<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Krwawy generał
Pochodzenie Ludzie, zwierzęta, bogowie, tom III
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
DROGA DŻENGIZ-CHANA.

Wielki wojownik, syn surowej i ponurej Mongolji, Dżengiz-Chan — według jednej z legend — wstąpił na szczyt Karasu-Togoła i orlim wzrokiem ogarnął Zachód i Wschód. Na Zachodzie ujrzał morze krwi ludzkiej, a nad niem unosiła się mgła czerwona, zakrywająca widnokrąg. Nie dojrzał Dżengiz na Zachodzie swego przeznaczenia, lecz bogowie rozkazali mu iść tam i prowadzić za sobą waleczne hordy, złożone ze wszystkich szczepów mongolskich.
Na Wschodzie Dżengiz widział bogate miasta, wspaniałe świątynie, szczęśliwe tłumy ludzi, ogrody i pola, pełne owoców i zboża. Uradowała się dusza wielkiego Mongoła.
— Tam na Zachodzie — powiedział, zwracając się do synów — będę ogniem i mieczem, groźną i karzącą Karmą; na Wschód zaś przyjdę jako miłościwy, wielki budowniczy, który ludom i krajom rzuci siew szczęścia i sławy!
Tak opiewa legenda. Przekonałem się, że jest w niej sporo prawdy.
Przebyłem znaczną część zachodniego szlaku dżengizowego, zawsze odnajdując go przy pomocy starych mogił, lub zuchwale piętrzących się kurhanów krwawego wodza. Szedłem też wschodnim szlakiem wielkiego zdobywcy, szlakiem, który prowadzi do Chin.
Wyjechawszy z Uliasutaju, pewnego wieczora zatrzymałem się ze swymi towarzyszami na nocleg w Dżargałantu. Stary arendarz „urtonu“, który już znał mnie z mojej podróży do Narabanczi-Kure, przyjął nas bardzo gościnnie i przy kolacji zabawiał rozmową. Wyprowadził mię z jurty i pokazał mi górę, oblaną światłem księżyca, opowiadając, że Dżengiz-Chan, zanim został władcą całej Środkowej i Wschodniej Azji, wykonywując wolę bogów, posuwał się na wschód i tu, zachwycony ponurą, lecz malowniczą miejscowością i doskonałemi pastwiskami, rozkazał wznieść gród warowny. Przebywał tu jednak niedługo i pociągnął dalej. Miasto to opustoszało, gdyż Mongołowie, dla których step jest domem, miasto zaś zajazdem lub więzieniem, mieszkać w nich nie lubią i nie mogą. Kilkakrotnie gród był świadkiem bojów pomiędzy Chińczykami i hordami potomków Dżengiza. Później o nim zapomniano, i teraz pozostała tylko jedna rozsypująca się w gruzy baszta, z której niegdyś staczano na głowy napastników ciężkie kamienie, oraz część muru z „wrotami Kubłaja“, dżengizowego wnuka.
Na zielonkawem niebie, przesyconem blaskiem księżyca, odcinały się ciemne, ostre zęby górskiego szczytu i czarne widmo baszty z otworami okien, przez które skrzyło się niebo i płynące po niem obłoczki srebrzyste.
W jurcie Mongoła zaobserwowałem bardzo ciekawą scenę urodzin dziecka i pierwsze chwile jego istnienia na tym padole łez i smutków.
Natychmiast po urodzeniu wymyto je po raz pierwszy i... ostatni w życiu kwaśnem mlekiem jaka, poczem oddano je matce, która, trzymając dziecko przy piersi, wyniosła je z namiotu na step zupełnie nagie, pomimo dość silnego i mroźnego wiatru.
Po godzinie dopiero powróciła do jurty, na progu której kobiety ofiarowały jej kołyskę — małe korytko modrzewiowe, do połowy napełnione suchym nawozem owczym.
Matka, nakrywszy nawóz cienką skórką koźlą, położyła niemowlę, owinęła je wraz z kołyską w dwie skóry baranie i obwiązała mocnemi rzemieniami. Ojciec zaś umocował kołyskę przy pułapie jurty na długim powrozie z włosia końskiego i pchnął silnie.
Krążąc po jurcie, niemowlę pływało w powietrzu pełnem dymu, skazane na taki tryb życia w ciągu dwóch lat. Zwykle matki-Mongołki przy karmieniu nie wyjmują dziecka, lecz razem z kołyską przytulają do piersi i tylko raz na dwa tygodnie zmieniają mu nawóz owczy, który doskonale wchłania wszystkie wydzieliny i nawet częściowo dezynfekuje. Matka karmi dziecko do pięciu lat, o ile może piersią, lub mlekiem białego jaka, poczem już ojciec uczy je jeździć konno. Wkrótce potem staje się ono uprawnionym członkiem rodziny, co znaczy, że je z apetytem mięso baranie, pije herbatę z solą, pasie owce, strzeże tabunów koni i pali fajkę bez względu na płeć. Taki obywatel do pięciu lat życia jednego tylko przywileju nie posiada, a mianowicie noszenia ubrania i obuwia, przeto około koczowisk mongolskich można zawsze widzieć kupy dzieciaków, baraszkujących w lecie i w zimie w „stroju Adama“.
