Krzysztof Kolumb (Cooper)/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Krzysztof Kolumb
Wydawca S. H. MERZBACH Księgarz
Data wyd. 1853
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwik Jenike
Tytuł orygin. Mercedes of Castile lub The Voyage to Cathay
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.

Wiadomość że Marcin Alonzo Pinzon wybiéra się w podróż z Kolumbem, z szybkością błyskawicy rozeszła się po Palos. Przykład człowieka szanowanego w całéj okolicy silniéj niż rozkazy królewskie, silniéj niż nauka Kolumba wpłynął na umysły mieszkańców. Znając Marcina Alonzo jako jednego ze swoich, ufali jego zdaniu i doświadczeniu, gdy tymczasem rozkazy królowéj, kochanéj wprawdzie, lecz nieobecnéj, nosiły cechę przymusu. Co do samego Kolumba, chociaż większa część marynarzów Palos nie taiła dlań poważania, jednakże, straciwszy go z oczu, pomysły jego uważali za marzenie.
Pinzonowie wzięli się do dzieła jak ludzie przywykli gorliwie cudze wykonywać myśli. Kilku członków téj rodziny połączyło się dobrowolnie z Marcinem; jeden z braci jego, Wincenty Yanez, mianowany został dowódzcą okrętu, drugi sternikiem; słowem w przeciągu jednego miesiąca zrobiono więcéj dla urzeczywistnienia planów Kolumba, aniżeli przez lat siedmnaście, w których ony zaprzątały umysł wielkiego odkrywcy.
Pomimo wpływu miejscowego Pinzonów, nie brakło jednak w Palos na silnéj oppozycyi. Rodzina Pinzon miała swych nieprzyjaciół; powstały więc dwa przeciwne stronnictwa, z których jedno starało się niweczyć plany drugiego. Przekonano się wkrótce, że niektóre roboty źle były wykonywane, a rzemieślnicy dla zaradzenia temu przyzwani wzbraniali się pracować. W miarę jak się zbliżała chwila wypłynięcia, wiatr coraz gwałtowniéj dął od zachodu, i Pinzonowie spostrzegli z żalem, iż wielu ochotników zaczęło się wahać.
Takie było położenie rzeczy w końcu lipca, gdy Marcin Alonzo Pinzon powrócił do klasztoru Santa-Maria de Rabida, gdzie Kolumb ciągle przemieszkiwał, by czuwać zblizka nad przygotowaniami do podróży. Luis de Bobadilla, jako na nic w tém nieprzydatny, przepędzał w nudach samotne chwile, wzdychając za sławą wielkich czynów i marząc o wdziękach, wierności i cnocie nadobnéj Mercedes de Valverde. Ojciec Juan Perez starał się ze swéj strony o wspomożenie moralne swych przyjaciół; i rzeczywiście udało mu się, jeśli nie stłumić, to przynajmniéj uspokoić nieco wątpliwości mniéj oświeconych mieszkańców.
Kolumb, dowiedziawszy się że Pinzon chce z nim pomówić, przyjął go nader skwapliwie, wiedząc dobrze iż pomoc tego człowieka bardziéj mu jest potrzebną, od pomocy nawet donny Izabelli. Wprowadzono go więc natychmiast do izby przeora.
— Witam cię, szanowny Marcinie, rzekł zakonnik; co słychać w Palos, i kiedy wybieracie się w drogę?
— Na św. Franciszka, mój ojcze, nikt tego przewidzieć nie zdoła. Dwadzieścia już razy myślałem że wszystkie trudności zostały usunięte, a zawsze nowe napotykam przeszkody. Okręt la Santa Maria, którym popłynąć ma admirał z sennorem Gutierrez czy Munoz, już prawie gotowy. Jestto porządnie zbudowany statek o przeszło stu beczkach ładunku, i mniemam że jego excellencya z całą osadą tak wygodnie się na nim pomieści, jak świętobliwi ojcowie w klasztorze de la Rabida.
