Kryształowy korek/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Kryształowy korek
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo „Panteon“; Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Polska Fr. Zemanka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Tłumacz Jan Las
Tytuł orygin. Le Bouchon de cristal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIII.
OSTATNIA WALKA.

— Wprowadzić tu pana Nikol! — rozkazał sekretarz.
Pan Nikol wszedł do gabinetu krokiem nieśmiałym, usiadł swoim zwyczajem na brzeżku krzesła i rzekł cichym, melodyjnym głosem.
— Przyszedłem tu dla dokończenia rozmowy, którą przerwaliśmy wczoraj w punkcie dość ciekawym.
— Pozwoli pan — odparł Prasville — za małą chwilę będę panu służył.
I wyszedł do przyległego gabinetu dla porozumienia się raz jeszcze ze swym sekretarzem.
— Obsadzić żołnierzami korytarze i schody — rozkazał. — Z tym człowiekiem niema żartów, gotów sprowadzić tu całą swoją bandę.
Powrócił następnie i rozsiadł się wygodnie w fo- telu przed biurkiem, jakby miał zamiar prowadzić długą rozmowę.
— Mówiłeś zatem, panie Nikol? — zaczął niedbale.
— Mówiłem, panie dyrektorze, że chcę prosić o przebaczenie, z powodu, iż nie stawiłem się wczoraj. Miałem różne przeszkody. Przedewszystkiem hrabianka de Mergy.
— Tak, wiem, hrabianka była rozdrażniona, a pan starałeś się ją uspokoić.
— W istocie, tak. Pan dyrektor jest dobrze powiadomiony, a przytem i sam potrzebowałem spoczynku.
— Co za bezczelność — pomyślał Prasville, który wiedział przecie dobrze o nocnej walce, stoczonej przez Arsena z lokatorami owej kamienicy, z której wysokości dokonał swego zamachu.
Drażniło to pana dyrektora, że mniemany Nikol krąży wymijająco, zamiast przystąpić prosto do rzeczy.
— Przyrzekłeś mi pan, jeśli się nic nie stanie, wydrzeć od Daubrecq’a jego sekret.
— Przyrzekłem, ale na nieszczęście Daubrecq był nieobecny.
— Czy tak?
— Wyprawiłem go do Paryża automobilem, który się zepsuł w drodze.
— A więc masz własny automobil, panie Nikol — zauważył szef policji, uśmiechając się przebiegle.
— Stare, mizerne pudło. Kupiłem je przy okazji za bezcen prawie. Na nieszczęście samochód nie przybył na czas. Panowie nie chcieliście odłożyć egzekucji, dlatego więc...
— Cóż dlatego?
— Musiałem użyć innego sposobu.
— Jakiego?
— Ależ panie dyrektorze, zdaje mi się, że pan wie o nim równie dobrze jak ja, że pan sam był świadkiem.
— Jakto?
— Byłeś pan przecie na placu egzekucji, widziałeś, jak Vaucheray padał ranny śmiertelnie, jak następnie kat otrzymał postrzał w ramię, co uniemożliwiło mu dokonanie egzekucji na Gilbercie.
— Co? co? Więc pan to uczynił? Pan śmiesz się przyznać do tego? — wołał Prasville, ogłuszony tak wielką bezczelnością.
— Po głębszym namyśle, przyznasz mi pan sam, panie dyrektorze, że nie miałem przed sobą innej drogi. Zabiłem Vaucheray’a, bo ten po stokroć na śmierć zasłużył, a i tak oddałem mu jeszcze przysługę. Wiesz pan przecie, jaki wstręt żywił on do gilotyny. Co się tyczy Gilberta, który jest absolutnie niewinny, nie mogłem narazie zrobić dla niego nic innego, prócz odwleczenia egzekucji. Dałem w ten sposób wszystkim czas do namysłu. Sobie, panu, prezydentowi rze~ czypospolitej i prokuratorowi. Cóż pan myśli o tem, panie dyrektorze?
Pan dyrektor myślał wiele rzeczy, a przedewszystkiem, że pan Nikol ma piekielny impet i że przebywanie z nim sam na sam, chociażby nawet w środku zabudowań policyjnych, nie należy do najbezpieczniejszych rozrywek.
— Myślę — rzekł głośno — że aby trafić z tej odległości człowieka, którego się chce zabić i zranić drugiego, którego się miało zamiar tylko zranić, trzeba mieć djabelnie wprawne oko i djabelnie pewną rękę.