O jakie sto kilometrów od klasztoru Dzain-Szabi, przy skręcie drogi z głównego gościńca, rozstałem się ze swoimi towarzyszami, którzy jechali wprost do Urgi, gdzie mieli oczekiwać mego przyjazdu.
Słońce ledwie zaczęło wschodzić, gdy z Mongołem-przewodnikiem wjeżdżałem na niewysoki łańcuch gór, pokryty lasem, ze szczytu którego długo jeszcze widziałem pędzące przez stepy sylwetki moich towarzyszy.
Wkrótce pochłonęły mnie labirynty wąwozów.
Po pewnym czasie przewodnik wstrzymał konia na piaszczystym brzegu jakiejś małej rzeczki i powiedział, że tu się rodzi „złoty piasek“. Mongołowie w lecie przyjeżdżają całemi rodzinami i wydobywają z piasku złoto. Jest to oczywiście bardzo pierwotny sposób „metalurgiczny“. Goły Mongoł, mając zawieszony na szyi niewielki woreczek skórzany, kładzie się na piasku twarzą nadół i zapomocą orlego pióra powoli rozgrzebuje piasek, stale w niego dmuchając. Od czasu do czasu zwilża śliną palec i wyłapuje spostrzeżone ziarnka złota, które kładzie do woreczka. Pracując w ten sposób, w ciągu dnia zbierze on złota na sumę ½ do 2 dolarów amerykańskich. Czasami taki szczęśliwy przemysłowiec znajdzie znaczniejszy kawałek naturalnego złota, co mu zapewnia istnienie w ciągu całego roku. Takim fachem zajmuje się najbiedniejsza, zrujnowana przez Chińczyków część ludności. Złoto znaleziono w różnych miejscach Mongolji: na rzece Dzak, Bajdryk, w chanatach Tuszetu i Cecen, gdzie istniały dwa przedsiębiorstwa rosyjskie, obecnie naturalnie nieczynne.
Postanowiłem przebyć drogę do Dzaina przed zachodem słońca, więc nagliłem dozorców urtońskich do łapania i siodłania prawie dzikich, tabunowych koni. O jakie 40 kilometrów od celu mojej podróży przy wsiadaniu na białego dzikiego źrebca zostałem przez niego silnie kopnięty w lewą nogę, w to samo miejsce, w które otrzymałem kulę podczas boju na rzece Ma-Chu w Tybecie.
Narazie nie zwróciłem uwagi na ból i, dopiero zrobiwszy kilka urtonów, poczułem, iż nie mogę stać na lewej nodze. Z wielkim trudem i bólem wsiadałem na konia, dążąc do Dzain-Szabi. W trzy godziny później, gdy zachodzące słońce zalewało już szkarłatem szczyty gór i wierzchołki olbrzymich modrzewi, ujrzałem pierwsze zabudowania osady, położonej przed klasztorem, a wkrótce potem — Dzain-Szabi, do którego pozostało prawdopodobnie około trzech kilometrów.
Zjechaliśmy w dolinę, przeciętą niewielkim potokiem, służącym jako granica pomiędzy budynkami klasztornemi, a chińsko-rosyjską osadą. Minęliśmy górę, której szczyt był wyłożony białemi kamieniami, poskładanemi w formie wyrazów, stanowiących modlitwę tybetańską. U stóp góry leżały liczne kości i czaszki ludzkie, pozostałe po nieboszczykach, których tu mnisi składali.
Wreszcie zobaczyłem jak na dłoni cały klasztor.
Zwykły kwadrat, otoczony ogrodzeniem z palów modrzewiowych. W środku kwadratu, pomiędzy niskiemi domami lamów i innemi zabudowaniami stała wysoka świątynia o białych ścianach i czarnym dachu. Świątynia, wybudowana w tybetańskim stylu architektonicznym, miała szereg prostych okien w czarnych ramach i wejście skromne bez krzyczących krużganków chińskich i słupów lakierowanych; czarny dach był oddzielony od białych ścian grubemi wiązkami jakichś nigdy niegnijących prętów, dostarczanych z Tybetu.
O pół kilometra na wschód od klasztoru stał niewielki biały domek z czerwonym dachem żelaznym i z ładnem murowanem ogrodzeniem. Druty telegraficzne łączyły ten domek z osadą rosyjską.
— To dom miejscowego „boga“ — hutuhtu Pandita-Gegeni — objaśnił mnie Mongoł. — Lubi on Rosjan i ich obyczaje.
