Kryształowy korek/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Kryształowy korek
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo „Panteon“; Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Polska Fr. Zemanka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Tłumacz Jan Las
Tytuł orygin. Le Bouchon de cristal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
KOBIETA O STALOWYCH OCZACH.

W parę dni potem, Klementyna, pełniąca jak wiadomo czynności gospodyni domu posła Daubrecq’a, świadczyła swemu panu, że zmuszona jest wydalić się na jakiś czas do swej rodziny, mieszkającej na prowincji.
— Nie pomyślałaś, moja dobra Klementyno, w jaki kłopot wprawi odejście twoje mego dostojnego przyjaciela, Maurycego Prasville — spytał Daubrecq.
— Ha, cóż robić! — odparła dobrodusznie kobieta. — Wielmożny pan usprawiedliwi mnie jakoś przed panem dyrektorem.
— Nie wpierw, aż znajdziesz mi w swojem zastępstwie osobę niemniej od ciebie godną zaufania.
— Pomyślałam już o tem i jeśli wielmożny pan niema nic przeciw temu, ta kobieta zgłosi się dziś jeszcze.
— I owszem, możesz mi ją przysłać.
— Jest to osoba bardzo pewna i zna się wybornie na kuchni. Służyła w najpierwszych domach i ma doskonałe świadectwa.
— Słowem zbiór wszelkich doskonałości. Pilno mi wejść w posiadanie tego skarbu. — Deputowany Daubrecq nie wątpił ani na chwilę, że oddalenie się Klementyny jest nowym wybiegiem policji, która chce mu przydać nowego stróża jego czynności, w osobie tej zachwalonej kucharki.
Czuł się jednak dość pewnym siebie, by poddać się i tej nowej próbie. To też w parę dni potem nowa kucharka zainstalowaną już była w jego domu. Była to osoba niemłoda, ale pełna jeszcze sił, o poczciwej sympatycznej twarzy. Czysto ubrana, w białym fartuszku i śnieżnym czepeczku, spoczywającym na siwiejących włosach, stanowiła skończony typ staroświeckiej służącej zamożnego domu i posiadała wszystkie jej zalety.
Przyniósłszy kuferek swój, zabrała się niezwłocznie do uporządkowania mieszkania, dozorując z widoczną wprawą i doświadczeniem młodego chłopca, który wraz z nią stanowić miał cały personal służbowy tajemniczego posła.
Daubrecq mógłby sobie wprawdzie pozwolić na liczniejszą służbę, ale czując się szpiegowanym, wolał ograniczyć ilość swoich domowników i jadał najczęściej w klubie.
Tym razem jednak pan poseł omylił się o tyle, że nie policja to, lecz Arsen Lupin dostarczył mu tej wyjątkowej służącej. Była nią dawna piastunka jego, poczciwa Wiktorja, którą czytelnicy pamiętają zapewno z poprzednich przygód Arsena.
Prosta rzecz, że wskutek jej obecności, Lupin uzyskać mógł łatwo wstęp do prywatnych apartamentów pana posła. Nie nadużywał jednak tego przywileju, owszem, nauczony poprzedniem doświadczeniem, trzymał się zdaleka i przez pierwszych dni kilka nie ukazywał się wcale w okolicach willi Daubrecq’a.
Wreszcie pewnego dnia, upewniwszy się wcześnie, że posiedzenie w izbie deputowanych przeciągnie się do późna w nocy, zapukał ostrożnie do bramy. Wik torja, która uprzedzona była o jego przyjściu, otworzyła mu natychmiast i zaprowadziła go do swej izdebki. Skoro zostali tam we dwoje, poczciwa kobieta zaczęła lamentować.
— I poco to wszystko? — mówiła. — Mógłbyś już dawno żyć sobie wygodnie jak prawdziwy magnat, a ty musisz się zawsze wplątać w jakąś niebezpieczną awanturę. I poco zaprzątasz sobie głowę tym jakimś korkiem? Co ci zależy na marnym kawałku szkła? Poco zwłaszcza kazałeś mi znów iść na służbę, skoro na stare lata należałby mi się spokój?
— Cóż chcesz, moja dobra Wiktorjo. W całym Paryżu, ba! w całej Francji nie znalazłbym kobiety twego stanu, któraby wyglądała równie zacnie, szanownie, uczciwie, tak była ochędożna, pracowitą, bez zarzutu, jak ty. Jesteś perłą w swoim rodzaju moja Wiktorjo, i gdyby twój teraźniejszy pan znał się trochę na tem, jak powinna wyglądać służba w przyzwoitym domu, byłby z ciebie dumny. Ale to musi być dziki człowiek, nieprawdaż?