— Miało się już trochę praktyki, panie dyrektorze — odparł skromnie Nikol.
— Sądzę pozatem, że musiał pan już dawno opracować plan opanowania domu na wypadek egzekucji.
— Ależ nie, wcale nie, jest pan w błędzie, panie dyrektorze. Myśl dostania się do tego domu przyszła mi dopiero w ostatniej chwili, gdy zbudziłem się z krótkiego snu, na jaki sobie pozwoliłem dla odświeżenia umysłu. A i jeszcze jedno... Mam doprawdy żal do pana, panie dyrektorze, za dziwaczny pomysł stawiania u drzwi moich dwunastu policjantów i to w chwili, gdy zależało mi najbardziej na pośpiechu. Na szczęście miałem wśród nich paru przyjaciół, a nawet jeden z nich zbudził mnie prawie przemocą, przynaglając do czynu.
— Co? co? — zawołał Prasville, czerwieniejąc z oburzenia.
— Zatrudniamy jednych i tych samych ludzi, panie dyrektorze. Stara to taktyka, która wychodzi na dobre obu stronom... No, ale uspokój się pan, nie wszyscy twoi podwładni stoją na moim żołdzie. To też dlatego zmuszony byłem przebiec pięć piąter po tylnych schodach i wyjść przez dom sąsiedni, wychodzący na drugą ulicę. Doprawdy, nie było to pięknie z pańskiej strony przyczyniać mi tyle trudu.
— Bardzo mi przykro, na drugi raz to się już nie powtórzy — odrzekł Prasville, dostrajając się do wesołego tonu swego gościa.
— Chcesz pan powiedzieć, że na drugi raz nie poprzestaniesz na obsadzeniu strażą drzwi moich, lecz ujmiesz mnie poprostu odrazu i okujesz w kajdany, że stanie się to może zaraz w tym samym gabinecie. Cierpliwości panie dyrektorze.
— Jestem cierpliwy! Sam musisz mi przyznać, panie Nikol, że jestem cierpliwy, — ale zwracam twoją uwagę, że odwlekanie egzekucji Gilberta, nie ocali mu życia, że zostanie on i tak ścięty za parę dni... chyba, że...
— Chyba, że przyniosę panu listę 27-miu — podchwycił Nikol.
— A właśnie... A pan jej nie masz, jak się zdaje.
— Owszem, mam ją.
— Autentyczną?
— Najprawdziwszą w świecie.
— Z krzyżem lotaryńskim?
— Z krzyżem lotaryóskim.
Prasville umilkł zwyciężony wzruszeniem. Wiedział już teraz, że ma przed sobą Arsena Łupin, prawdziwego Arsena Lupin.
Siedział oto przed nim, Arsen Łupin, postrach wszystkich szeiów policji, sam jeden, otoczony tajemnie czujnym nadzorem, a przecież tak spokojny, tak pewny siebie, jakgdyby znajdował się na czele swej bandy, wobec rozbrojonego przeciwnika.
Maurycy Prasville uczuł przesądny strach przed tym człowiekiem i nie wyzyskał swojej nad nim przewagi, nie zadzwonił. Spytał tylko niepewnym głosem:
— A więc Daubrecq wydał panu listę?
— Daubrecq nie wydaje niczego dobrowolnie. Wziąłem mu ją sam.
— Siłą?
— Niezupełnie. Co prawda, gotów byłem na wszystko i w chwili, gdy wyładowano go z kosza, w którym go wyprawiłem jak zwykły ładunek kolejowy, miałem zamiar użyć nieomylnego środka. Żadnych tortur, żadnych mąk próżnych. Przystawić mu chciałem sztylet do piersi i dać mu do wyboru wóz albo przewóz. „Oddasz listę, albo zginiesz na miejscu.“ Ja, panie dyrektorze, nie jestem skompromitowany w sprawie kanałowej, nie lękałem się więc pośmiertnych wyznań Daubrecq’a i mogłem mu zadać śmierć z czystern sumieniem. Ale...
— Ale co?
— W chwili, gdy Daubrecq wytrzeźwiony z działania chloroformu, otworzył oczy i spojrzał na mnie, spostrzegłem, że nie ma okularów. Zgubił je zapewne w czasie szamotania się ze mną. Spojrzał więc na mnie, a ja spotkałem po raz pierwszy jego oczy tak zbliska i bez osłony szkieł.
— I to pana tak wzruszyło?
