Krzysztof Kolumb (Cooper)/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Krzysztof Kolumb
Wydawca S. H. MERZBACH Księgarz
Data wyd. 1853
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwik Jenike
Tytuł orygin. Mercedes of Castile lub The Voyage to Cathay
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVII.

Kolumb zasypiał zwykle spokojnie i głęboko, lecz jako człowiek przywykły panować zwierzęcym popędom, zrywał się regularnie w pewnych przerwach, dla rozpoznania stanu powietrza i położenia okrętu. Po upływie godziny admirał wyszedł na pokład, gdzie wszystko znalazł w porządku. Większa część majtków była we śnie pogrążoną; czuwały tylko straże i sternik z pomocnikiem. Wiatr dął pomyślny, a statek bez przeszkody posuwał się pośród ciszy, przerywanéj tylko szelestem lin okrętowych, łagodném pluskiem fali i trzaskaniem rejów.
Noc była ciemna i oko potrzebowało pewnego czasu, aby rozpoznać przedmioty w tak niepewném świetle: admirał spostrzegł jednak, że okręt poruszał się nie z wiatrem; postąpił więc ku sterowi, i ujrzał go zwróconym na północo-wschód, to jest w kierunku brzegów hiszpańskich.
— Czyś ty marynarz, nierozsądny człowiecze? czy mulnik, przywykły kręcić się tylko po ścieżkach gór kastylskich? zapytał surowo. Jesteś sercem w Hiszpanii, i mniemasz że ten wybieg dziecinny zadość uczyni twym życzeniom.
— Niestety! sennorze admirale, wasza excellencya miałeś słuszność mówiąc że serce moje jest w Hiszpanii, tém bardziéj iż zostawiłem w Moguer siedmioro sierot.
— I ja także jestem ojcem, i ja zostawiłem syna bez opieki macierzyńskiéj; wczémżeś ty lepszy odemnie?
— Sennorze, syn waszéj excellencyi ma ojca admirała, a moje niebożątka biednego tylko sternika.
— I cóżby na tém zależéć mogło mojemu synowi, jeśli zginę, żem zginął admirałem? Jakaż korzyść dla niego w porównaniu z twojemi dziećmi?
— Ta korzyść, sennorze, że królestwo ichmość mieliby o nim staranie, jako o potomku wice-króla, podczas gdy moje robaczki poszłyby w poniewierkę.
— Masz słuszność poniekąd, przyjacielu, odpowiedział Kolumb; lecz powinieneś pamiętać o wpływie jaki wytrwałość w tém dziele wywrzéć może na los twoich dzieci. Podobno obydwaj niewiele obiecywać sobie możemy, jeżeli przedsięwzięcie nasze niepomyślny weźmie obrót; lecz jeśli powrócimy uwieńczeni powodzeniem, przyszłość nasza będzie świetna. Czy mogę odtąd liczyć na twą sumienność, czy téż kierunek okrętu mam zdać w inne ręce?
— Lepiéj to drugie, sennorze admirale. Pamiętny na twe rady, chciałbym zwalczyć tęsknotę; lecz póki nieopodal będą brzegi hiszpańskie, nie ręczę za siebie.
— Co trzymasz o zdolnościach Sancho Munda?
— Sancho jest jednym z najbieglejszych majtków tego okrętu.
— Czy razem z innemi sypia na dole?
— Nie, sennorze, Sancho zawsze nocuje na pokładzie. To człowiek żelazny, nieugięty żadną przeciwnością, który tak nienawidzi ziemię, że cieszyć się będzie gdy popłyniemy na drugi koniec świata.
— Obudź go, i niech przybywa natychmiast; tymczasem ja cię zastąpię.
Kolumb uchwycił za stér i obrócił go w stronę przeciwną. Okręt, idąc z wiatrem, bardziéj się zagłębił, a głośne trzaskanie masztów świadczyło o sile jego ruchu. Po chwili nadszedł Sancho, i wyręczając admirała trzymał się wskazanego kierunku. Ale gdy kolej przyszła na innych, skréślona powyżéj scena powtarzała się z małemi odmianami.
Piérwszego września o południu Kolumb ukończył właśnie postrzeżenia, czynione zwyczajem marynarzów w chwili kiedy słońce stoi w zenicie, gdy straż masztowa zwiastowała zbliżanie się wieloryba. Ponieważ napotkanie tego olbrzyma oceanu przerywa jednostajność życia morskiego, zaraz więc cała osada była w ruchu.
— Czy widzisz go? zapytał Kolumb stojącego niedaleko Sancha. Stan wody mojém zdaniem nie zapowiada blizkości wieloryba.
— Wasza excellencya lepsze ma oko niż ten gawron na maszcie. Ta piana, jako żywo, nie pochodzi od wieloryba.