Ze strony północnej, w pewnej odległości od klasztoru, na niewysokim, stożkowatym pagórku wznosił się budynek, przypominający swą architekturą trzypiętrowe baszty babilońskie, czy „Zuguraty“. Baszta miała białe ściany i dach czarny. Na rogach tego budynku stały wysokie maszty czerwone — oznaka świętego miejsca. Była to dawna świątynia, gdzie przechowywano księgi i rękopisy starożytne, należące do kultu lamaickiego, płaszcze, czapki, oraz ozdoby zmarłych hutuhtu, gegeni i innych dostojników „żółtej wiary“.
Zaraz za tą basztą wznosiła się wysoka, zupełnie pionowa skała, z wykutemi w niej olbrzymiemi obrazami bogów. Nocą palono przed niemi lampki, zapalane przez jakiegoś pustelnika, w niewytłumaczony sposób wdrapującego się na tę niedostępną ścianę.
Zatrzymałem się w lokalu znanej mi firmy rosyjskiej, gdzie przyjęto mię, jak przyjaciela. Gdym wyraził zdumienie, że tu tak dokładnie znają moje imię, nazwisko i działalność w Mongolji, zarządzający firmą opowiedział, że to hutuhtu Dżełyb-Dzamsrap z Narabanczi doniósł już wszystkim klasztorom historję ratowania Narabanczi-Kure, żądając dla mnie wszędzie pomocy i gościnności i zaznaczając, że „wróżby i horoskopy powiedziały, iż polski nojon jest przeistoczonem bóstwem, przyjacielem dobrych duchów“.
Poczciwy hutuhtu swoim okólnikiem okazał mi wielką przysługę i kto wie? być może, wyratował mnie od śmierci, która w kilka dni później stała tuż za mną.
Gościnność firmy była bardzo pożądana, gdyż moja rana otworzyła się i przy zdejmowaniu buta wylałem z niego wielką ilość krwi. Musiałem zaleczyć ranę i trochę wypocząć. Miejscowy felczer bardzo umiejętnie się mną zaopiekował. Na trzeci dzień mogłem już trochę chodzić, a na piąty czułem się zupełnie dobrze.
Pułkownika Kazagrandi nie zastałem już w Dzainie natomiast pozostawił on dla mnie bryczkę, która miała mię dowieźć do klasztoru Wan-Kure, położonego o 350 kilometrów na północ. Przykra to była okoliczność, lecz postanowiłem jechać, gdyż rozumiałem, że pułkownik chce się ze mną spotkać dla przyczyn niezawodnie bardzo poważnych.
W Dzainie pokazywano mi zburzony „dugun“ chiński w którym bronili się Chińczycy przeciwko Mongołom i oficerom rosyjskim, a także cmentarz, gdzie pogrzebano zabitych przez Chińczyków: komendanta-Polaka, kapitana Barskiego, oraz kilku kolonistów.
Pewnego dnia przybył do mnie z wizytą miejscowy „bóg“ gegeni, Pandita-hutuhtu.
Dziwniejszego „boga“ nie mógłbym sobie wyobrazić!
Był to młodzieniec lat 20—22, wzrostu średniego, wiotki i szczupły, o szybkich, nerwowych ruchach i twarzy wyrazistej, na której, jak zresztą u wszystkich mongolskich „żywych bogów“, płonęły oczy ogromne, zawsze przerażone i ździwione.
„Bóg“, był wystrojony w jasno szafirowy mundur rosyjski, doskonale uszyty, z żółtemi szlifami, na których były oznaki Pandity,[1] oraz czarna swastyka.[2] Szafirowe spodnie z żółtemi lampasami były wsunięte w cholewy wysokich botfortów oficerskich. Na głowie Pandita miał olbrzymią białą „papachę“ ze skóry barana, o żółtem denku, za pasem rewolwer, przy boku szablę.
Nie wiedziałem, co mam myśleć o takiej maskaradzie „boga“, lecz gegeni, siadłszy wygodnie i przyjąwszy od gospodarza filiżankę herbaty, zaczął opowiadać, mieszając słowa mongolskie i rosyjskie:
— Niedaleko od mego kure znajdują się ruiny Erdeni-Dzu, założonego przez wielkiego chana Dżałair-Huntaidżi. W okolicach tego klasztoru był niegdyś starożytny gród Dżengiza i Kubłaja-Karakorum. Przyjeżdżali tam wielcy chanowie, władcy Chin, Indyj, Persji, Afganistanu i Rosji, aby wypocząć po trudach rządzenia swoimi poddanymi. Nic już teraz nie pozostało z tego „ogrodu błogich dni“, oprócz zwalisk i grobów. Jednakże świętobliwi mnisi z Barun-Kure znajdują w podziemiach stare księgi, starsze od samego Erdeni-Dzu. W tych księgach mój maramba Dzam-Batur-Sur wynalazł przepowiednię o dwudziestoletnim hutuhcie, z tytułem Pandity, który ma powstać z serca ziemi dżengizowej, a który przyjdzie na świat ze znakiem Panditów na piersiach. Hutuhtu Pandita ma być czczony przez naród w dni wielkiej wojny i wstrząśnień, a gdy pójdzie do walki przeciwko złym sługom „czerwonego demona“, zwycięży ich i ustali porządek na ziemi. A w dniu tym będzie on święcił triumfy w wielkiem, białem mieście z tysiącami świątyń i dzwonów. To jest przepowiednia dla mnie! Jam jest Pandita-hutuhtu! Posiadam wszystkie oznaki, a więc zwalczę bolszewików, służebników „czerwonego demona“, i będę wypoczywał w Moskwie po krwawem, znojnem żniwie. Dlatego też prosiłem pułkownika Kazagrandi, aby mnie przyjął do swoich wojsk i dał mi możność spełnienia przepowiedni starych ksiąg. Lamowie są przeciwni moim zamiarom, lecz kto tu jest bogiem? Ja — Pandita-hutuhtu, tylko ja! Jam ten, o kim mówią księgi z Erdeni-Dzu...