— Oczy Daubrecq’a przekonały mnie, że można wydobyć z niego tajemnicę nie skazując go na śmierć.
— Wyznał więc?
— Nic nie wyznał, taki człowiek, jak on, nie wyznaje. No, ale mniejsza o szczegóły, panie dyrektorze, dość, że otrzymałem od niego listę dwudziestu siedmiu.
— I masz ją pan przy sobie?
— Nieinaczej.
— Autentyczną?
— Najautentyczniejszą w świecie, spisaną na papierze naznaczonym krzyżem lotaryńskim.
— Ale jakim sposobem dostałeś pan ją — powtórzył Prasville, którego paliła naturalna ciekawość — gdzie ją miał, w jakiej że nadzwyczajnej kryjówce trzymał ten dokument?
— Chce pan wiedzieć? panie dyrektorze, a więc mówiłem już panu, że powiedziały mi to jego oczy.
Chciałem je widzieć i wyczytać w nich strach przed śmiercią, nikczemny strach tego bezdusznego okrutnika, co posłał sam bez skrupułu na śmierć tyłu ludzi. Spojrzałem w nie, w te jego dziwne oczy, okrążone czerwoną obwódką i tu spadł na mnie jakby błysk światła — jasne widzenie prawdy. Powiedziałem sobie. Skoro nie mogliśmy odnaleźć listy poza nim, ani obok niego, w mieszkaniu jego, ani w sukniach, ani zgoła nigdzie, a więc nosi ją widocznie przy sobie, a raczej w sobie, gdzieś pod skórą, w żywem ciele.
— Co? co? — zawołał Prasville.
— Tak jest, panie dyrektorze, tak jest, nosił ją...
— Ale gdzie?
— Powinienem był dojść do tego sam zapomocą logicznego wnioskowania. Przypomina pan sobie korek kryształowy, za którym goniliśmy razem z hrabianką de Mergy. Korek ten nie był fikcją, albo jeśli pan woli, kryształ ten nie był fikcją. Wydrążony kryształ, który hultaj ten nosił.
— Gdzież wreszcie?
— W oku, panie dyrektorze, nosił go w własnem oku. Wyjąłem poczciwcowi to pierwsze oko w głowie, lewe oko i znalazłem w niem dokument.
Mówiąc to, skromny dotychczas pan Nikol, wyprostował się, urósł w oczach zdumionego dyrektora i śmiał się szczerym, wdzięcznym śmiechem zdrowego człowieka, który wydał się jednak dziwnie złowrogim Maurycemu Prasville.
— Popełniłeś pan to okrucieństwo? — wyszepta! przejęty mimowolnem uczuciem grozy.
— Jakie okrucieństwo? Żem mu wyjął to oko. Ależ to nie było oko, to był... to był... korek kryształowy, albo jeśli pan wymaga odemnie większej ścisłości, wydrążony kryształ. Oto jest. Możesz go pan oglądać.
Mówiąc to Arsen, podał na dłoni Maurycemu Prasville mały przedmiot ze szkła, a wpierw stuknął nim parę razy o stół — przyczem przedmiot ten wydał odgłos twardego kryształu.
— Szklanne oko — wyszeptał Prasville.
— Tak jest, szklanne oko, które czcigodny poseł ukrywał pod soczewkami okularów. Tu właśnie ukrył swój talizman, któregośmy szukali napróżno.
Prasville przesunął ręką po czole, nieochłonąwszy jeszcze ze zdziwienia.
— A lista? — rzekł jeszcze pozornie obojętnym tonem.
— Jest tu, w oku Daubrecq’a. Pozostawiam panu przyjemny obowiązek wydobycia jej z tej kryjówki.
Prasville wziął do rąk szklanne oko, obrócił je w palcach i wpadł bez trudności na ruchomą ściankę, która ustąpiła pod naciskiem paznogcia.
Oko było wydrążone i zawierało zwitek, malutki zwitek cienkiego, jak pajęczyna papieru.
Rozwinął go drżącemi rękoma i obrócił do światła.
— Widzisz pan krzyż lotaryński?
— Widzę go.
— Więc tym razem lista jest prawdziwa?
— Tak jest.
— Zatem dobijemy targu.
— Naturalnie.
Nastała chwilowa cisza. Arsen i Maurycy Prasville mierzyli się spojrzeniem, usiłując przeniknąć się nawzajem.