— Tego nie powiem, owszem, grzeczny z niego pan, tylko zadaje mi czasem takie dziwne pytania.
— O cóż się pyta?
— Ile dostaję od pana Maurycego Prasville; czy nie był tu w ostatnich dniach? Czy nie wpuszczałam kogo w nocy? Widzisz, on wie już z góry o twojej dzisiejszej wizycie.
— To nic, powiesz mu, żem szukał znów i żem nie znalazł.
— Czego? Czy chodzi o ten utrapiony korek?
— Tak jest.
— I na co ci, pytam, na co ci taki oto drobiazg. Wstyd nawet, aby człowiek w twoim wieku, z twoją sławą, zajmował się podobnemi fatałaszkami.
Lupin ujął za rękę swoją piastunkę i rzekł tonem uroczystym:
— Pytasz mnie, na co mi kryształowy korek, a czy wiesz, że jeśli go nie odszukam, Gilbert, nasz ukochany Gilbert (bo i ty przywiązana jesteś do niego) zapłacić może głową, nierozważny swój napad na willę Marji Teresy. Tak jest, Gilbert i Vaucheray są już bardzo bliscy gilotyny.
— Mniejsza o Vaucheray’a, ale Gilbert, taki dobry, poczciwy chłopak, a przytem delikatny jak pańskie dziecko. Nie dasz mu przecie zginąć. Takie biedactwo, muchyby to nie zabiło.
— A przecie siedzi pod zarzutem morderstwa. Vaucheray rzuca na niego całą odpowiedzialność za zabójstwo Leonarda, a że w dodatku nóż, który znaleziono obok zabitego, należał do Gilberta, wszystkie pozory świadczą przeciw chłopakowi. Czytałaś przecie gazety.
— Ach tak, wszędzie tam są ich portrety, a przytem co na ciebie wypisują, miły Boże.
— Nie bój się Wiktor jo, to się zmieni. Arsen Lupin przekona jeszcze Francję, że nie ma powodu wstydzić się za niego.
Na tem skończyła się ich rozmowa. Tegoż dnia o północy Daubrecq powrócił do domu. Arsen czuwał oczywiście, zająwszy stanowisko przy oknie, a gdy się wszystko uciszyło, wyszedł na mały balkonik, położony obok mieszkania służby. Siedział tam pogrążony w myślach, nie pozwoliwszy sobie nawet na zapalenie papierosa. Noc była bardzo ciemna, ale wiadomo, że człowiek przebywający długo w ciemności, oswaja się z nią wkońcu i odróżnia przedmioty prawie tak dobrze jak w dzień. Tak się też stało i z Arsenem.
Nie wiedział, czego się właściwie ma spodziewać, ale przeczucie, a może więcej jeszcze doświadczenie, kazało mu przypuszczać, że człowiek tego pokroju co Daubrecq, musi prowadzić życie podwójne.
W dzień uczęszczał do parlamentu, przebywał w klubie, wyjeżdżał na wyścigi, lub zabawiał się sportem; słowem prowadził życie podobne do wielu innych ludzi, zajmujących takie jak on stanowisko.
Ale noc ukrywać mogła zagadki, wymykające się z pod kontroli zwykłego obserwatora. Jedną z takieh zagadek spodziewał się Arsen rozwiązać i przeczucie go nie zawiodło.
Około godziny drugiej, gdy zziębnięty zamierzał już powrócić do izdebki Wiktorji dla ogrzania się, usłyszał kroki na piasku ogrodowej alei i zobaczył ciemno ubranego człowieka, zdążającego ku bramie. Był to Daubrecq. Pan poseł otworzył sobie kratę własnym kluczem i znikł w ciemnościach.
Arsen postanowił czekać na jego powrót. Oczekiwanie to nie trwało długo. Pan poseł powrócił po upływie godziny i to nie sam. Towarzyszyła mu osoba, otulona od stóp do głów długim płaszczem z podniesionym kołnierzem, jednym z tych szerokich płaszczów, które moda ówczesna pozwalała nosić zarówno mężczyznom jak i kobietom. To też Arsen nie mógł narazie orzec, do jakiej płci zaliczyć należy tego nocnego gościa. W idział tylko, że obaj z Daubrecq’em weszli do domu.
Bez namysłu, spuścił się na dół zapomocą drabinki sznurowej, którą nosił zawsze przy sobie.