Tupnął groźnie nogą, a straż przyboczna, która z nim przybyła, gegeni i lamowie, nisko mu się pokłonili.
Odjeżdżając, ofiarował mi chatyk. Ja zaś zacząłem przetrząsać swoje torby, aby znaleźć jakiś upominek dla wojowniczego „boga“.
Nareszcie znalazłem coś godnego Pandity!
Była to szklana rurka z kryształami dość rzadkiego minerału, „osmium-iridium“, znalezionego w porzuconych kopalniach złota w kraju Urianchajskim.
— Jest to najtrwalszy i najtwardszy metal — rzekłem, podając mu rurkę — niech więc będzie symbolem twojej siły, Pandito!
Gegeni, dziękując serdecznie, zaprosił mnie do siebie.
Odwiedziłem go po paru dniach.
W domu gegeni wszystko było na wzór europejski: elektryczne światło i opał, dzwonki i telefon, gdyż posiada sprowadzoną przed kilku laty dynamo-maszynę. Mieszkanie łączyło się telefonicznie z osadą przyjaciela Pandity, Rosjanina, który w celach wyzysku nauczył go pić wódkę i grać w karty. Gegeni częstował mnie winem i słodyczami, oraz zapoznał z dwoma bardzo ciekawymi ludźmi.
Jeden z nich był to niemłody już Tybetańczyk, lekarz, o twarzy prawie brunatnej, zeszpeconej przez ospę, o skośnych oczach i wielkim, ciężkim nosie. Lekarz starał się nie patrzeć mi w oczy, lecz chwilami rzucał na mnie spojrzenia bystre i badawcze, któremi jakgdyby mnie macał.
Był to specjalny lekarz, „wyświęcony“ w Tybecie.
Jego zadaniem było leczyć chorych gegeni, oraz... truć ich, gdy uprawiali politykę, niezgodną z poglądami „Żywego Buddhy“ z Urgi, lub Dalaj-Lamy z Lhassy.
Mam przekonanie wewnętrzne, iż obecnie biedny gegeni Pandita znalazł już ostatni przytułek ziemski w jakiem białem „obo“ na szczycie odosobnionej góry, na wieki uleczony tajemniczemi ziołami swego nadwornego lekarza; wojowniczość bowiem Pandity nie podobała się lamom, którzy ciągle zasyłali modły o uleczenie swego „żywego boga“ z „choroby czerwonego ducha przelewu krwi“.
Pandita dość często się upijał i grał w karty.
Pewnego razu na wizycie u kolonisty rosyjskiego, ubrany w bardzo elegancki garnitur europejski, spił się okrutnie. Uczta trwała dopóźna, ale nad rankiem przybiegli lamowie, szukając swego „boga“, którego właśnie powinni byli wnieść do świątyni i usadowić na tronie przed bogobojnym tłumem modlących się. Nie odrazu go znaleziono; po długich poszukiwaniach ujrzano go za zielonym stolikiem.
Pozostawało mało czasu i Pandita, wcale niezmieszany, natychmiast włożył na swój żakiet europejski i na eleganckie spodnie długi, szeroki, karmazynowy płaszcz gegeni, wdział na głowę świętą czapkę przeistoczonych bogów, rozkazawszy osłupiałym lamom, by go usadowili w rytualnej lektyce i zanieśli do świątyni.
Podobny tryb życia młodego „boga“ przerażał lamów, i z tego powodu tybetański lekarz-truciciel w każdej chwili mógł przystąpić do ostatniej operacji nad lekkomyślnym gegeni, ułatwiając mu lekkie przejście do Nirwany.
Oprócz lekarza tybetańskiego poznałem w domu Pandity jeszcze chłopaka 13-letniego.
Dziecięcy wiek, czerwone ubranie, krótkowłosa głowa dawały mi powód do myślenia, że widzę przed sobą usługującego „bogu“ małego kleryka-„bandi“. Jednak wkrótce zrozumiałem, że chłopak był pierwszym „chubiłganem“, też przeistoczonem bóstwem, jasnowidzącym i następcą Pandity na świętym tronie boga Dzain-Szabi.