— Cieszy mnie to, zawołał przeor zacierając ręce; miejsce pobytu don Kolumba powinno być godne jego dostojeństwa!
— Nie o mnie tu chodzi, ojcze Perez, tylko o sprawę ludzkości. Rad jestem iż cię widzę, sennorze Marcinie Alonzo, bo właśnie wyprawić mam umyślnego do dworu i chciałbym cóś donieść nowego. Utrzymujesz więc że la Santa Maria wykończoną będzie do końca tego miesiąca.
— Tak jest, sennorze. Statek ten może pomieścić sześćdziesięciu ludzi, jeżeli tylko znajdziemy tylu w Palos ochotników. Bóg świadkiem jest naszych starań, i pewnie nam to wynagrodzi obfitością korzyści.
— Korzyścią naszą będzie rozszerzenie chwały bożéj, wtrącił przeor.
— Bez wątpienia, to wspólny nam wszystkim cel, ojcze Juan Perez; lecz biédnemu marynarzowi wolno przecież pomyśléć o żonie i dzieciach. Mniemani że i admirał nasz spodziéwa się z swego przedsięwzięcia korzyści pieniężnych.
— Nie mylisz się, dobry Marcinie, odpowiedział z powagą Kolumb; chcę przelać bogactwa Indyj do skarbca kastylskiego. Tym sposobem, szanowny przeorze, środki ku odzyskaniu grobu świętego pochodzić będą od nas, i staną się zależnemi od naszego powodzenia.
— Prawda, sennorze admirale, i to nas wyniesie w oczach całego chrześciaństwa, a mianowicie w obec zakonników klasztoru de la Rabida. Ale i tak już dosyć znajdujemy trudności w ujęciu sobie marynarzów; potrzebaż jeszcze straszyć ich krucyatą i dowodzić, że ciężko zdobytych zysków najlepiéj użyją na wypędzenie niewiernych? Poczciwi sternicy Franciszek, brat mój Marcin Pinzon, Sancho Ruiz, Pedro Alonzo Nino i Bartłomiej Roldan zapewne szczérze są do nas przywiązani; lecz jeśli za cel podróży wskażemy im krucyatę, już wtedy i wszyscy święci nie wyprowadzą ich na morze.
— Zobowiązanie moje czysto jest osobiste, odpowiedział Kolumb spokojnie, i mnie tylko samego dotyczéć będzie za powrotem. Kto niczego nie ślubował, nie potrzebuje téż ślubu dotrzymywać. Ale co tam nowego o statku twoim la Pinta? czy niezadługo będzie mógł oprzeć się burzom oceanu?
— Jak zwykle, sennorze, w rzeczach przymusowych, robota idzie wolno, nie wsparta tą ochoczą wesołością, co towarzyszyć zwykła pracom podjętym dobrowolnie i na własną korzyść.
— Ci biédni zaślepieni nie wiedzą, że tu chodzi o własne ich dobro, rzekł Kolumb. Wszelako wielkie czyny spełniają się zawsze wbrew woli nawet nieoświeconych ludów.
— Masz słuszność, sennorze, dodał przeor; dlatego téż pierwszym obowiązkiem chrześcianina jest wiara ślepa i głęboka.
— Byćto może, wielebny ojcze, odparł Marcin Alonzo, lecz ciemne umysły rzadko kiedy wierzą w to, czego nie pojmują. Gdy sobie kto wyobraża, że idzie na śmierć nieochybną, napróżno gadać mu będziesz o nagrodzie w przyszłém życiu. Z tém wszystkiém osada okrętu la Pinta gotową jest do podróży.
— Pozostaje jeszcze la Nina, ciągnął daléj Kolumb; gdy i ten statek zostanie wykończonym, będziemy mogli ruszyć w imię boże, dopełniwszy wprzód obowiązków religijnych.
— Tak jest, sennorze; brat mój Wincenty Yanez podjął się jego uzbrojenia, a co przyrzeknie członek rodziny Pinzon’ów, tego święcie dotrzyma. La Nina rozwinie żagle razem z okrętem admiralskim i z moim; toż trzebaby wielkiego nieszczęścia żeby choć jeden z tych statków nie dosięgnął ziemi obiecanéj.