Szef policji trzymał prawą rękę na ukrytym pod gazetą rewolwerze, lewą zaś dotykał nieznacznie zamaskowanego dzwonka guzika elektrycznego.
Prasville przedłużał rozmyślnie tę scenę, rozkoszując się niezwykłością sytuacji, a więcej jeszcze niezaprzeczoną przewagą, jaką miał nad przeciwnikiem. Był przecież panem listy, miał w ręku Arsena Lupin.
— Skoro zechcę — myślał — pociągnę jedną ręką guzik elektryczny, drugą strzelę do niego, w razie, gdyby przeniknął moje zamiary.
Wtedy Arsen rzekł:
— Ponieważ spełniłem com przyrzekł, czas już panie dyrektorze, żebyś się potrudził do pałacu Elizejskiego i przyniósł nam stamtąd przyrzeczone przez siebie ułaskawienie Gilberta. Ja zaczekam tu na pański powrót.
— Zaczekasz pan i na co?
— Na pański powrót z pałacu Elizejskiego.
— Mój? — zawołał Maurycy Prasville, z dobrze udanem zdziwieniem — więc pan liczy na mnie?
— Ależ oczywiście.
— Żałuję bardzo, ale nie wiem, czy pan zdaje sobie z tego sprawę, że tego rodzaju krok do naczelnika rządu zakrawa na szantaż, byłby rodzajem wymuszenia, na które ja na mojem stanowisku pozwolić sobie nie mogę.
— Skrupuły szlachetne, ale nieco spóźnione — odparł sucho Arsen, po którego ustach przebiegał pogardliwy uśmieszek.
Nie spuszczał on z oka szefa policji i widział wybornie, jak Prasville złożył starannie listę i wsunął ją do swego portfelu, który ukrył w bocznej kieszeni.
— A więc — mówił dalej Arsen — skoro nie podobają się panu moje warunki, proszę mi zwrócić listę 27-miu.
— Poco?
— Abym użył innego pośrednika.
— Nie opłaci się, drogi panie. Prezydent odmówi.
— Ależ przeciwnie, sądzę, że po wypadkach ubiegłego dnia ułaskawienie Gilberta przyjdzie bez trudności, będzie zresztą rzeczą bardzo godziwą, bardzo ludzką. Dlatego też oddaj mi pan, proszę, moją listę.
Słowa te wymówił Arsen bardzo spokojnie, a tylko w oczach jego zaświeciły iskierki, które mogłyby dać do myślenia szefowi policji.
Ale Maurycy Prasville czuł się bezpiecznym i pewnym siebie, odrzucił też niedbale:
— A gdybym odmówił?
— Pomyślałbym, że masz pan sumienie mało skrupulatne i bardzo krótką pamięć.
— Zobowiązania moje dotyczyły pana Nikol, a pan nim nie jesteś.
— Kimże więc jestem?
— Czy mam wymówić pańskie nazwisko i tytuły? — rzekł szyderczo Prasville.
Ale wtedy Arsen śmiać się zaczął cicho, jakby taki obrót rozmowy radował go niewymownie.
Śmiech ten zaniepokoił Maurycego Prasville bardziej, niż — poprzednie zachowanie się Arsena, miał ochotę zadzwonić, ale się jeszcze zatrzymał.
Arsen tymczasem przysunął się z krzesłem do biurka i oparł bez ceremonji dłonie na leżących pod papierami rewolwerach. Twarz jego była tuż przy twarzy Prasville’a, tak, że patrzyli sobie oko w oko.
— To mi się podoba, — mówił Arsen — to mnie poprostu zachwyca. Lubię taką sielankową naiwność. Więc pan, drogi panie, wiedziałeś kim jestem i przypuszczałeś, że ja, Arsen Lupín, jestem takim idjotą, tak obranym z rozumu, takim matołkiem, że oddałem się panu w ręce z zawiązanemi oczyma? To była tylko próba, próba pańskiego charakteru. Próba ta wypadła dla pana niepomyślnie.
— Czy tak? — próbował żartować Prasville. — Nie wiedziałem, że Arsen Lupin...
— Chcesz pan zadzwonić — mówił dalej Arsen, widząc, że ręka dyrektora policji błąka się dokoła elektrycznego guziczka. — Zatrzymaj się pan jeszcze. Rozumny człowiek powinien wysłuchać do końca. Czy znasz pan Józefa Vorenglade?