— Oto jest! oto jest! zawołało kilkunastu majtków, wskazując na ciemny punkt jakiś, stérczący nad powierzchnią wody. Schował głowę, a ogon zadarł do góry!
— Niestety! rzekł smutnie Sancho; przedmiot w którym te krzykały widzą ogon wieloryba, jest niczém inném jak masztem zatopionego okrętu, który zostawił tu kości, posławszy na dno ładunek i osadę.
Ta przygoda, przechodząc z ust do ust, szkodliwie wpłynęła na usposobienie ogólne. Jedni tylko sternicy pozostali obojętnemi i zaczęli naradzać się nad korzyścią jaką odnieśćby można, z rozebrania rozbitego statku; że jednak morze było niespokojne i wiatr pomyślny, jako dobrzy marynarze zrzec się musieli zdobyczy.
— To przestroga dla nas! zawołał jeden z niezadowolonych, w chwili gdy la Santa Maria mijała zatopiony statek. Bóg zesłał znak widomy, aby nas wstrzymać od zuchwalstwa.
— Powiédz raczéj, odrzekł Sancho, iż to zachęta nieba; czy nie spostrzegasz, że widzialna część masztu podobną jest do krzyża?
— Dobrze mówisz, Sancho, przerwał Kolumb; krzyż ten Opatrzność zatkwiła w głębi niezmierzonego oceanu, na dowód że sprzyja świętemu celowi naszemu poniesienia niewiernym światła ewangelii.
Ponieważ podobieństwo rzeczywiście było uderzające, przeto szczęśliwa myśl Sancha wielkie zrobiła wrażenie. Wyższa część masztu z reją ma istotnie kształt znamienia wiary chrześciańskiéj, a że statek prostopadle był zanurzony, przeto sam szczyt tylko stérczał nad wodą, na stóp piętnaście do dwudziestu. Po upływie kwadransu ten ślad ostatni cywilizacyi europejskiéj już tylko w słabych zarysach odznaczał się w oddaleniu.
Przez dwa dnie i dwie nocy następne bieg okrętów niczém nie był przerywany, i przy pomyślnym wietrze posuwano się ciągle ku zachodowi. Jednakże igiełka magnesowa zaczęła lekkie okazywać zboczenie, czego wówczas nie objaśniła jeszcze nauka. Trzynastego września eskadra dosięgła punktu odpowiedniego w oddaleniu conajmniéj wyspom azorskim. W tém miejscu gwałtowne prądy, płynące w kierunku południowo-zachodnim, zagrażały uniesieniem statków ku granicy północnéj obrębu, w którym wieją wiatry peryodyczne. Dnia tego wieczorem, admirał z Luis’em zajmowali zwykłe stanowisko na pokładzie, gdy Sancho zbliżył się do nich z wyrazem twarzy zapowiadającym jakąś ważną wiadomość.
— Co powiész, Sancho? zapytał Kolumb.
— Sennorze admirale, wiadomo waszéj excellencyi że nie jestem rybą co się lęka rekinów lub ludojadów, ani człowiekiem zdolnym zatrwożyć się myślą, że płynie w strony których nikt przedtem nie zwidził; ale tu zachodzą okoliczności tak ważne, iż dobry marynarz lekceważyć ich nie powinien.
— Rozciekawiasz mnie na piękne; mów o co rzecz chodzi, a jeśli chcesz pieniędzy, to je dostaniesz.
— Nie, sennorze, wiadomość jaką przynoszę albo nie warta złamanego szeląga, albo téż nie opłacić jéj złotem. Wiadomo waszéj excellencyi, że starzy marynarze, trzymając stér, lubią sobie marzyć już o powabnym uśmiéchu dziewczyny, już o soczystych owocach, już o tłustéj baraninie, a niekiedy wyjątkowo o grzechach jakie popełnili.
— Wiem o tém wszystkiém, ależ to rzeczy niegodne powtórzenia przed zwierzchnikiem.
— Być może, excellencyo; znałem jednakże admirałów, co bardzo lubili baraninę i ładne kobiéty, a jeśli nie myśleli o dawnych grzéchach, to pewnie dlatego tylko iż ciągle dopuszczali się nowych.
— Pozwól, admirale, abym tego pleciucha wrzucił w morze, zawołał zniecierpliwiony Luis; bo póki ten ladaco będzie na okręcie, nie usłyszemy nigdy porządnego opowiadania.
— Dziękuję ci, hrabio de Llera, odpowiedział Sancho z ironicznym uśmiéchem; lecz jeśli równie dobrze topić umiész majtków, jak wysadzać z łęku rycerzów i gromić niewiernych, to chętnie się wyrzekam zaszczytu jaki mnie przeznaczasz.