— Pocieszające masz przekonanie, sąsiedzie Alonzo, rzekł przeor radośnie zacierając ręce; nie wątpię już o powodzeniu wyprawy, mimo przepowiedni ludzi nieprzychylnych.
— Bredzą, jak zwykle, ojcze Perez. Wprawdzie żaden z żeglarzów nie zaprzecza, iż na morzu prędzéj widać żagielki zbliżającego się okrętu, niż wielkie żagle umieszczone poniżéj; ale przypisują to zjawisko ruchowi wody, nie zaś kulistości ziemi.
— Czyż żaden z nich nie uważał kiedy cienia ziemi w czasie zaćmienia księżyca? zapytał Kolumb z uśmiechem człowieka, co przekonawszy się drogą naukowych badań o wielkiéj prawdzie, rzuca nieoświeconéj zgrai jeden z dowodów najbardziéj dotykalnych. Czyż nie widzieli że cień ten jest okrągły, i czyż nie wiedzą że każde ciało daje cień odpowiedni swemu kształtowi?
— To dowód tak oczywisty, sąsiedzie, że powinien rozproszyć wątpliwości największych plotkarzów pobrzeża.
— Nie tak łatwa z niemi sprawa, czcigodny ojcze. Najlepszym podobno sposobem przekonania tych poczciwców będzie popłynąć na zachód, dosięgnąć Cipango i szczęśliwie ztamtąd powrócić.
— Spodziéwam się że to niebawem nastąpi, don Marcinie Alonzo, rzekł Kolumb głosem otuchy. Lecz skoro zbliża się chwila naszego wyjazdu, powinniśmy pamiętać o obowiązkach religijnych. Niech każdy z nas wyspowiada się z grzéchów, a zanim wypłyniemy z portu, przyjmiemy wszyscy razem komunią świętą.
Po krótkich jeszcze naradach nad niektóremi szczegółami wyprawy, uczęstnicy téj rozmowy rozeszli się, i kilka dni upłynęło na czynnych przygotowaniach do drogi. Drugiego sierpnia 1492 r., w dzień czwartkowy rano, Kolumb wszedł do izby ojca Juan’a Perez, w ubiorze pokutniczym. Przeor już go oczekiwał, i wielki odkrywca przykląkł w obec zakonnika, przed którym nieraz ugięły się kolana królowéj Izabelli. Religijność Kolumba nosiła barwę wieku; spowiedź téż jego była mięszaniną głębokiéj skruchy i przeciwnych jéj błędów, tak często napotykaną w umysłach szczególniéj mężczyzn owego czasu.
— Nadto, rzekł Kolumb, wyspowiadawszy się z grzéchów najpospolitszych, obwiniam się, ojcze świętobliwy, o zbyteczne zaufanie w swych siłach, o karogodne może przekonanie, że jestem narzędziem Opatrzności, wybraném dla odwiecznych jéj celów.
— Ważny to błąd, mój synu, którego bacznie strzedz się powinieneś. Nie ulega zaprzeczeniu iż Bóg niekiedy czyni nas wykonawcami swéj woli; ale człowiek skłonny jest bardzo uważać podszepty miłości własnéj za wyższe natchnienie.
— Mówię sobie nieraz to samo, wielebny ojcze, odpowiedział łagodnie Kolumb, a jednak głos jakiś wewnętrzny, ułudny czy prawdziwy, każe mi wierzyć, żem jest zesłannikiem nieba.
— Dopóki głos ten skłania cię tylko ku chwale bożéj, posłuchaj go bez obawy; lecz skoro doznasz popędu dumnego zarozumienia, uciekaj przed nim, jak przed pokusą szatana.
— Wystrzegam się tego pilnie, świętobliwy kapłanie. A teraz, ulżywszy sumieniu, mogęż spodziéwać się rozgrzészenia?
