Krzysztof Kolumb (Cooper)/Rozdział XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Krzysztof Kolumb
Wydawca S. H. MERZBACH Księgarz
Data wyd. 1853
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwik Jenike
Tytuł orygin. Mercedes of Castile lub The Voyage to Cathay
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXII.

Pozostałe chwile nocy w gorączkowém upłynęły oczekiwaniu. Okręty płynęły ku owéj bryle czarnéj, trzymając się ile możności razem, i mając żagle w części zwinięte. Niekiedy z pokładu na pokład przyjazne wymieniano słowa; ale nikt głośną nie wybuchnął wesołością. Usposobienie ogólne zbyt było uroczyste, aby dać przystęp zwykłym objawom radości, i wszyscy podobno wtedy, z uczuciem wewnętrznéj skruchy, korzyli się przed wyrokiem Opatrzności.
Kolumb milczał, lecz serce jego przepełnione było rozkoszą i wdzięcznością. Przypuszczając że się znajduje na ostatecznym krańcu wschodu, mniemał że ranek roztoczy przed nim wspaniałą panoramę owych krajów opisywanych przez braci Polo i innych odkrywców. Dotychczasowe oznaki dowodziły, że kraj do którego się zbliżano był zamieszkanym; ale reszta za nieprzebytą leżała zasłoną.
Zajaśniał nakoniec dzień pożądany; niebo na wschodzie oblekło się purpurą, i piérwsze promienie jutrzenki, na modre padając fale, rozświeciły zarysy niedalekiéj już wyspy. Oko podróżnych na powiérzchni jéj rozróżniało drzewa, góry i wklęsłości brzegu, wynurzające się kolejno z pomroki. Przekonano się wtedy, że to była wyspa niewielkiéj rozciągłości, obfitująca w lasy i bujną roślinność. Widok ziemi niewypowiedzianie zawsze jest miłym dla żeglarzów oddawna błądzących po morzu; dla naszych zaś podróżników, co już się wyrzekli nadziei dotknięcia jéj kiedykolwiek stopą, musiała ona wydawać się rajem. Wnosząc z położenia téj wyspy, Kolumb przypuszczał że minął inną, na któréj spostrzegł światło, a znajomość szczegółów jego podróży domysł ten potwierdza.
Zaledwie słońce weszło, gdy ujrzano krajowców wychodzących z lasu i patrzących z zadziwieniem na przypływające domy. Wkrótce okręty zarzuciły kotwice, i Kolumb wylądował, dla objęcia wyspy w posiadanie imieniem władzców Kastylii i Aragonii.
W akcie tym starano się rozwinąć tyle przepychu, na ile tylko pozwalały skromne środki wyprawy. Admirał, w szkarłatnéj szacie, niosąc chorągiew królewską, postępował przodem, za nim dwaj Pinzonowie, Marcin Alonzo i Wincenty Yanez, trzymając proporce z krzyżem i początkowemi głoskami imion królewskiego stadła.
Zwykłe w podobnych obrzędach formalności zostały ściśle zachowane. Kolumb nowoodkrytą ziemię objął w posiadanie, i odbywszy dziękczynne modły, widział się otoczonym przez majtków, którzy, zbliżając się z pokorą, wynurzali żal swój z powodu zajścia wczorajszego. Człowiek niedawno jeszcze przeklinany, był teraz przedmiotem niemal ubóstwienia; lecz jak poprzednio nie zatrwożyły go groźby, tak i pochlebstwa obecne zostawiły go zimnym, i tylko bliżéj go znający w oku odkrywcy dopatrzyć się mogli odblasku wewnętrznéj radości.
— Ci ludzie, rzekł Kolumb do Luis’a gdy tłum się rozstąpił, równie są niestali w obawie jak w nadziei. Czy nie uważasz że ci właśnie, co wczoraj przewodzili rokoszowi, dziś mnie najwyżéj wynoszą?
— Tak zwykle bywa, odpowiedział Luis. Tym hultajom zdaje się że ciebie wysławiają, a w istocie cieszą się tylko z własnego ocalenia. Ale Sancho i Pepe nie podzielają widać ogólnego zachwytu, bo ten zbiéra kwiatki na brzegu, a tamten przygląda się krajobrazowi w takiém zamyśleniu, jak gdyby obliczał dublony wielkiego chana.
