Kronika Marcina Galla/Księga II/Bolesław w zasadzkę Pomorzan wpada

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gall Anonim
Tytuł Kronika Marcina Galla
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia Józefa Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zygmunt Komarnicki
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


33.  Bolesław w zasadzkę Pomorzan wpada.

Trafiło się, iż szlachcic pewien na pograniczu kraju zbudowawszy kościół, na jego poświęcenie zaprosił do siebie panującego, w dość młodzieńczych jeszcze latach książęcia Bolesława, wraz z rówiennikami, którymi się otaczał. Dopełniło się tedy poświecenie duchowne a do tego się przyłączyły gody weselne. Lecz czy się to Bogu nie podobało, obok rzeczy świętych zabawianie się uciechami cielesnemi, czy chciał upomnieć z innego względu, dość, że na wniosek źle wróżący zawsze, naprowadzały skutki, zaszłe wkrótce a pełne przestróg na podobne zdarzenia. Jakoż byliśmy tego nieraz sami świadkami, iż gdzie tylko tak były złączone jednocześnie, poświęcenie kościelne, potem szlubowiny, i wesołe gody, idące za temi, znalazły się wnet jakieś rozruchy i mężobójstwa, a to wraża przekonanie, iż nie jest dobrze ani godziwie, zwyczaj taki naśladować. Ale tego nie mówimy, na potępienie godów i uciech z niemi złączonych, tylko rzecz idzie o zastosowanie wszystkiego do miejsc i pory właściwej. Dowodny tego przykład właśnie na poświęceniu kościoła w Rudzie[1], przy którém palec się Boży ukazał; nie brakło tam bowiem i mężobójstwa, a nie tajno, iż jeden ze sług dworskich dostał obłąkania, owszem sami nowożeńcy mieli żyć z sobą potem nie najlepiej, a raczej powiedzmy, w stadle małżeńskiém roku jednego z sobą nie dożyli. Zamilczmy już jednak o cudach, a snujmy dalej pasmo naszego opowiadania. Bolesław wojak tedy, przekładający zawsze rycerską albo myśliwską zabawę, nad biesiadę i hulatykę, zostawiwszy naówczas całą starszyznę i drużynę godową przy uczcie, z dobraną garstką towarzystwa, wybrał się do lasów na łowy; gdzie przecież łowców srogie przeciwieństwo spotkało. Około tegoż bowiem czasu Pomorzanie puścili byli zbójeckie zagony po Polsce, paląc i łupiąc, a setki jeńców w łykach, prowadząc za sobą. Na taki widok haniebny, podpadły sobie pod oczy, wrący wojennym zapałem Bolesław, na podobieństwo lwa, który bijąc się po bokach ogonem, wściekłość swą objawia, już nie czekał na starszych dowódców, ani na wojsko, lecz tak, jak lwica, po porwaniu szczeniąt sobie, spragniona krwi porywców, skoczył przeciw wracającym z gonitwy pohańcom, a w mgnieniu oka za dobyciem szabli, na różne strony bandę ich rozproszył. Coraz dalej wszakże a dalej zapędzając się za nimi w pogoni, bezwiednie wpadł w zasadzkę na siebie zastawioną, przez co na stratę się naraził niepowetowaną. Pomimo to, chociaż w swym poczcie myśliwskim liczył zaledwo 80, i to po większej części w wieku, środkującym między laty dziecięcemi i młodzieńczością, a przeciwników liczba do 3,000 wynosiła, nie ratował się ucieczką, ani się zawahał w obec takiego mnóstwa, lecz jednym skokiem między zbrojną ich gromadę, obces się rzucił. To, co powiem następnie, dziwném się wyda niejednemu a nawet trudném do uwierzenia, co niewiém zbytniej jego zarozumiałości albo odwadze winno się przypisać, iż gdy swoich wszystkich prawie utracił, jednych zasłanych trupem, drugich w rozsypce od siebie odstrzelonych, mając zaledwo czterech którzy dotrwali przy jego boku, przez zwartych jak najściślej wrogów po raz drugi się przebił, i gdy zamierzał raz trzeci opędzić ich wkoło, któryś z jego towarzyszów, na widok wyprutych wnętrzności z jego konia, wlekących się po ziemi, zawołał nań błagalnie: „Zaniechaj panie, zaniechaj wszczynania walki powtórnej! Miej wzgląd na siebie, miej wzgląd na ojczyznę, mojego konia dosiądź, lepiej że ja tu polegnę, niżeli, abyś ty, zbawienie Polski, ginął!