Prawdopodobnie obecnie figuruje on w roli „boga“ podczas ceremonij religijnych w klasztorze, gdzie gegeni Pandita tak nieopatrznie przerażał kler i ubliżał potężnej kaście lamów.
Chubiłgan był chłopcem bardzo zepsutym, niesfornym, gdyż pił wódkę, namiętnie grał w karty i stale urządzał bardzo zabawne, lecz obrażające żarciki z poważnymi „kanpo“ i z „gelongami“ w czerwonych i żółtych szatach powłóczystych.
Tegoż dnia poznałem drugiego chubiłgana, faktycznego kierownika życia duchowego, polityki i majętności Dzain-Szabi, korzystającego z praw udzielnego księstwa, podlegającego nie miejscowemu chanowi Sain-Noin, lecz wyłącznie „Żywemu Buddzie“ w Urdze.
Drugi chubiłgan Gudżi-Lama-Battur-Sur, niespełna lat 35-ciu, był człowiekiem poważnym, uczonym i wykształconym. Znał on język rosyjski, i chociaż nie władał nim płynnie, jednak czytywał bardzo dużo, szczególnie z dziedziny geografji i historji. W specjalny zachwyt wprawiały go genjusz twórczy i inicjatywa Amerykanów.
Z tego powodu mówił do mnie:
— Gdy pan będzie w Ameryce, niech pan poprosi, aby ten wielki naród wysłał swoich najlepszych ludzi do Mongolji dla wyprowadzenia naszego kraju z ciemnoty. Chińczycy i Rosjanie chcą nas zgubić, jedynie Amerykanie mogą nas ocalić!
Zaprzyjaźniliśmy się z Battur-Surem na terenie nauki.
Opowiadałem mu dużo o geologji Mongolji i o możliwej konjunkturze ekonomicznej, gdy wszyscy będą się ubiegali o koncesje w tym bogatym kraju, a później pokazałem mu kilka doświadczeń chemicznych, posiłkując się lekarstwami ze swojej apteczki.
Kiedy zobaczył tworzenie się zabarwionych płynów przy połączeniu bezbarwnych, zjawienie się ognia w płynie, wybuchy niewinnych napozór proszków, wtedy w dużych, poważnych i bystrych oczach chubiłgana zamigotały ognie namiętne.
Mimowoli pomyślałem, że Battur-Sur marzy zapewne o możliwości skorzystania z tej efektownej wiedzy dla celów religijnych, pomnażając ilość cudów, któremi lamowie trzymają w karbach pracujący dla nich cichy, bogobojny lud mongolski.
Gdy byłem już zupełnie zdrów, Pandita zaproponował, aby z nim odbyć podróż do Erdeni-Dzu. Chętnie przystałem na tę propozycję, bardzo dla mnie przyjemną i interesującą. Rano zajechał lekki powóz, którym podróżowaliśmy całe pięć dni. Zwiedziliśmy Erdeni-Dzu, Koszo-Cajdam i Khara-Bałgasun. Wszędzie spotykałem ruiny miast, wybudowanych przez Dżengiza i jego potomków, chanów Mongolji i imperatorów (bogdo-chanów) Chin, — Ugedeja i Kubłaja, panujących w XIII wieku. Obecnie pozostały tylko resztki baszt i murów, kilka grobowców i kurhanów, oraz znaczna ilość ksiąg i rękopisów z legendami i opisami historycznych i cudownych wypadków.
Gdy mnisi oprowadzali nas, usłyszałem takie opowiadania:
— Tu, pod tym kurhanem pogrzebano młodszego syna chana Ujuka. Syn wielkiego władcy był przekupiony przez Chińczyków i spiskował przeciwko swemu ojcu, za co został otruty przez siostrę, albowiem stała ona na straży sławy i potęgi starzejącego się imperatora i chana. A to jest grób Tiniły, ukochanej żony walecznego chana Mangu. Piękna „gwiazda czystego nieba“ opuściła wspaniałą stolicę Chin dla cichego Khara-Bałgasuna, gdzie pokochała odważnego pastucha Damczarena, który na swym sławnym koniu „Torochu“ doganiał wiatr i gołemi rękami chwytał dzikie konie i jaki. Zrozpaczony małżonek wpadł, jak burza, do Bałgasuna i zadusił niewierną żonę, jednak później pogrzebał ją z honorami cesarskiemi i często zjeżdżał do tego odosobnionego grodu, aby się modlić na mogile Tiniły i płakać nad jej losem i swoją miłością zniesławioną.
— Co się stało z Damczarenem? — pytałem.
— Jak głosi podanie, przystał on do rozbójników-Czaharów, stał się ich wodzem i przez długie lata niepokoił zachodnie kresy imperjum chińskiego. Podanie nic o tem nie mówi, gdzie i w jaki sposób zakończył życie... — odpowiedział mi stary lama, sekretarz Pandity, człowiek, noszący w pamięci i w sercu cały skarbiec legend mongolskich.