Kolumb uśmiechnął się, i przystąpił w towarzystwie młodzieńca do dwóch wymienionych majtków. Sancho, zatknąwszy rękę w zanadrze, obojętnie patrzył przed siebie.
— I cóż, mości Sancho? zapytał admirał; spoglądasz cóś równie nieczule na tę rozkoszną krainę, jak na ulice Moguer lub pola Andaluzyi.
— Sennorze admirale, jedna ręka wszystko na ziemi stworzyła. Nie piérwsza to wyspa któréj zwiedzam brzegi, i nie piérwsi ludzie których widzę w szacie natury.
— Ale czyż serce twoje obce jest wdzięczności dla Stwórcy za tak wielkie odkrycie? Rozważ, przyjacielu, że jesteśmy na krańcu Azyi, a przecież płynęliśmy na zachód.
— Ręczyć zato mogę każdemu, bo dosyć często trzymałem stér w naszéj podróży. Czy mniemasz, sennorze, żeśmy dosięgli odwrotnéj strony ziemi i że się teraz znajdujemy pod stopami Hiszpanów?
— Bynajmniéj: stolica zaledwo wielkiego chana zajmuje wskazane przez ciebie położenie.
— To tym sposobem, sennorze, dublony tego władzcy spaśćby musiały w powietrze i trudy nasze byłyby daremne.
— Wszystko w świecie, mój Sancho, podlega prawom przyrodzonym, a natura, jak wiadomo, dobrym jest prawodawcą.

Podczas burzy, Luis daje Ozemie krzyżyk Mercedes.

— To dla mnie zagadka, odrzekł Sancho, pociérając sobie czoło. Jesteśmy prosto pod ziemią lub na jéj boku, a jednak trzymam się na nogach, lepiéj nawet niż w domu, bo strony tutajsze nie zdają się obfitować w Xeres, mój trunek ulubiony.
— Nie rodzisz się z Maura, co gardzi dobrem winem, dorzucił Kolumb. A ty, Pepe, czemuż tak troskliwie zajmujesz się szukaniem kwiatów?
— Sennorze admirale, zbiéram je dla Moniki. Kobiéty więcéj od nas mają delikatności uczucia, i wiem że miło jéj będzie wiedziéć w jaką sukienkę Bóg ubrał drugą świata połowę.
— Czy sądzisz że miłość twoja zachowa te rośliny świéżemi do naszego powrotu? wtrącił Luis z uśmiechem.
— Kto wié, sennorze Gutierrez. Jeżeli serce twoje hołduje jakiéj damie kastylskiéj, to powinieneś sam uszczknąć kilka kwiatów dla ozdoby jéj włosów.
Kolumb oddalił się, gdyż krajowcy okazywali chęć wejścia w stosunki z przybyszami; ale Luis pozostał przy młodym majtku, i niezadługo złożył prześliczną wiązankę, którą w duchu przymierzał już do czarno-lśniących włosów Mercedes.
Zdarzenia dni następnych zbyt znane są z dziejów, abyśmy tutaj przytoczyć je mieli szczegółowo. Przepędziwszy czas jakiś na San-Salvador, jak nazwał piérwszą z wysp nowo-odkrytych, Kolumb popłynął w celu dalszych poszukiwań, i przy pomocy wskazówek otrzymanych od tuziemców 28 października zawinął do Kuby. Przybywszy nad brzeg téj wyspy, mniemał że to ląd stały, i długo w różnych okrążał ją kierunkach. Tymczasem przywyknienie osłabiło urok nowości, a chciwość i żądza sławy odzyskały wpływ swój na umysły podróżników. Marcin Alonzo Pinzon, widząc że podrzędną tylko odgrywa rolę, pozazdrościł sławy Kolumbowi, i przyjazne między niemi stosunki coraz się więcéj rozchwiéwały.