Na dźwięk tego nazwiska, Maurycy Prasville, który był dotychczas zupełnie pewny siebie, zmieszał się tak widocznie, że Arsen nie mógł powściągnąć uśmiechu zadowolenia.
— A widzisz pan... Zaciekawiłem cię, nie śpieszysz już z wydaniem Arsena Lupin w ręce twoich zbirów.
Ale Prasville opanował się już trochę i próbował zachować zimną krew.
— Józef Vorenglade... — rzekł. — Oczywiście, że znam to nazwisko, jest ono trzeciem z rzędu na liście 27-miu.
— A prócz tego?
— Prócz tego nic.
— Ten człowiek utrzymuje jednak, że był niegdyś twoim przyjacielem... Posiada, a raczej posiadał 4 pańskie listy, które zakupiłem dziś zrana za 40.000 franków. Listy te...
— Pan je masz przy sobie! — zawołał Maurycy Prasville.
Ale tu Arsen podniósł się z krzesła i wziąwszy do rąk oba rewolwery, powykręcał z nich najspokojniej naboje.
— Ta zabawka jest nam już teraz niepotrzebna... i bez niej potrafię zmusić pana do posłuszeństwa. A teraz, mój panie, pomówimy rozsądnie. Jeżeli za godzinę nie przyniesiesz mi pan tutaj ułaskawienia Gilberta, jeżeli za godzinę i kwadrans, ja, Arsen Łupin, nie wyjdę stąd spokojnie, przez nikogo nie ścigany, wieczorne dzienniki ogłoszą dziś jeszcze pańskie cztery listy pisane do pana Vorenglade.
I stało się coś nadzwyczajnego. Szef policji nie opierał się, nie próbował protestować... Teraz dopiero zrozumiał, jakim przeciwnikiem był Arsen Lupin.
Te listy? — Te listy? — skąd mógł o nich wiedzieć. To zapewne Daubrecq... Daubrecq, uznając się sam pokonany, chciał go pociągnąć w swoim upadku.
Józef Vorenglade nie istniał wcale, to było nazwisko przybrane, pod którem on sam pobierał dość znaczne sumy z funduszów kanałowych. Dlatego właśnie szukał tak zapamiętale listy, tak pragnął jej zniszczenia.
Listy te pisał istotnie, zawierały one jego pokwitowania, ale sądził, że nikt o nich nie wie, że nikt nie domyśla się tej maskarady, tembardziej, że prawdziwy Vorenglade, pod którego nazwisko się podszył, nie żył oddawna.
Posłuszny jak dziecko, wziął laskę i kapelusz i zabierał się do wyjścia.
— Czekam pana za godzinę — rzekł raz jeszcze Arsen.
— Powrócę z ułaskawieniem, ale wzamian za nie listy zostaną mi zwrócone.
— Nie.
— Jakto? W takim razie po cóż mam robić starania?
— Listy zostaną panu zwrócone najakuratniej, równo we dwa miesiące po wypuszczeniu Gilberta z więzienia.
— I to już wszystko?
— Nie. Stawiam jeszcze dwa warunki. Po pierwsze zwrócisz mi pan natychmiast 40.000 franków, które wydałem na zakupienie pańskich listów.
Prasville zgodził się beż wahania, nie pytając gdzie i kiedy Arsen nabył jego listy.
— Po drugie — mówił dalej Arsen — podasz się pan do dymisji z posady dyrektora policji.
— Dlaczego?
— Dlaczego? — rzekł z godnością Arsen, — Bo nie mogę pozwolić, aby tak ważne stanowisko zajmowanem było przez człowieka, który nie ma czystego sumienia. Nie chcę bynajmniej pańskiej zguby. Możesz postarać się, aby zrobiono pana posłem, ministrem lub kustoszem. — Ale na szefa policji nie nadajesz się pan wcale. Ten, który czuwa nad zdrowiem moralnem swego kraju, musi być człowiekiem nieskażonego charakteru, lub posiadać niezwykłe zdolności. Charakter pański pozostawia wiele do życzenia, a co się tyczy zdolności... Wybacz pan, ale w całej naszej sprawie okazałeś pan takie niedołęstwo...
Nie chcąc słuchać dalej tak niepochlebnej oceny własnej osoby, Prasville wzruszył ramionami i wyszedł. Po drodze zmienił rozporządzenia, wydane poprzednio swemu sekretarzowi, bo niestety uwięzienie Arsena nie leżało już w jego interesie.