Spojrzał w okna willi. Były wszystkie zasłonięte okiennicami, ale przez małą szczelinę w jednej z nich sączyła się wąska smuga światła. Było to okno od gabinetu Daubrecq’a, tego właśnie, który był terenem tak szczegółowych poszukiwań policji. Cicho, jak kot, podsunął się Arsen pod okno i przyłożył oko do szpary.
Przekonał się natychmiast, że osoba, którą przyszła z Daubrecq’em, była kobietą. Stała wprost naprzeciw okna, przedzielona od pana posła całą szerokością stołu. Arsen widział wybornie jej twarz. Była piękna, ale pięknością dziwnie surową i smutną. Włosy czarne, jak pióra kruka, rozdzielone były na dwie strony, przyczesane gładko, nad czołem marmurowej białości. Rysy regularne, postać smukła i wytworna, wskazywały na osobę z wyższych sfer towarzyskich.
Oczu jej nie mógł dojrzeć, bo były w tej chwili spuszczone. Stojący przed nim Daubrecq zwrócony był plecami do Arsena, ale wiszące naprzeciw zwierciadło odbijało dokładnie jego postać.
Gdy, napatrzywszy się dowoli pięknej i smutnej damie, Arsen przeniósł wzrok na twarz jej towarzysza, wzdrygnąć się musiał na widok dzikiej i nieposkromionej żądzy, malującej się w jego oczach. Przechyliwszy się przez stół, Daubrecq wyciągnął swoje długie ręce, zakończone olbrzymiemi pięściami. Wtedy dopiero kobieta podniosła oczy i uderzyła go spojrzeniem. Nigdy jeszcze nie spotkał Arsen tego rodzaju oczu. Szare, pięknie wykrojone, świeciły w tej chwili jak politurowana stal i godziły w przeciwnika, jak dwa ostre sztylety. Nietrudno było odgadnąć, że zaloty Daubrecq’a budzą w pięknej kobiecie wstręt, pogardę i prawie rozpacz. Rozpacz, bo znajdując się sama w nocy w jego mieszkaniu, była niejako oddana na jego łaskę. B roniła się tem stalowem spojrzeniem, podobnie jak poskromicielka dzikich zwierząt trzyma na uwięzi rozjuszone lwy magnetyczną siłą swego wzroku. A jednak Daubrecq nie dał się tak łatwo poskromić i podskoczywszy ku niej, objął ją nagłym uściskiem. Wyrwała mu się z niezwykłą siłą, ale walka ta musiała ją wyczerpać, bo osunęła się na krzesło i dwie wielkie łzy stoczyły się po jej bladej twarzy.
Zachowanie posła uległo nagłej zmianie. Usiadł obok niej napozór spokojny, a twarz jego przybrała złośliwy i zacięty wyraz. Mówił coś do niej, uderzając niekiedy po stole, jakby jej dyktował warunki. Ciekawa być musiała rozmowa tych dwojga, ale mury były grube i ani jedno słowo nie dobiegło do uszu Arsela. Musiał poprzestać na niemej pantomimie, rozgrywającej się przed jego oczyma.
Całem sercem stał po stronie kobiety o stalowych oczach i nienawidził wraz z nią Daubrecq’a. Podziwiał jej dumę i odwagę, z jaką wkraczała do jaskini lwa, a m usiała chyba mieć do tego ważne powody. Nagle ręka pięknej kobiety poruszać się zaczęła nieznacznie, jakby ukradkowo, sunąc po stole coraz dalej i dalej. Daubrecq, zajęty rozmową z nią, nie mógł widzieć tego poruszenia, za to Arsen śledził je bacznie. Wreszcie smukłe długie paluszki pochwyciły jakiś przedmiot, przyczem kobieta zwróciła nagle głowę, rzuciła ukradkowe spojrzenie i położyła z powrotem na stole mały przedmiot, nie przywiązując już doń widocznie wagi. Był to szklanny korek, leżący obok karafki z wodą.
— Cóż to? Więc i ona szuka kryształowego korka; na honor — sprawa staje się z każdym dniem zawilszą — pomyślał Arsen. Spojrzał znów na nieznajomą i zdumiał się nagłą i niespodzianą zmianą, jaka w niej zaszła. Ręka jej sunęła znów po stole i cofnęła się po chwili, uzbrojona w mały lecz ostry sztylet ze srebrną rękojeścią, służący zwykle Daubrecq’owi do rozcinania kartek.