Nie będziemy towarzyszyć wyprawie z wyspy do wyspy, z portu do portu, z rzeki na rzekę: dosyć powiedziéć, że wszędzie napotykano bogatą i żyzną przyrodę, cudowne krajobrazy, ale mieszkańców żyjących w stanie dzikości, a co gorsza, złota ani śladu. Kolumb mniemał iż się znajduje w Indyach, na granicy państwa wielkiego chana, a towarzysze jego nie przestawali dopytywać się dzikich o bogactwa tego kraju, mylnie częstokroć tłumacząc ich odpowiedzi. Śród takich okoliczności dzień każdy nowe przynosił wrażenia, i nie myślano już o Europie, jak chyba mówiąc o pełnym chwały powrocie. Sam Luis nawet nie marzył już ciągle o Mercedes, któréj postać nadobna ustępowała chwilowo przed nawałem przygód obecnych.
Postanowiono nakoniec wyprawić dwóch ludzi w głąb kraju, a Kolumb korzystał z tego czasu dla naprawy okrętów. Gdy nadszedł dzień w którym oczekiwano powrotu wysłańców, Luis, w towarzystwie Sancha i kilku majtków uzbrojonych, poszedł na ich spotkanie i znalazł ich wkrótce otoczonych kilkunastu dzikiemi, którzy śledząc ciekawie ruch każdy zamorskich przybyszów, zdawali się oczekiwać chwili wzbicia się ich ku niebiosom. Zrobiono mały przystanek, a Sancho, równie nieustraszony na lądzie jak na morzu, zboczył do poblizkiéj wioski, gdzie za pomocą znaków usiłował porozumiéć się z krajowcami. Pośród tych synów przyrody, nie znających różnicy między aksamitnym a płóciennym kaftanem, nasz junak doznawał zaszczytów, jakich w Europie dostępuje sławny mąż stolicy, za przybyciem do miasteczka prowincyonalnego. Przez pół godziny już może Sancho z rozkoszą odgrywał rolę wielkiego pana, gdy jeden z dzikich, trzymając w ręce jakieś liście suszone koloru brunatnego, zbliżył się pokornie i podał je gościowi. Sancho gotów był przyjąć ten dziwny podarunek, lubo chętniéj nierównie byłby sięgnął po dublona; ale krajowiec cofnął rękę, i wymawiając kilkakrotnie wyraz: tabacco! zwijać zaczął liście w podłużną trąbkę, i tak przyrządzony wałek ofiarował majtkowi. Sancho odebrał go z łaskawém skinieniem głowy i schował do kieszeni. Nie zadowoliło to jednak hołdowników; po krótkiéj bowiem naradzie jeden z nich, wydobywszy podobny zwitek, włożył go w usta, zapalił i zaczął puszczać kłęby wonnego dymu. Sancho uczynił to samo, ale po chwili zbladł okropnie i dręczony ckliwością, jakiéj nie doznał od piérwszéj wyprawy na Atlantyk, musiał powrócić do swoich.
Taki był wstęp na łono oświeconéj społeczności słynnéj rośliny amerykańskiéj, któréj Hiszpanie niewłaściwie nadali nazwę zwitków skręcanych z jéj liści. Sancho piérwszym był palaczem chrześciańskim; lecz wkrótce licznych znalazł naśladowców, i użycie tytuniu, coraz bardziéj wzrastając, aż do naszych przechowało się czasów.
Za powrotem wysłańców Kolumb pożeglował wzdłuż brzegu północnego Kuby; ale że wiatr był przeciwny, zamierzał więc wpłynąć do przystani nazwanéj przez siebie Puerto del Principe. W tym celu kazał przywołać sygnałami oddaloną nieco la Pintę, i dla wskazania drogi Marcinowi Alonzo, na pokładzie okrętu admiralskiego rozniecić pochodnie.
Nazajutrz ze świtem ujrzano la Ninę sztachującą nieopodal, lecz statku Pinzona nie było ani śladu.
— Czy nie widziałeś gdzie la Pinty? zapytał Kolumb trzymającego stér Sancha.
— Patrzyłem za nią, sennorze, póki patrzéć można za uciekającym z rozpiętemi żaglami okrętem. Szanowny Marcin Alonzo umknął, podczas gdyśmy tu wyglądali jego powrotu.
