętrzne palenie jak gdyby połknął żarzące węgle, rżnięcie we wnętrznościach, wymioty.
— A miałby pragnienie? — spytał Karol.
— Nie do ugaszenia.
— Tak, tak, dobrze, — mruknął Karol.
— Najjaśniejszy panie! napróżno staram się odgadnąć cel tych wszystkich zapytań.... — rzekł René.
— A to na co? Wcale go nie potrzebujesz wiedzieć..... Odpowiadaj tylko na nasze zapytania.
— Cóż więcej Wasza królewska mość masz do zapytania?
— Jakiej przeciw-trucizny winien użyć człowiek, któryby zażył tego samego co mój pies jadu?
René namyślał się przez chwilę, potem powiedział:
— Wiele jest mineralnych trucizn; pierwej jednak nim odpowiem, chciałbym wiedzieć, jaka to jest istotnie trucizna. Czy wiadomy Waszej królewskiej mości sposób, w jaki pies został otruty?
— Wiadomy — odpowiedział Karol — zjadł on stronicę z książki.
— Stronicę z książki?
— Tak.
— Czy Wasza królewska mość posiadasz tę książkę?
— Oto ją masz — powiedział Karol, zdejmując książkę z półki i podając Renému.
René zrobił poruszenie zadziwienia, które nie uszło baczności króla.
— On zjadł stronicę z tej książki? — wybąkał René.
— Tę właśnie.
I Karol pokazał mu oderwaną stronę.
— Czy Wasza królewska mość pozwolisz wydrzeć jeszcze jednę?
— Wydrzyj.
René wydarł jednę ćwiartkę i zbliżył ją do świecy: papier się zapalił a po gabinecie rozszedł się mocny odór czosnku.
— Otruty jest arszenikiem — powiedział.
— Jesteś tego pewny?
— Tak pewnym, jak gdybym go sam przyprawiał.
— A jaka jest przeciw-trucizna?...
René potrząsł głową.
— Jakto — rzekł Karol chrapliwym głosem — więc nie znasz lekarstwa?
— Najlepszem i najskuteczniejszem, są białka od jajek rozbite w mleku; lecz....
— Lecz.... co?
— Lecz trzeba je wziąć natychmiast; gdyż inaczej....
— Co inaczej....?
— Najjaśniejszy panie, to straszna trucizna — odpowiedział René.
— Jednakże nie zabija natychmiast? — rzekł Karol.
— Nie; lecz zabija na pewno, mniejsza o czas, kiedy człowiek ma umrzeć; czasami nawet bywa to umyślnem wyrachowaniem.
Karol oparł się o stół marmurowy.
— Teraz — rzekł, kładąc rękę na ramię Renégo — powiedz, czy znasz tę książkę?
— Ja! — Najjaśniejszy panie — powiedział zbladły René.
— Tak, ty; zobaczywszy ją, jużeś się zdradził.
— Najjaśniejszy panie, przysięgam ci....
— Posłuchaj, René — rzekł Karol. — Otrułeś królowę Nawarry rękawiczkami; otrułeś księcia de Porcian wyziewem lampy; usiłowałeś otruć księcia Kondeusza pachnącem jabłkiem.... René! każę ci drzeć pasy rozpalonemi do czerwoności obcęgami, jeśli nie powiesz, do kogo ta książka należy.
Florentczyk poznał, że nie można żartować z gniewem Karola IX-go, i zdecydował się śmiało odpowiedzieć.
— A jeśli powiem prawdę, Najjaśniejszy panie, kto mi zaręczy, że nie będę ukaranym straszniej jeszcze, niż za milczenie?
— Ja.
— Wasza królewska mość dasz mi swoje królewskie słowo?
— Słowo uczciwego człowieka! nikt cię nie dotknie.
— A więc skoro tak... książka ta do mnie należy.
— Do ciebie! — zawołał Karol, cofnąwszy się na krok i spoglądając na truciciela błędnym wzrokiem.
— Tak, do mnie.
— Jakimżeż sposobem wyszła z rąk twoich?
— Jej królewska mość królowa-matka wzięła ją odemnie.
— Królowa-matka! — zawołał Karol.
— Tak.
— W jakim celu?
— Sądzę, że w celu posłania jej królowi Nawarry, który prosił księcia d’Alençon o wystaranie mu się jakiej w podobnym rodzaju książki, dla nauczenia się polowania z sokołami.
— O! tak — zawołał Karol. — Pojmuję teraz wszystko. Książka ta, w istocie, była u Henryka. Jest więc przeznaczenie i ja mu się poddaję.
W tej chwili, napadł Karola suchy, gwałtowny kaszel, po którym nastąpiły nowe boleści we wnętrznościach.
Wydał dwa czy trzy stłumione krzyki i padł na krzesło.
— Co ci jest, Najjaśniejszy panie? — zapytał René przerażony.
— Nic — odrzekł Karol — mam tylko pragnienie; daj mi pić.
René nalał wody w szklankę i podał drżącą ręką Karolowi.
Król wypił ją jednym tchem.
— Teraz — rzekł Karol, biorąc pióro i maczając w atramencie — napisz na tej książce...
— Co mam napisać?...
— To, co ci podyktuję:

„Podręcznik ten o polowaniu z sokołami, dany był przezemnie królowej-matce, Katarzynie de Médicis.

René wziął pióro i napisał.
— Teraz podpisz, Florentczyk podpisał.
— Wasza królewska mość obiecałeś mi bezpieczeństwo — powiedział perfumiarz.
— I z mej strony dotrzymam słowa.
— Lecz ze strony królowej-matki? — spytał René.
— O!... z tej strony — odrzekł Karol — to mnie wcale nie tyczy. Jeśli cię napadną, broń się.
— Najjaśniejszy panie!., czy mogę opuścić Francyę, jeśli będę widział, iż życiu memu grozi niebezpieczeństwo?....
— Odpowiem ci na to za dwa tygodnie... Tym czasem...
Karol, zmarszczywszy brwi, poniósł palec do ust zsiniałych.
— O! bądź spokojny, Najjaśniejszy panie.
Florentczyk, szczęśliwy, że się tak tanim kosztem uwolnił, skłonił się i wyszedł.
Po chwili, ukazała się mamka na progu pokoju.
— Co ci jest, Karolciu?.. — spytała.
— Przemoczyłem nogi na rosie i jestem niezdrów.
— W rzeczy samej, jesteś bardzo blady, mój Karolciu.
— Tak, bo jestem słaby. Podaj mi rękę, mamko, i zaprowadź do łóżka.
Mamka szybko się zbliżyła.
Karol przy jej pomocy doszedł do sypialni.
— Teraz, powiedział — położę się do łóżka bez pomocy.
— A jeśli przyjdzie Ambroży Paré?..
— Powiedz mu, że mam się lepiej i że go już nie potrzebuję.
— Lecz tym czasem, co weźmiesz?
— O!.. lekarstwo bardzo proste — rzekł Karol. — Białka od jaj, rozbite w mleku. Ale mamko, ten biedny Akteon zdechł. Trzeba będzie jutro rano kazać go pochować w którym kącie Luwrskiego ogrodu. Był on jednym z moich najlepszych przyjaciół... Każę mu postawić nadgrobek, jeśli jeszcze zdążę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.