“ To słysząc, ledwo gdy pod nim koń się obalił nareszcie, do namowy rycerza się przychylił, a w tém nieco z pobojowiska na bok się usunął. I gdy widział za ciężki trud na siebie, a Skarbimir hetman rycerstwa, z pozostałymi w pomoc nie przybywał, prawie już zwątpiał zupełnie o możliwém zwycięztwie. Skarbimira wszakże na inném miejscu zatrzymała przygoda krwawa, albowiem, czego bez istotnego rozrzewnienia wymówić nie możemy, rażony pociskiem, światło prawego oka na zawsze postradał. Ci zaś, których przy uczcie wieść dobiegła o tém, co zaszło, jak kto stał, ze zbrojną pomocą swoim spieszył na plac bitwy. A gdy stanęli na miejscu, ujrzeli Bolesława z garstką 30, których skupić obok siebie zdołał, nie zabierającego się przecież bynajmniej do ucieczki, lecz zwolna przeciwnie posuwającego się w tropy wrogów, którzy z placu uchodzili. Działo się to jednak w takim sposobie, iż ani pohańcy, nie schodząc z pola, walki nie ponawiali ani nasi strudzeni, nie ścigali ich natarczywie. Osłupieli bowiem pohańcy na tak zuchwałą młodzieńca odwagę, a powstrzymać się nie mogli od wyznania z pochwałą tegoż, że tak szczupłemi siłami stawiać czoło, tyle dokonywał a dał się im w znaki rzeczywiście, gdy oni w wielkiém mnóstwie zgromadzeni, dawszy już tyle ofiar, jeszcze o zwycięstwie pomyśleć nie mogli. „Cóż to będzie z tego młodzieńca“ mówili, „jeżeli dłużéj pożyje? a jeśli większe siły w pole wyprowadzi, któż mu się oprzeć potrafi?“ I tak poganie utyskując nad stratą poniesioną a zarazem szemrząc obawą takiej dzielności doświadczonej, wrócili obładowani raczej smutkiem niżeli zdobyczą. Z rodaków zaś własnych, przybyło wielu nazajutrz do Bolesława, raczej niosąc mu pociechę niżeli pomoc wojenną. Zwłaszcza przedniejsi dostojeństwem, ubolewali srodze nad marném zginieniem tylu szlachetnych rycerzy, a lubo z uszanowaniem, strofowali Bolesława o takie zuchwalstwo niedarowane. Syn Marsa jednak, ani przyjazném uchem wysłuchiwał upomnień swych karcicieli, ani okazywał żal z powodu zuchwalstwa, jakiego się dopuścił, lecz domagał się tylko po nich, by mu pomogli do bojów nowych a pomszczenia na wrogach, na dowód wierności swojej. Zbroja też Bolesława tylu razami była pocięta na wszystkie strony, a szyszak potłuczony i pogięty tylu uderzeniami dzid i szabli, iż zbolałości i sińców po całém ciele jego, nie można się było spodziewać uśmierzenia i zatarcia, po wielu jeszcze dniach dalszych. Ztąd to mniéj także nieco ubolewał nad stratą młodzieży swej w boju utraconéj, niż w porównaniu się ucieszył, z powodu rzezi sprawionej między wrogami a porządnéj nauczki tymże danej. Jakoż na jednego poległego lub ranionego ze strony Bolesława, można było odrachować z Pomorzan znaczną liczbę.









  1. Poświęcenie kościoła w Rudzie. — I znowuż mylnie objaśnia, co do Rudy, jakoby wsi nad Wartą, od któréj brała początek ziemia rudzka, późniéj zwana wieluńską. Nie zważa nawet, iżby to nie miało żadnego związku z opowiadaniem Galla o przygodzie Bolesława na Pomorzu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gall Anonim i tłumacza: Zygmunt Komarnicki.