Ten sam lama-sekretarz, w chwili, gdy gegeni odbywał jakąś naradę z mnichami Erdeni-Dzu, wyszedł ze mną w step i, zaprowadziwszy na szczyt samotnie stojącej góry, pokazał tkwiący w ziemi duży kamień biały, na którym czas pozostawił tylko ślady jakichś znaków, wyrytych ręką ludzką.
— Pan, jako „Porando“[3], zainteresuje się zapewne moją opowieścią. Stoimy na górze, zwanej „Miłością Chana“. Pod tym kamieniem leżą szczątki jedynej żony surowego chana Gundżura, który przez całe swe życie nie znał kobiety, pędząc życie mnicha-rycerza. Pod jego stopami występowała z ziemi krew, od jego pałającego wzroku wybuchały pożogi w wielkich miastach, od jego głosu groźnego wypadała broń z rąk wrogów, jak od „strzały bogów“[4]. Gundżur, będąc jedynym spadkobiercą spuścizny dżengizowej, brał udział w bojach z Polakami i z Węgrami i stamtąd przysłał tu, do Erdeni-Dzu, wraz z tłumem jeńców młodą i piękną brankę z ziemi polskiej. Powróciwszy z wyprawy, pojął ją za żonę, i miłość ich była, jak step, bezgraniczna i jak wicher potężna. Na imię jej było „Eleer-Bałasyr“, co znaczy „żona-pierścień“. Miłość i łaska spływały z pałacu, zamienionego w świątynię szczęścia. Lecz Eleer Bałasyr zmarła po kilku latach, a zrozpaczony chan na rękach zaniósł ją aż tu i, spełniając jej wolę, pogrzebał ciało, postawiwszy na grobie biały kamień z dalekiej ziemi Bytów, gdzie istnieje wejście do królestwa „Wielkiego Nieznanego“. Po śmierci chana Gundżura syn jego złożył zwłoki ojca obok grobu Eleer-Bałasyr, lecz w kilka lat później powstańcy chińscy wykopali kości groźnego władcy i rozproszyli je po stepie...
Długo stałem przed białym grobowcem żony Gundżura.
Myśli rzewne i smętne tłoczyły mi się do głowy.
Jakie imię nosiła ta branka polska, która znikła z ziemi ojców bez śladu poto, aby stać się małżonką władcy Azji, „Eleer-Bałasyr“, źródłem miłości, łaski i szczęścia, słońcem i osłodą surowego życia mnicha-rycerza, który był dla Europy „mieczem bożym“?
Czy nie jej pomocy zawdzięczają ocalenie i powrót do ziemi ojczystej ci jeńcy polscy, którzy przybywali czasami aż z „ziemi pesińskiej“ (Chin) i z wąwozów Pamiru?
Jakże musiała być piękna i jaką siłą miłości i czaru władała!
Jakże mądra była, skoro ujarzmiła wojownika, który płomieniem oczu rozniecał płomienie w miastach wrogów!
Spoczywaj na szczycie góry, o ty, piękna „Miłości Chana“, mądra branko z ziemi polskiej i świeć wzorem miłości i szczęścia ludziom, którzy zapomnieli już o legendach, opiewających pełne rzewnego czaru Eleer-Bałasyr — „żony-pierścienie“...
Gdy zeszliśmy nadół i zbliżyliśmy się do starych ruin, lama opowiedział mi, że mnisi stale szperają wśród zwalisk i grzebią w piaskach Gobi, zasypujących coraz bardziej Karakorum i Erdeni-Dzu; nieraz znajdują zwoje pergaminów, tabliczki i cegły z napisami, stosy zmurszałych ksiąg, ukrytych w lochach podziemnych starego i niegdyś potężnego grodu.
Niedawno wykryto skład starożytnych strzelb chińskich i innej broni, dwa złote pierścienie i jakieś odłamki różowego, jak skóra kobiety, agatu, zawierającego w sobie tajemnicze skamieniałe krzaczki mchu.
Zadawałem sobie pytanie, dlaczego potężni władcy połowy świata dążyli do tego odludzia, gdzie nic nie opiewało ich sławy wojowników i zaborców, i gdzie straszliwa pustynia Gobi szybko zacierała wszelkie ślady wysiłków człowieka, chociażby imię jego zgrozą przejmowało serca ludów?
Przecież nie dla tych smętnych dolin i gór z nikłemi lasami brzóz i modrzewi, nie dla piasków Gobi, nie dla wysychających jezior i nagich skał?
Zdawało mi się, że znalazłem odpowiedź...
Potężni chanowie, pamiętając o widzeniu Dżengiz-chana, szukali tu nowych objawień i cudownych przepowiedni dla siebie, otoczeni ubóstwieniem, niewolniczą pokorą, lub naprzemian — zdradą i nienawiścią.
Gdzież mieli szukać spotkania się z bogami, z dobremi i złemi duchami? Naturalnie tylko tam, gdzie bogowie i duchy przebywają, a siedliskiem ich pozostaje od wieków cała okolica Erdeni i Dzaina.