— Czy nie masz nic więcéj do wyznania, mój synu?
— Grzéchy moje są liczne, ojcze przeorze, i godne zaiste potępienia, lecz zdaje mi się żem je wszystkie wymienił.
— Nie zawiniłżeś nigdy w stosunkach swoich z płcią, w któréj kształtach częstokroć kusi nas szatan, a niekiedy pocieszają aniołowie?
— Zbłądziłem nieraz jako człowiek, mój ojcze; ale wspomniałem już o tych grzechach.
— Czy pamiętasz o donnie Beatrix Enriquez, o synie swym, Fernandzie?
Kolumb pochylił głowę i westchnął głęboko.
— Prawdę mówisz, wielebny ojcze, jestto wina któréj niczém nie odkupię. Naznacz mi najcięższą pokutę, a zobaczysz jak chrześcianin poddać się umié zasłużonéj karze.
— Kościół tym razem poprzestaje na twojéj chęci, mój synu, gdyż mając na celu dzieło tak ważne dla religii, potrzebujesz swobody umysłu i ciała. Jako sługa boży nakazuję ci tylko przez dni dwadzieścia zmawiać codziennie ojcze nasz na intencyą tego grzéchu.
Po kilku jeszcze uwagach ze strony godnego kapłana przyszła kolej spowiedzi na don Luis’a. Pobożny przeor, jakkolwiek przejęty świętością swych obowiązków, musiał uśmiéchnąć się mimowoli, gdy roztrzepany młodzieniec, idąc za jakimś popędem niepowściągnionym, przyrównywał ciągle przestrogi spowiednika do słodszych uwag wybranki swego serca. Nałożona pokuta dość była surową; wszelako Luis, nieprzywykły do karności konfessyonału, mało nato zważał, przekonanym będąc, że samo już złożenie tak ścisłego rachunku sumienia dostateczną dla niego jest karą.
Po dopełnieniu wreszcie sakramentu spowiedzi przez Marcina Alonzo Pinzon i innych marynarzów, nastąpiła scena nacechowana piętnem wieku, lecz która w każdéj epoce silnie wpłynąćby musiała na ludzi wybiérających się w niebezpieczną podróż.
W kaplicy klasztornéj odprawiono mszę świętą. Kolumb z przykładną skruchą przyjął hostyą z rąk ojca Juan’a, a towarzysze wszyscy poszli za jego przykładem. W tym czasie niezachwianéj wiary ceremonie kościelne uważane jeszcze były za cele, a nie za środki religii. Niejeden z prostych majtków, którego życie dalekiém zwykle było od świętości, w téj chwili przykląkł z pokorą u stóp ołtarza, wzywając miłosierdzia bozkiego. Nie urągajmy modlitwom ludzi będących w niebezpieczeństwie, nie uważajmy takowych za wypływ obłudy, boć ony są hołdem stworzenia, złożonym wszechmocy Stwórcy. Pamiętajmy raczéj o ułomności ogólnéj swojego rodu, i cieszmy się myślą, że istota najwyższa przyjmuje ofiary tych nawet, których życie powszednie nie zgadza się z świętą jéj wolą. Te błyski ulotnych wzruszeń są dziełem ducha bożego; a co wychodzi od Boga, godném jest zawsze uwielbienia.
Wszelako, pomijając już nawet usposobienie ogólne, to pewna, że Kolumb dnia tego niezmyślonym przejęty był zapałem. Przywykły do odnoszenia zawsze swych zamiarów ku widokom świętobliwym, odkrywca z prawdziwą wiarą oddawał się bozkiéj opiece. Wiadomo iż się uważał za narzędzie Opatrzności; a możnaż utrzymywać, że przekonanie jego było mylne, zwłaszcza gdy skutek tak świetnie uwieńczył jego plany? W tym razie rzeczywistość przemawia za nim, i przypuścić należy, iż ręka kierująca niewidzialnie naszemi losami użyła gorącéj jego wiary za środek ku osięgnieniu zamierzonych celów.