Kobieta cofnęła się także i stanęła trochę za plecami Daubrecq’a, który mówił coś, żywo gestykulując. Ręka jej uzbrojona sztyletem podniosła się, mierząc w gruby kark posła i zawisła groźnie w powietrzu.
Lupin widział znów jej oczy, błyszczące jak stal. Oczy te miały w tej chwili wyraz prawie błędny.
— Jeszcze chwila, a popełnisz wielkie głupstwo, moja piękna pani — pomyślał Lupin i układał już sobie, jak ma postąpić w razie, gdyby zamach uwieńczony został powodzeniem.
Ale tu zaszło naraz coś dziwnego. Poseł odwrócił się, jakby przeczuwał zamiary swej niebezpiecznej przyjaciółki. Odwrócił się w tej chwili właśnie, gdy cios miał go ugodzić — a uchwyciwszy bez śladu gniewu jej wątłą, szczupłą rękę, zmusił ją do upuszczenia sztyletu, nie okazując zdziwienia.
Nie robił jej, jak się zdaje, żadnych wyrzutów, wzruszył tylko ramionami, jak człowiek przyzwyczajony do tego rodzaju scen i chodzić zaczął po pokoju z rękoma w tył założonemi. Za to kobieta straciła zupełnie panowanie nad sobą, a ukrywszy twarz w dłoniach, szlochała tak gwałtownie, że Arsen widział falowanie jej piersi, wstrząsanej łkaniem. Po niejakim czasie kobieta uspokoiła się, a Daubrecq, który zdawał się na to oczekiwać, podał jej z nieco szyderską galanterją okrycie i czarną koronkę, którą owinęła sobie głowę. Zasłoniła się starannie i tylko stalowe jej oczy błyszczały z pod fałdów opadającej na czoło koronki.
Daubrecq musiał jej coś proponować, bo wstrząsnęła przecząco głową i zdało się Arsenowi, że słyszy wybiegające z jej ust słowa energicznego protestu.
— Nigdy — nigdy. — Poszli oboje ku drzwiom, Arsen zaś wycofał się do izdebki Wiktorji i przetrawiał tam przeżyte wrażenia.
— Ciekawa pantonima — myślał — ciekawa kobieta. Jakże chętnie pobiegłbym za nią, by ją prosić o słówko rozmowy. Co za oczy! Takie więc wizyty przyjmuje pan poseł nocną dobą, gdy policja straci go z oczu. A może ta kobieta jest z policji. Chociaż nie, w tem kryć się musi jakiś zadawniony dramat, może tragedja. Muszę się dowiedzieć, kim jest tajemnicza piękność, a może uda mi się namówić ją do współdziałania. Ta piękna pani nie musi żywić zbyt słodkich uczuć dla pana posła, chociaż kto wie? Kobiety bywają takie dziwne, nienawiść bywa u nich niekiedy jedną z form miłości.
Nie mógł zasnąć. Czuł, że obraz kobiety o stalowych oczach prześladować go będzie natrętnie. Czy była naprawdę piękną? Była to twarz raczej surowa, dumna, nieubłagana, która nie oczarowałaby może amatorów świeżych twarzyczek o niewinnych oczach dziecka. Ale komu raz zapadło w duszę przeszywające spojrzenie tych stalowych oczu, ten nie zapomni o nich tak łatwo.
Jaka przytem odważna, jaka dumna! O mały włos, a zabiłaby swego wroga, czy kochanka, bo jednym lub drugim musiał być dla niej czcigodny poseł. Ale i on był godnym jej partnerem. Nie ukarał jej za ten sztylet wzniesiony do morderczego ciosu, zbagatelizował to zajście, jak zwykły kaprys kobiecy. A może był wogóle pewnym, że go nie zabije. Czego chce od niego? Dlaczego przychodzi do niego sama w nocy, skoro go nienawidzi?
Przed świtem opuścił Lupin izdebkę Wiktorji i nie powrócił przez dni kilka do willi Daubrecq’a. Czuł się tak roznamiętniony drażniącą tajemnicą, że zmuszony był czuwać pilnie nad sobą, aby nie strzelić jakiego bąka. Nie znaczy to jednak, jakoby zaniechał wszelkiej działalności w celu bliższego jeszcze poznania prywatnego życia posła Daubrecq’a. Czterech najinteligen tniejszych ludzi z jego bandy otrzymało rozkaz strć żowania nocą obok willi. Ludzie ci składali mu co rano dokładne raporty.