Powróciwszy z pałacu Elizejskiego, Maurycy Prasville zastał Arsena chrapiącego spokojnie w fotelu dyrektorskim. Zbudził się jednak zaraz.
— I cóż? — zapytał.
— Wszystko załatwione. Ułaskawienie Gilberta zapewnione, a oto przyrzeczenie na piśmie.
— A 40.000 franków?
— Oto czek na tę kwotę.
— Dobrze. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak podziękować panu dyrektorowi za jego dobrą wolę — rzekł Arsen, kłaniając się uroczyście.
— A listy?
— Listy Józefa Vorenglade? Te wręczone zostaną panu we właściwym czasie. — Tymczasem pozostawiam panu dyrektorowi dwa z nich, które miąłem zamiar rozesłać dziś redakcjom dzienników.
Rzekłszy to Arsen wręczył szefowi policji sporą i kopertę, zamkniętą pięciu pieczęciami.
— A więc miałeś je pan przy sobie?
— Mój Boże! Tak byłem pewny, że dojdziemy do porozumienia.
Maurycy Prasvílle nie odrzekł nic na to, a tylko wsunął skwapliwie do kieszeni opieczętowaną kopertę.
Arsen zniknął. Po jego odejściu szef policji odetchnął głęboko, jakby zbudziwszy się z ciężkiego snu.
Nie zdawał sobie jeszcze dostatecznie sprawy z doniosłości przyrzeczeń, jakie porobił Arsenowi, gdy zapukano znów do jego gabinetu.
— Kto tam? — zapytał niechętnie, bo pragnął być sam po wrażeniach, jakie przebył.
— Pan poseł Daubrecq prosi o posłuchanie.
Dźwięk tego imienia zelektryzował nanowo szefa policji.
— Daubrecq? I czego jeszcze chce, czego się spodziewa?
Ale ten, nie czekając na pozwolenie wejścia, wtaczał się już do gabinetu i zwalił się prawie na dyrektora policji, opierając mu na ramionach olbrzymie swe, żylaste pięście.
Wyglądał strasznie.
Oko miał przewiązane czarną opaską, suknie w nieładzie. Kołnierz u koszuli oderwany.
Nie przyszedł widocznie do siebie i robił wrażenie człowieka szalonego, co wyrwał się świeżo z poza krat szpitala dla obłąkanych.
— Masz listę? — ryknął na duchem szefa policji, który usiłował napróżno uwolnić się z jego uścisków i uciec się musiał do pomocy swego sekretarza.
Posadzili go we dwóch na krześle, a Prasville uzbroił się znów w swoje dwa pistolety, poczem dopiero pożegnał skinieniem ręki sekretarza.
— Masz listę? — powtórzył raz jeszcze Daubrecq, krztusząc się z wściekłości.
— Mam.
— Kupiłeś ją?
— Tak.
— Za ułaskawienie Gilberta?
— Тak.
— I oddałeś ją prezydentowi?
— Tak.
— Głupcze, głupcze. Zdawało ci się, że zemścisz się w ten sposób na mnie.
— Wyznaję, że sprawia mi to niejaką przyjemność — odparł Maurycy Prasville, którego głos zadrżał lekko. — Pamiętasz śliczną Lili z opery paryskiej? Za nią to odpokutujesz mi dziś.
— Odpokutuję, być może, ale nie sam, Ty także, stary druhu, stoczysz się wraz ze mną w otchłań nędzy, chyba, że zrozumiesz własny interes i popierać mnie będziesz i nadal całym twoim wpływem, który wzrośnie teraz przez zdobycie listy 27-miu. Tak, mój drogi, jesteś teraz na mojej łasce, posiadam twoją tajemnicę.
— Być może — odparł obojętnie Prasville — ale bez dowodów.
— Będę je miał.
— Bardzo wątpię.
— Będę je miał — powtórzył Daubrecq, zgrzytając zębami. — Ten Vorenglade, którego nazwiskiem posługiwałeś się, umarł wprawdzie, ale zostawił brata, małego urzędnika, który znalazł w jego papierach parę twoich listów. Nie rozumiał ich znaczenia, ale ja go oświeciłem. Listy te mam, albo je będę mieć.
— Bardzo mi przykro ze względu na ciebie, ale listy te są już w mojem posiadaniu.
— Któż ci je dał? Może Arsen?
— Być może.
— Potrójny idjoto! Arsen cię wywiódł w pole. Arsen nie może mieć tych listów. Brat Józefa Vorenglade pojechał po te listy na moje polecenie i nie wróci, aż dzisiaj.