— Więc ty mnie znasz, hultaju?
— Wolno kotowi patrzéć na biskupa, jak mówi nasze przysłowie, dlaczegóżby poczciwy marynarz nie miał znać granda Hiszpanii? Bo naco téż bez potrzeby otaczać się tajemnicą; jeżeli dosięgniemy Indyj, to nie powstydzisz się pewnie téj podróży; w przeciwnym razie nie będzie komu rozpowiedziéć, jak wasza excellencya poniosłeś śmierć głodową, lub jak cię fale morskie przeniosły na łono Abrahama.
— Dosyć tego, rzekł Kolumb surowo; powiédz co miałeś powiedziéć, i zachowaj milczenie względem osoby tego młodzieńca.
— Sennorze, wola twoja jest dla mnie prawem. A więc, my starzy marynarze mamy wierną na niebie przyjaciółkę, gwiazdę polarną; patrzyłem na nią przez całą godzinę, i uważałem że położenie jéj nie zgadza się z kierunkiem bussoli.
— Czy pewnym jesteś tego? zapytał admirał z żywością, świadczącą ile do tego spostrzeżenia przywiązywał wagi.
— Tak pewny, sennorze, jak człowiek znający się z gwiazdą polarną od lat pięćdziesięciu, a z bussolą od czterdziestu. Ale wasza excellencya nie potrzebuje polegać na mojéj świadomości: gwiazda jest jeszcze w miejscu gdzie ją rzuciła wszechmoc Boga, a bussolę masz pod ręką; porównaj więc jednę z drugą.
Zaledwo przestał mówić, gdy Kolumb z największą już uwagą przypatrywać się zaczął narzędziu. Piérwszą myślą jego było naturalnie, iż może zewnętrzna przeszkoda jaka tamuje obrót igiełki; lecz wkrótce okazała się bezzasadność tego przypuszczenia. Powtórzywszy próbę na trzech jeszcze innych bussolach, przekonał się że igiełki, zamiast wskazywać na północ, czyli na punkt prostopadle pod gwiazdą polarną leżący, o sześć blizko stopni zbaczały na zachód. Byłoto, według pojęć ówczesnych, rażącém naruszeniem praw zasadniczych przyrody, i dziwne to zjawisko, pozbawiające podróżników jedynéj wskazówki na morzu, niezmiernie utrudnić mogło dokonanie dzieła. Admirał pomyślał zaraz o wrażeniu jakie ta wiadomość sprawi na osadzie.
— Nie wspominaj o tém nikomu, Sancho, rzekł głosem stłumionym. Oto masz dublona.
— Wasza excellencya może na mnie polegać; nie bąknę słowa bez twojego pozwolenia.
Kolumb odprawił majtka, a potém zwrócił się do Luis’a, niemego uczęstnika téj sceny.
— Jesteś pomieszanym, admirale? zawołał młodzieniec. Mojém zdaniem zaufać należy Opatrzności.
— Bóg rządzi naszym losem, lecz wszczepił w serce człowieka chęć przyłożenia się czynem do zmiennych jego kolei. Jednakże niepodobna działać bez rozumnych pobudek. Nie pojmuję tego zjawiska, więc nie wiem jak mu zaradzić; ale przeczuwam, iż ono do ważnych w dziedzinie naukowéj doprowadzi odkryć. Każdy kraj posiada płody wyłącznie sobie właściwe; może w tych stronach po niedalekich wyspach dużo jest kamieni magnesowych, które działają na igiełkę.
— Czy byłeś kiedy świadkiem podobnego zdarzenia, sennorze?
— Nigdy, i przyznaję że to przypuszczenie jest dosyć niepodobne do prawdy. Oczekujmy cierpliwie wyjaśnienia tego zjawiska, przekonawszy się wprzód o jego trwałości.
Rozmowa na tém się skończyła; ale Kolumb noc całą strawił bezsennie na rozmyślaniu. Wstawszy tak rano, że gwiazda polarna była jeszcze widzialną, zaczął ją znów porównywać z bussolą i spostrzegł iż zboczenie jeszcze się nieco powiększyło.
Gdy Sancho zachowywał tajemnicę, a inni sternicy mniéj byli baczni, przeto ta ważna okoliczność uszła powszechnéj uwagi. Dzień i noc 14-go września upłynęły bez przygód, a osada tém była spokojniejszą, że przy słabym wietrze zaledwo kilkadziesiąt mil zrobiono w ciągu doby. Kolumb ruch bussoli zapisywał z najsumienniejszą ścisłością, i wkrótce utwierdził się w przekonaniu, że ona coraz bardziéj zbaczała ku zachodowi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Ludwik Jenike.