— Czy nie widzieliście wchodzącej do niego kobiety? — pytał za każdym razem Arsen.
Odpowiedź brzmiała zawsze przecząco. Za to skon statowali oni dwa fakta. Policja, która śledziła sta rannie kroki Daubrecq’a gdy wychodził z mieszkania, zaniedbywała tej ostrożności w nocy. Za to ukazywali się tam w nocy jacyś samotni goście, którzy zabawiw szy jakie pół godziny w willi, odchodzili mocno wzburzeni. Jeden z nich zataczał się jak pijany i widziano go potem tłukącego głową o ścianę sąsiedniego domu tak, że aż stróż nocny zwrócił uwagę na jego zachowa nie się i odprowadził go do mieszkania.
— Któż to był?
— Senator Delbery.
— Senator Delbery, sekretarz ministerstwa kolonij i członek wielu towarzystw naukowych? — zdumiał się Lupin. — I cóż spowodować mogło tak ryzykowne jego zachowanie się i tę nocną wizytę? — Zestawiwszy fakta, próbował jednak wysnuć z nich parę wniosków.
— Policja — rozumował — nie dba widocznie o osobę Daubrecq’a, lecz pragnie odszukać jakiś przedmiot przez niego przechowywany, może kryształowy korek.
Ludzie, którzy odwiedzają go w nocy, chcą zapewne uzyskać coś za jego pośrednictwem i odchodzą zrozpaczeni lub uspokojeni, stosownie do tego, jaką otrzymają odpowiedź.
Wszystko to nie posuwa jednak ani na jotę moich poszukiwań, trzeba działać, odszukać należy kobietę o stalowych oczach. Pod tym względem los mu miał być przychylnym. Tegoż dnia jeszcze odwie dziła go Wiktorja, powracając z miasta z koszykiem.
Arsen poznał odrazu z zachowania się swej starej piastunki, że przynosi mu jakąś ważną wiadomość.
— Mój pan będzie dzisiaj w teatrze — rzekła, odsapnąwszy nieco ze zmęczenia.
— Tylko tyle? odparł Łupin nieco rozczarowany.
— Będzie w teatrze z damą — ciągnęła dalej Wiktorja — zakupił już lożę i obstalował w magazynie piękny bukiet z białych róż i pąsowych kamelij.
— Z damą? Co mówisz moja dobra Wiktorjo, z damą? piękną, wspaniałą kobietą, o stalowych oczach. Pozwól niech cię uściskam, warto cię doprawdy ozłocić za. taką wiadomość. — Mówiąc to, Arsen puścił wodze wrodzonej żywości i porwawszy w ramiona swoją starą piastunkę, okręcił ją parę razy w powietrzu. Gdy wreszcie postawił na ziemi zdyszaną staruszkę, która nie miała nawet sił, by się na niego gniewać, zapytał ją skwapliwie:
— Mów, jakim sposobem dowiedziałaś się o tem?
— Ależ bardzo prostym. Sam mi o tem powiedział, a przytem słyszałam, jak telefonował do tej pani.
— Telefonował, mówisz, ale w jakich słowach?
— Prosił ją, aby była gotową na w pół do dziewiątej, a następnie uwiadomił ją, że loża, którą zakupił, jest tą samą, w której znajdował się z nią przed trzema tygodniami. Dodał przytem...
— Co dodał? — pytał dalej Arsen, który nie mógł się oprzeć uczuciu gorzkiej zawiści na myśl, że Daubrecq pozostaje w tak zażyłych stosunkach z piękną kobietą.
— Dodał ze śmiechem, że spodziewa się, iż tym razem nikt nie skorzysta z tej sposobności celem obrabowania jego willi. — Słowa te dały do myślenia Arsenowi. Wszak Daubrecq znajdował się w teatrze w chwili gdy rabowano willę Marji Teresy. Ale skąd Gilbert i Vaucheray mogli o tem wiedzieć? Przebiegło mu przez głowę podejrzenie, że byli może w zmowie z tajemniczą kobietą. Postanowił oczywiście być w teatrze i skorzystać z tej sposobności dla przyjrzenia się dokładniejszego pięknej nieznajomej. W tym celu ucharakteryzował się na hrabiego rosyjskiego, typ wielce popularny w Paryżu. Włożył więc jasno blond perukę i takież faworyty. Przywdział swój najpiękniejszy frak i spinkę brylantową iskrzącą się jak słońce, którą zrabował przed kilku laty jednemu z autentycznych rosyjskich krezusów. Przejrzał się następnie w zwierciadle i znalazł, że mu w tym stroju niezmiernie do twarzy. Prócz tego zapewnił sobie współudział trzech swoich wspólników, którzy oczekiwać mieli na niego w samochodzie, bo nie można było przewidzieć, co się zdarzy. W chwili, gdy miał wychodzić z domu, Achilles wręczył mu miejską depeszę, która brzmiała, jak następuje: „Nie przychodź pan dzisiaj do teatru, pańskie wdanie się może wszystko popsuć.“ Arsen stał obok kominka, na którym umieszczony był kosztowny wazon na kwiaty z sewrskiej porcelany. Porwał bez namysłu ten cenny przedmiot, a cisnąwszy nim o ziemię, roztłukł go na tysiączne kawałki. Zaspokoiwszy w ten sposób pierwszy gniew, zgrzytnął zębami z niewymowną wściekłością.