Co się tyczy towarzyszów Kolumba, usposobienie ich było odmienne. Chwiejąc się miedzy nadzieją i obawą, żywioną szczególniéj przez kobiéty, podbechtani z drugiéj strony żądzą zysku, gotowi wprawdzie byli odważyć się na wszystko, byle zaczerpnąć z nieprzebranych skarbów krainy wschodu; lecz wrażenie to było nietrwałe, i można powiedziéć że skrucha ich po większéj części wypływała z trwogi.
— Ludzie twoi nie należą do bardzo wesołych, sennorze admirale; rzekł Luis opuszczając kaplicę; powiedziawszy prawdę wolałbym w uczestnikach tak wielkiego przedsięwzięcia znaleźć serca odważne i twarze śmiejące.
— Czy sądzisz, młodzieńcze, że twarz śmiejąca jest dowodem mocy duszy? Ci poczciwi marynarze myślą o swych grzéchach, a niechcąc skalać świętego dzieła, oczyszczają sumienie i poddają się woli Boga. Niepodobna byś i ty nie doznawał jakiegoś wrażenia religijnego.
— Na ś. Piotra, mojego patrona, myślę więcéj o Mercedes de Valverde, niż o czémkolwiek inném: to moja gwiazda polarna, moja religia, moja ziemia obiecana. Odkrywaj w imię Boże nieznane kraje, nawracaj wielkiego chana, ja wszędzie będę ci towarzyszył, i wszędzie dowiodę z mieczem w ręce, że pani mego serca na całym świecie niéma sobie równéj.
Kolumb, chociaż rozśmiészony tą szumną pochwałą, uznał jednak stosownym wyrzec słówko nagany.
— Boleję nad tém, mój młody przyjacielu, że cię znajduję w tak lekkomyślném usposobieniu. Czyż nie przeczuwasz długiéj kolei cudownych następstw naszéj podróży; nawrócenie niewiernych, zdobycie dalekich krajów, rozjaśnienie niektórych wątpliwości naukowych, niewyczerpane bogactwa i w końcu, na uwieńczenie dzieła, odzyskanie grobu Zbawiciela?
— Zapewne, sennorze admirale, zapewne, i to mnie napełnia radością; lecz poza tém wszystkiém widzę postać donny Mercedes. Naco mi złoto? mam go dosyć, lub będę miał wkrótce. Mało mnie téż obchodzi potęga korony kastylskiéj, skoro jéj sam nigdy nosić nie będę? Co do grobu świętego, daj mi Mercedes, a gotów jestem, jak moi przodkowie, zmierzyć się z wyznawcami proroka. Słowem, mistrzu, bądź moim przewodnikiem, a zaręczam, że, lubo z odmiennych pobudek, u jednego staniemy celu.
— Wielki z ciebie wartogłów, Luis, lecz uniewinniam cię przez wzgląd na pobożną dziewicę będącą przedmiotem twych uczuć.
— Poznałeś ją, sennorze, i przyznasz, że zasługuje na uwielbienie nietylko moje, ale całéj młodzieży hiszpańskiéj.
— Piękną jest w istocie, cnotliwą i pełną zapału religijnego, a przymioty te, rzadko z sobą połączone, usprawiedliwiają poniekąd twoje uniesienie; lecz nie zapomnij, że chcąc otrzymać jéj rękę, powinieneś wprzód odkryć Cipango.
— Widzę już okiem wyobraźni uroczą tę wyspę! Mercedes na jéj pobrzeżu wita nas z niewinnym uśmiéchem, czarującym jednocześnie zmysły i duszę. Oby najświętsza panna zesłała nam wiatr pomyślny, byśmy coprędzéj opuścić mogli to smutne pustkowie!
Kolumb nic nie odpowiedział, gdyż mimo pobłażania dla szału rozkochanego młodzika, zbyt ważne zaprzątały go myśli, aby podać mógł ucha wynurzeniom miłosnym.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Ludwik Jenike.