— Na taki szczyt zdoła wejść tylko ten, kto jest zrodzony z potomków Dżengiza — powiedział mi w pewnej chwili Pandita, wskazując ręką górę, porosłą bujną trawą i gęstemi krzakami. — Już w połowie góry brak tchu, i każdy śmiałek, który odważy się iść dalej, umiera. Przed paru laty Mongołowie otoczyli zgraję wilków, które, przedarłszy się, pomknęły na schyłek tej góry i padły, nie dobiegłszy szczytu. Tam, na tej górze leżą kości orłów i sępów, argali i lekkich, jak podmuch wiatru antylop-kabarg. Przebywa tam zły demon, czytający księgę losów ludzkości.
— Mam już odpowiedź! — zawołałem w duchu.
Widziałem na zachodnim Kaukazie, pomiędzy Suchum-Kale i Tuapse, górę, gdzie padały wilki, orły i sarny, a i człowiek zginąłby też niezawodnie, gdyby nie siedział na koniu. Na zboczach góry wydobywają się z ziemi suche źródła gazu węglowego, zabijające żywe stworzenia. Gaz trzyma się grubą warstwą nad ziemią, lecz jeździec, na szczęście, ma głowę ponad tą atmosferą, tającą w sobie śmierć.
Niezawodnie tu, na tej górze, w przybytku złego demona, mamy to samo zjawisko.
Jakże dobrze zrozumiałem teraz mistyczny strach Mongołów i groźny urok tego miejsca dla olbrzymich potomków Dżengiz-Chana!
Głowy ich są zawsze ponad trującą warstwą gazu, i na swych dużych, pięknych wierzchowcach mogą oni z łatwością dotrzeć do szczytów góry tajemniczej i groźnej!
Nawet geologicznie daje się potwierdzić to mniemanie. Do Erdeni zbliża się południowo-zachodni koniec obwodu, obfitego w węgiel. Węgiel zaś jest właśnie źródłem gazów: kwasu węglowego i metanu.
Zły demon doskonale skorzystał z tego naturalnego laboratorjum chemicznego, dopomagając planom politycznym sławnych Dżengizydów.
O kilkanaście kilometrów na zachód od Karakorumu, na obszarach, należących do księcia Dobczin-Dżamco, leży małe jeziorko, które czasami pali się czerwonym, dymiącym płomieniem, strasząc Mongołów i tabuny końskie.
Jezioro, naturalnie, jest owiane legendą.
Niegdyś spadł tu z nieba płonący kamień i głęboko wbił się w pierś stepu. Od czasu do czasu mieszkańcy przestworów podziemnych wypychają ten gorejący kamień na powierzchnię ziemi, a wtenczas zapala on wodę jeziora i znowu pogrąża się w ziemię.
Nie zwiedzałem tego jeziora, lecz jeden z kolonistów rosyjskich opowiadał mi, że na jego powierzchni pływa warstwa nafty, zapalająca się od ogniska pastuchów lub od pioruna.
Bądź co bądź, trudno zrozumieć powody, które pociągały do tego kraju wielkich władców mongolskich, pełniących na Wschodzie swoje historyczne przeznaczenie i pozostawiających po sobie znikające teraz grody, gdzie przebywali z wojskiem, otoczeni kultem religijnym ubóstwiającego ich narodu.
Szczególne wrażenie pozostawiają ruiny Karakorumu, gdzie żył niegdyś i układał szerokie plany wspaniały i mądry Kubłaj Chan, zalawszy Zachód krwią, a Wschód promienną sławą.
Wojowniczy gegeni Pandita długo modlił się na ruinach, pośród których błąkały się cienie dawno zmarłych władców świata, a dusza jego zrywała się do wielkich czynów i sławy Dżengiza i Tamerlana Chromego.
W powrotnej drodze, niedaleko od Dzain-Szabi, zaproszono nas do koczowiska bogatego Mongoła, który właśnie postawił już był książęce jurty koloru szafirowego, upiększone dywanami i tkaninami jedwabnemi.
Gegeni przyjął zaproszenie.
Wkrótce siedzieliśmy bardzo wygodnie na miękkich poduszkach, i Pandita błogosławił Mongołów, kładąc im na głowy ręce i przyjmując od nich tradycyjne „chatyki“.
Po tej ceremonji podano nam w olbrzymiej misie całego barana ugotowanego, co czyni się tylko dla najbardziej szanownych gości.
Gegeni swoim nożem odkrajał tylne nogi: jedną wziął sobie, drugą podał mnie. Potem odciął kawał mięsa i ofiarował go najmłodszemu dziecku w jurcie.
Było to sygnałem do ogólnego jedzenia.
W mgnieniu oka baran zniknął, pocięty nożami na drobne kawałki. Po chwili w milczeniu rozlegało się mlaskanie warg, głośne żucie, zgrzyt zębów, trzask rozgryzanych kości i wysysanie z nich szpiku.