— Naturalnie! — syknął. — Ktoś pozwala sobie drwić ze mnie. Ktoś posługujący się mojemi własnemi sposobami, mojemi wybiegami.
Tylko, że to rzecz inna. — Sprawa ze mną, Arsenem Lupin. Nie pójdzie ci ona tak gładko panie Daubrecq. W siadł do samochodu wraz z towarzyszami, ale po drodze przypomniał sobie jeden mały szczegół. Nie wiedział, w którym mianowicie teatrze zakupił loże Daubrecq.
— I znowu czas stracony, zaczynam w piętkę gonić — mruknął uderzając się w czoło. Rzucił podejrzliwe spojrzenie na swych towarzyszy, usiłując odgadnąć, czy który z nich nie dziwi się jego nieprzezorności. Radzi nie radzi, zwiedzać zaczęli wszystkie teatry, najpierw wodewile i operetki, potem poważniejsze sceny. Wreszcie około 10-ej w teatrze Vaudeville wpadł Arsen na trop ściganej pary. Zająwszy fotel w parterze, dostrzegł Łupin lożę zasłoniętą do połowy dwoma ekranami. Ujęta sutym napiwkiem, kobieta otwierająca lożę, objaśniła go, że znajduje się tam pewien pan średniego wieku, barczysty, z rudym zarostem i młoda dama, której twarzy nie widziała dokładnie, bo weszła do teatru starannie zawoalowana.
Rysopis ten odpowiadał zupełnie poszukiwanym osobom.
Nie namyślając się, zakupił Arsen sąsiednią lożę, która była na szczęście niezajęta i zajął w niej miejsce, rozpierając się z niedbałością prawdziwego hrabiego rosyjskiego. Gdy odkręcono światło w czasie antraktu, poznał natychmiast profil Daubrecq’a, dama siedziała w głębi niewidzialna. Rozmawiała jednak z Daubrecq’em. Rozmowa ta nie przerwała się nawet w chwili podniesienia kurtyny, ale mówili z sobą tak cicho, że Łupin nie odróżnił ani jednego wyrazu.
Arsen wyszedł z loży i dał przyjaciołom swoim stosowne polecenia, następnie powrócił i czekał cierpliwie. Po kilku minutach woźny teatralny zapukał do loży.
— Czy tu jest pan deputowany Daubrecq?
— A to co? Skąd znasz moje nazwisko?
— Senator Delbery telefonował do pana i wskazał numer loży; co mamy mu odpowiedzieć?
— Że przyjdę do telefonu, za małą chwilkę.
Wstał istotnie i wyszedł z loży. Korzystając z tego Lûpin, wszedł do niej cicho i zajął jego miejsce, zamknąwszy wprzód drzwi od wewnątrz. Zwrócił się wówczas do siedzącej w głębi damy, która narzuciła szybko chusteczkę koronkową i zasłoniła się nią po oczy.
Poznał natychmiast oczy te dziwne, głębokie, błyszczące i tu, niezwykłem światłem mimo ciemności, panującej w teatrze. Wziął ją za rękę, kobieta wydała stłumiony okrzyk.
— Niech pani nie krzyczy — nakazywał jej. — Nie jestem pani wrogiem. Musimy pomówić ze sobą w ważnej sprawie.
— Och! — rzekła kobieta. — Znam cię, jesteś Arsen Lupin.