Ten podstęp człowieka, na którego pomocy wiele sobie zakładał, boleśnie dotknął Kolumba, stanowiąc nowy dowód jak łatwo przyjaźń ustępuje przed interesem osobistym. Tuziemcy wskazali podróżnikom strony złotodajne, admirał przeto mógł się domyśleć, że nieuległy marynarz korzystał z szybkości swojego statku, w nadziei dosięgnienia przed innemi owego celu życzeń swéj chciwości. Że jednak wiatr ciągle był niepomyślny, la Santa Maria musiała w porcie oczekiwać jego zmiany. To rozłączenie miało miejsce 21 listopada, w czasie gdy wyprawa nie posunęła się jeszcze poza wybrzeże północne Kuby.
Do 6 grudnia Kolumb okrążał tę wyspę, poczém wpłynąwszy w tak zwaną ciaśninę wiatru, wylądował na Haiti. W ciągu żeglugi Hiszpanie wchodzili wszędzie w stosunki z krajowcami, i dzięki roztropnym poleceniom admirała, zyskiwali sobie ich przyjaźń. W jedném miejscu dopuszczono się wprawdzie gwałtu przez ujęcie sześciu dzikich, w zamiarze wysłania ich do Europy; czyn ten wszelako w wyobrażeniach owego czasu usprawiedliwiał wzgląd na zbawienie porwanych.
Wyspa Haiti, pod względem powabów zewnętrznych, rozkoszniejszą jeszcze była od Kuby. Mieszkańcy jéj, przyjemnéj powiérzchowności i słodkich obyczajów, już w znacznéj liczbie nosili złote ozdoby; zaraz więc rozpoczęto z niemi handel zamienny, w którym Hiszpanie rządzili się naturalnie chciwością ludzi cywilizowanych, podczas gdy dzicy nad wszystkie inne przedmioty przenosili dzwonki, przyczepiane wówczas do szyi ptaków łowieckich.
Płynąc wzdłuż brzegów do 20 grudnia, Kolumb dotarł nareszcie do punktu wskazanego mu jako sąsiedni stolicy wielkiego kacyki zachodniéj części wyspy. Książę ten, imieniem Gnakanagari, miał kilku lennych kacyków, a sam, o ile można było wnosić z niezrozumiałych podań krajowców, bardzo był kochanym. Dwudziestego drugiego grudnia, w dwa dni po wpłynięciu okrętów do zatoki Akul, ujrzano zbliżające się czółno, na którém poseł wielkiego kacyki przybywał z podarunkami dla cudzoziemców i z prośbą do admirała, aby okręty swe posunąwszy o kilka mil ku wschodowi, zarzucił kotwicę pod stolicą książęcą.
Gdy z powodu przeciwnego wiatru nie można było zaraz życzeniu temu zadosyć uczynić, wyprawiono więc posłańca ze stosowną odpowiedzią. Luis, znudzony długą bezczynnością, pragnął zwiédzić wnętrze kraju, a zapoznawszy się z młodzieńcem należącym do orszaku posła, zwanym przez towarzyszów Mattinao, prosił admirała o pozwolenie towarzyszenia mu w powrocie. Kolumb, chociaż niechętnie, uległ wreszcie natarczywości Luis’a, zalecając mu tylko ostrożność i przydając do boku Sancha.
Ponieważ w ręku tu-ziemców nie widziano dotąd innéj broni prócz strzał przytępionych, młody hrabia de Llera nie chciał włożyć kolczugi, biorąc lekką tylko tarczę i miecz, którego rzeszota doświadczał nieraz na karkach pohańców. Przyniesiono mu rusznicę, ale ją odrzucił jako niegodną rycerza; Sancho jednakże, nietyle sumienny, zabrał takową ukradkiem. Aby nie zwrócić uwagi majtków na ten wyjazd przeciwny prawom okrętowym, admirał kazał wysadzić na brzeg Luis’a z towarzyszem, których w pewném dopiéro oddaleniu zabrała łódź kacyki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Ludwik Jenike.