— Nie, nie, to być nie może. Mam je przecie w kieszeni, wystarczy mi rozerwać kopertę.
A jednak nie rozrywał jej. Bo jeśli to było prawdą, jeśli koperta zawiera tylko pusty, biały papier...
I rzecz dziwna, szef policji polegał na przyrzeczeniu Arsena, wierzył w jego honor.
Za to Daubrecq nie podzielał tej wiary. Nabrał odwagi. Otwierała się mu nowa droga ratunku, nowe źródło szantażu. Nie czekając na decyzję Prasville’a, wypadł jak szalony z gabinetu.
Po odejściu jego dopiero Maurycy Prasville odważył się na otworzenie koperty.
Przypuszczenia Daubrecq’a były niestety słuszne — wewnątrz nie znalazł nic, prósz czterech arkuszy niezapisanego papieru.
Straszny gniew ogarnął szefa policji. Zapomniał już, jak nielojalnie postąpił sam wobec Arsena, za bierając mu listę i grożąc aresztowaniem. Na szczęście miał w ręku cały aparat policyjny, mógł więc spodziewać się, że potrafi jeszcze zatrzymać w drodze owego brata Józefa Vorenglade i wykupić od niego swą korespondencję.
W pięć minut potem znał już jego adres, w godzinę otoczony gromadą inspektorów ukazał się incognito na peronie dworca północnego.
Inspektorzy rozsypani po peronie, posiadali dokładny rysopis urzędnika i mieli rozkaz aresztować go przy wysiadaniu z wagonu.
Maurycy Prasville siedział w oszklonym kiosku, oddanym na jego usługi przez naczelnika stacji i czekał z bijącem sercem nadejścia pociągu. Gdyby miał jeszcze jakie wątpliwości, utraciłby je, widząc w pierwszym rzędzie, wśród oczekującej publiczności, deputowanego Daubrecq’a, z czarną opaską na oku. Przewidując, że Arsen zgłosi się może także do nadjeżdżającego urzędnika, Maurycy Prasville wydał rozkaz, aby aresztowano każdego, ktoby się zbliżył do nadjeżdżającego, w chwili, gdy wysiadać będzie z pociągu.
Inspektorzy oczekiwali, uzbrojeni w fotografje.
Pociąg nadszedł. Zdaleka już poznał Maurycy Prasville człowieka, na którego czekał. Stał on w otwartem oknie wagonu pierwszej klasy. Nikt nie śpieszył na jego spotkanie prócz Daubrecq’a, który poskoczył do wagonu. W tejże chwili Maurycy Prasville znalazł się obok niego.
Daubrecq spojrzał na niego z wściekłością; zrozumiał, że sprawa jego jest ostatecznie przegrana.
Tymczasem brat Józefa Vorenglade wysiadał spokojnie z wagonu, podając rękę jakiemuś sędziwemu panu, który był widocznie jego towarzyszem podróży.
— Panie! — przemówili do niego jednocześnie Daubrecq i Maurycy Prasville. — Oczekuję na pana z ważną i korzystną dla pana propozycją.
— Chodzi zapewno o listy — odparł spokojnie urzędnik. — Spóźniliście się panowie. Listy te już sprzedałem.
— Komu?
— Temu panu — odparł, pokazując na towarzyszącego mu starego jegomościa. — Wyjechał on na moje spotkanie aż do Amiens i zakupił listy.
— Arsen! — zawołał Prasville, tknięty nagłą świadomością.
Przestał wtedy zajmować się bratem Józefa Vorenglade i umówionym sygnałem zwrócił na starego gentlemana uwagę swych agentów.
Stary jegomość uśmiechał się do niego dobrotliwie.
— Nie spodziewałeś się pan, że czekamy tu na ciebie — rzekł złośliwie szef policji.
— Przeciwnie, byłem na to zupełnie przygotowany — odparł tamten z odrobiną humoru.
— No, dość tego... Aresztuję cię, Arsenie Lupin.
— Nie opłaci się, panie dyrektorze, jeśli jak przypuszczam, zależy panu na tych listach. Jadąc na spotkanie pana Vorenglade, nie wybrałem się przecież sam. Towarzyszył mi jeden z moich przyjaciół, człowiek bardzo pewny, któremu oddałem te papiery, potrafi on zrobić z nich użytek w razie, gdyby mnie aresztowano.