Arsen zdumiał się. Skąd mogła go znać, a zwłaszcza dlaczego poznała go pod tem przebraniem. Był tak osłupiały, że nie próbował jej przeczyć, jakkolwiek było to nieledwie równoznaczne ze zdaniem się na łaskę nieznajomej. Wnet jednak odzyskał przytomność. Nagłym ruchem zerwał z głowy kobiety koronkową chusteczkę i upajał się widokiem jej pięknej twarzy. Miał ją więc przed sobą, tę dumną, surową piękność o kruczych włosach i stalowych oczach. We włosach tych zauważył kilka srebrnych nitek, musiała chyba wiele cierpieć, bo była jeszcze młodą.
— Ja także znam panią — rzekł po chwili. Teraz z kolei ona się zmieszała.
— Pan? Mnie? To niemożliwe.
— Widziałem cię pewnej nocy w willi Daubrecq’a, widziałem sztylet, wzniesiony nad jego głową. Jesteś pani odważną, ale chciałaś popełnić szaleństwo. — Usłyszawszy to, kobieta chciała się zerwać do ucieczki, ale Arsen zatrzymał ją.
— Nie, nie odchodź pani. Musimy się porozumieć. Muszę wiedzieć, kim jesteś. Daubrecq jest wrogiem twoim, nieprawdaż? Trzyma cię w zależności. Ja cię wyzwolę, zrobię wszystko, co mogę. Zaufaj mi tylko, we dwoje zwyciężymy go. Wesprę panią całem mojem doświadczeniem.
— Dlaczego? W jakim celu? — pytała nieufnie.
— Nie traćmy czasu napróżno. Daubrecq zaraz powróci, spostrzeże się, że go oszukano przy telefonie.
— Jakto? Przecież to senator Delbery.
— Nie, to ja telefonowałem, a raczej jeden z moich wspólników.
W tej chwili dobijano się już do loży. Silnem uderzeniem pięści wysadził Dąubrecq zamknięte drzwi. Spostrzegł oczywiście natychmiast obecność intruza.
— No! no! pani przyjmuje gości. — Kobieta nie broniła się ani jednem słowem. Dumna, wyprostowana, siedziała tak obojętnie, jakby ta cała sprawa nie obchodziła jej wcale.
— A jednak nie zdradziła mnie — pomyślał z zadowoleniem Arsen.
— Wybacz pan — rzekł kłaniając się Daubrecq’owí — jestem cudzoziemcem i nie dostrzegłszy, że ta loża jest zajęta, pozwoliłem sobie wejść do niej.
— Znamy się na tych sztuczkach — odparł brutalnie Daubrecq — cudzoziemcem! A może przebranym księciem. W każdym razie postąpiłeś sobie, jak prosty fagas.
— Pan się unosisz — rzekł z wyniosłą grzecznością Arsen, dostrajając się do arystokratycznego tonu tajemniczej damy. — A zresztą rozmówimy się na korytarzu.
— Rozmówimy się natychmiast — syknął Daubrecq, wpatrując się nieufnie w zmienioną twarz Arsena. — Nie wyjdziesz stąd, dopóki cię sam nie wyrzucę.
I uchwyciwszy Arsena za kołnierz, próbował go unieruchomić, rzucając go na krzesło, stojące w loży. Niebaczny gest. Czyż Arsen mógł pozwolić, aby trzymano go w tak upokarzającej postawie, w obecności kobiety, której surowa i poważna piękność podbiła go? Jednym ruchem odepchnął przeciwnika, a potem cztery ich pięści splotły się w żelaznym uścisku i rozpoczęło się mocowanie. Dziwna to była walka, prowadzona w najzupełniejszem milczeniu, gdyż tak jednemu jak drugiemu zależało na uniknięciu skandalu, W teatrze było ciemno, na scenie rozgrywała się właśnie wzruszająca scena, przykuwająca uwagę widzów. Przewaga siły była niezawodnie po stronie Daubrecq’a, którego olbrzymie pięści groziły zda się zgruchotaniem przeciwnika, ale nie posiadał on za to fachowej umiejętności szermierskiej, w którą wyposażony był w tak wysokim stopniu Arsen Lupin. W szale walki dostrzegł on parę razy szeroko otwarte oczy kobiety, która, oparta o ścianę w głębi loży, śledziła z niepokojem przebieg zajścia. To mu dodało podniety. Mistrzowskim zwrotem, wymierzył w kolano Daubrecq’a bolesny cios, końcem obutej stopy.
Ból ogłuszył przez chwilę posła, tak, że go puścił. Uderzenie pięścią w głowę i piersi dokonało reszty. Daubrecq osunął się na krzesło ogłuszony. Ktoś stukał właśnie z sąsiedniej loży, prosząc o ciszę.