Gdy gegeni skończył jeść swoją olbrzymią porcję, gospodarz wyjął z ogniska kawałek skóry baraniej z wełną i podał ją „bogu“, trzymając dziwny dar obydwiema rękami.
Pandita znów dobył noża, zeskrobał węgiel, popiół i włosy, poczem zaczął odcinać cienkie plasterki tłuszczu i z apetytem spożywać.
Jest to najwytworniejszy i rzeczywiście bardzo dobry przysmak mongolski, tak zwany „sułty“ t. j. wystająca, mocno otłuszczona wypukłość na piersi barana, tuż pod szyją. Ten kawałek ścinają wraz ze skórą i wełną i pieką w gorącym popiele ogniska.
„Sułty“ ofiarowuje gospodarz najbardziej poważanemu gościowi, który nie ma prawa dzielić się tym przysmakiem, gdyż inaczej obraża ofiarodawcę i gwałci tradycję.
Po obiedzie Mongoł zaproponował nam wyjazd na polowanie na „argali“, czyli barany skalne, których duże stado pasło się na kamienistem wzgórzu o parę kilometrów od jurt.
Podano nam świetne wierzchowce z bogato ozdobionemi kulbakami i uzdami, przyczem koń „boga“ gegeni miał rzemienie uzdy i rynsztunku przybrane skrawkami czerwonej i żółtej tkaniny; była to oznaka godności księcia i wyższego dostojnika lamaickiego.
Tłum konnych Mongołów pędził za nami.
Gdy zsiedliśmy z koni, postawiono nas za odłamami skał o 300 kroków jeden od drugiego. Mongołowie, rozdzieliwszy się na dwie partje, zaczęli otaczać górę, wznosząc się coraz wyżej, i wkrótce zniknęli nam z oczu.
Stałem nieruchomo za skałą. Czekałem dość długo, gdy naraz daleko pośród kamieni i skał coś mignęło i przepadło, jak zjawa.
Za chwilę ujrzałem mknącego olbrzymiemi susami, wspaniałego „argali“, za którym pędziło, prawie płaszcząc się po ziemi, całe stado, składające się z 20—25 sztuk.
Zakląłem ze złości, gdyż byłem przekonany, że stado przerwało się przez Mongołów, których nie było wpobliżu, aby zmienić kierunek ucieczki argali. Lecz się omyliłem. Z poza skał nagle wynurzył się jeździec i machnął kilka razy rękami. Stado, zakręciwszy młynka na miejscu, odrazu zmieniło kierunek i pomknęło ku mnie; tylko stary baran się nie uląkł i dał drapaka tuż obok nieuzbrojonego Mongoła.
Strzelałem dwukrotnie i dwa barany padły ranne śmiertelnie. Pandita zastrzelił jednego argali i niespodziewanie przebiegającą antylopę piżmową (gazella mosca Cabarga).
Rogi jednego z argali, zabitych przeze mnie, ważyły przeszło 30 funtów, chociaż był to młody jeszcze okaz.
W tej miejscowości wszędzie się spotyka większe lub mniejsze stadka argali, które wcale się nie obawiają ludzi, nigdy nie słysząc wystrzałów i nie znając pogoni.
Nazajutrz po powrocie do Dzain-Szabi z wycieczki z Panditą wyruszyłem w wygodnej bryczce wraz ze starym kolonistą, jadącym ze mną w roli tłumacza, do Wan-Kure.
Do dyszla bryczki był przywiązany rzemieniami drąg poprzeczny.
Mongołowie podnosili dyszel wraz z drągiem do góry, i pod drąg wjeżdżało czterech jeźdźców-ułaczenów, którzy kładli go sobie na kolana i odrazu ruszali galopem. Ztyłu za bryczką pędziło jeszcze czterech ułaczenów dla zastąpienia pierwszych, wiodąc za sobą konie zapasowe.
Przed opuszczeniem klasztoru poszedłem pożegnać gegeni, który ofiarował mi duży chatyk i zasypał podziękowaniami za lekarstwo, które mu podarowałem.
— Co za wspaniałe lekarstwo! — wołał w zachwycie. — Czułem się po podróży zmęczony i rozbity, zażywszy zaś twego lekarstwa, odrazu wyzdrowiałem! Dziękuję, dziękuję!
Biedaczysko „bóg“ przełknął „osmium-iryd“, który oczywiście nie mógł mu zaszkodzić, ponieważ zaś po przyjęciu tego środka poczuł się lepiej (według swego mniemania), zwracam więc uwagę lekarzy na ten zadziwiający wynalazek; dodam tylko jeszcze, że nie jestem pewien, czy Pandita połknął zawartość rurki, czy również i rurkę szklaną.





  1. Wysoki stopień duchowny w ogólno-buddyjskiej hierarchji.
  2. Znak tajemniczego pochodzenia, wyobrażający dwie skrzyżowane litery „z“.
  3. Porando — chińska nazwa Polaków, zepsute ang. słowo — Poland.
  4. Pioruna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.