Arsen dał się spokojnie zrewidować, nie znaleziono przy nim owych papierów, które Vorenglade sprzedał mu, jak się okazało, za 40.000 franków.
Prasville uznał się za pokonanego i pozwolił Arsenowi odejść wolno.
Daubrecq, który był świadkiem całej tej sceny, odszedł, miotając przekleństwa.
Nie uszedł jeszcze 50 kroków, gdy usłyszano huk wystrzału; pan poseł Daubrecq odebrał sobie życie. Śmierć tę uważano powszechnie za słuszną karę za jego bezwzględność i okrucieństwo.
W miesiąc potem gazety rozniosły senzacyjną nowinę o ucieczce z więzienia młodego wspólnika Arsena Lupin.
Opowiadano, że władze ułatwiły mu same ową ucieczkę. Maurycy Prasville zaś otrzymał od Arsena swoje listy.
W parę lat potem spotkałem się z Arsenem, który opowiedział mi sam historję korka kryształowego.
— Bo pomyśl pan tylko — rzekł — że w całej tej historji szedłem poomacku, popełniając szereg błędów, ale za to naprawiłem je gruntownie w ostatnich 12-tu godzinach.
— Cóż się stało z Gilbertem? — spytałem go.
— Mieszka w Algierze, pod własnem swem nazwiskiem, jako hrabia Juljan de Mergy. Ożenił się i ma syna, któremu nadał imię Arsen. Pisuje do mnie często... poczciwy chłopak.
Tu odczytał mi ustęp z listu dawnego swego wspólnika. „Szefie — pisał do niego Gilbert — gdybyś wiedział, jaka jest rozkosz prowadzić życie uczciwego człowieka, kłaść się do snu po długim dniu pracy i wstawać wraź ze słońcem — na drugi dzień podobny... Ale ja wiem, że Arsen Lupin jest także uczciwym człowiekiem na swój sposób, i kto wie, czyja miarka przeważy na sądzie ostatecznym.“
— Poczciwy chłopak — powtórzył Arsen — nie traci nadziei, że sprowadzi mnie jeszcze na drogę ładu społecznego.
— A hrabianka de Mergy? — spytałem jeszcze.
— Klarysa! — powtórzył Arsen z odcieniem melancholji w głosie. — Nie widuję jej wcale.
— Czy nie okazała się wdzięczną za tyle poświęceń?
— To nie to, tylko widzisz pan, Klarysa de Mergy, to kobieta uczciwa, a ja... ja jestem Arsenem Lupin.
— No przecież —
— Ja wiem, że ludzie nazywają mnie uczciwym bandytą, rycerskim włamywaczem, ale czyż pan sądzisz, że taka dumna, szlachetna dziewczyna, jak panna de Mergy, mogłaby zapomnieć o tych moich tytułach do sławy? A zresztą i ja także nie zmieniłbym dla niej trybu życia. A przecież kocham ją zawsze — dodał z głębokiem rozrzewnieniem. — Próbowałem się zagłuszyć a nie brakło mi do tego okazyj. Dwie Amerykanki, trzy Rosjanki, parę księżniczek niemieckich, jedna Chinka. Więcej nawet, ożeniłem się. Musiałeś pan o tem słyszeć.
— O tak, małżeństwo to było głośne.
— Ożeniłem się — jak panu wiadomo — z córką najdumniejszego rodu arystokracji francuskiej, księżniczką Anielą de Vendome Bourbon Condée. Małżeństwo to zostało potem unieważnione, na moje własne żądanie, a żona moja wstąpiła do klasztoru. Wybrałem dlatego tę księżniczkę, aby pokazać Klarysie, że nie onieśmiela mnie jej ród i tytuł.
Potem Arsen zamyślił się, a na ustach jego błąkał się dziwny uśmiech.
— Uśmiechasz się pan może na wspomnienie korka kryształowego?
— O nie — to co innego. Bo widzi pan, skoro wykradliśmy Gilberta, wraz z hrabianką de Mergy znaleźliśmy się wszyscy troje na pełnem morzu w śliczną, cichą noc. Przysięgam panu, że kobieta, którą miałem wówczas w objęciach, nie była to tylko siostra, wdzięczna siostra, Klarysa de Mergy kochała mnie owej nocy. Mieszka teraz w Algierze, w białym domku arabskim. — Kto wie, czeka może na mnie — i przyjdzie może dzień, gdy do niej powrócę.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: Juliusz Feldhorn.