— To nic — odparł Arsen. — Towarzyszowi memu zrobiło się trochę słabo, śpiesz po wodę.
Chciał wymknąć się pociągając za sobą tajemniczą damę, ale ta znikła już bez śladu, wyszła widocznie z loży w czasie gdy był pochłonięty mocowaniem się z Daubrecq’em. W każdym razie nie mogła być daleko. Wybiegł szybko z loży, obdarzając sutym datkiem stojącego na korytarzu woźnego i powtarzając mu bajkę o zasłabnięciu pana posła. W parę sekund był już na dole i dostrzegł w istocie otuloną ciemnym okryciem postać kobiecą, wychodzącą pośpiesznie na ulicę. Zanim ją doścignął, była już w samochodzie i mignęła mu tylko przez spuszczone szybki ciemna główka, owinięta koronką.
Miał zaledwie czas rzucić okiem na twarz szofera — zdało mu się, że nie jest mu obca.
— Cóż to znaczy? — mruknął zdziwiony. — Przysiągłbym, że to Le Balu — Le Balu był jego własnym szoferem, tym samym, który go wiózł z willi Marji Teresy, a może było to tylko łudzące podobieństwo? Człowiek ten, polecony mu przed rokiem przez Gilberta, był prawdziwym mistrzem w swoim fachu. Czyżby go zdradzał na rzecz pięknej kobiety? Sprawa gmatwała się coraz bardziej. Nie dowiedział się nawet o nazwisku nieznajomej, nie otrzymał od niej przyrzeczenia schadzki. Jedyną pociechą było mu zwycięstwo, jakie odniósł w jej oczach nad Daubrecq’em. Słaba pociecha, która nie posuwała go ani na krok dalej w rozjaśnieniu tajemnicy. Zaszedł do cukierni i machinalnie prawie, chcąc się rozerwać, przerzucać zaczął wieczorne gazety. To co wyczytał, nadało nowy kierunek jego myślom.
Pisano o sprawie jego wspólników.
„Sprawa rabunku willi Marji Teresy zajmuje powszechnie umysły, ze względu na związek jej z Arsenem Lupin.
Stwierdzono tożsamość jednego z rabusiów, który jest niebezpiecznym recydywistą, skazanym już kilka razy zaocznie. Nie zdołano natomiast dotąd odkryć prawdziwego nazwiska drugiego bandyty, Gilberta.
Młody ten człowiek, którego osoba i zachowanie się zdradzają pochodzenie z wyższych sfer inteligencji, jest smutnym przykładem współczesnej deprawacji. On to, jak wynika ze śledztwa, uplanował napad na willę i nakłonił do tego zwierzchnika swego, słynnego Arsena Lupin. On także dokonał prawdopodobnie mordu na osobie Leonarda, a przynajmniej wziął w nim czynny udział, mimo, że się tego uporczywie zapiera.
Sprawiedliwość załatwi się jak się spodziewamy szybko i ostro z tym wykwintnym rzezimieszkiem, który nie może być usprawiedliwionym“.
Cały ten artykuł, pisany tendencyjnie, był widocznie skierowany przeciw biednemu Gilbertowi, w tym samym tonie pisały inne gazety. Była to widoczna nagonka. Tu i owdzie zaledwie przejawiały się ślady współczucia z powodu młodości obwinionego.
Naogół domagano się szybkiego osądzenia obu ra busiów. Był to właśnie czas, gdy opinja w Paryżu oburzona była z powodu wzmagającej się liczby apaszów i domagała się energicznie częstego stosowania kary śmierci.
— To bydlę Vaucheray rzuca całą winę na Gilberta, a chłopak nie umie się bronić właśnie dlatego, że jest uczciwy. Pozatem jednak dostrzegł Lupin coś jeszcze, jakby rękę ukrytą, która starała się zgromadzić wszystkie gromy nad głową jego ulubieńca.
— Co mógł komu zawinić? Komu zależało na jego zgubie? Co prawda on sam nie znał prawdziwego nazwiska Gilberta.
Nie zapytywał o to nigdy swoich wspólników, oceniając ich raczej podług charakteru. Na domiar następnego dnia jeszcze doszła go z więzienia rozpaczliwa kartka od Gilberta, wymowna w swej lakonicznej prostocie.
„Boję się, szefie, och boję się, widmo gilotyny — twój Gilbert“, a w post scriptum: „Uratujesz nas — nieprawdaż?“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: Juliusz Feldhorn.