<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Któś
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Upłynęło tygodni kilka.
Sylwan Horpiński zjawił się jednego wieczora znowu u pani Zawierskiej. Przywitawszy się z gospodynią, ukłoniwszy zdala pannie Michalinie, zaszył się potem wśród mężczyzn, zawiązał rozmowę obojętną i zdawał się więcej rozpatrywać i rozsłuchiwać w towarzystwie, niż czynny brać udział w zabawie.
Oko jego biegało wszędzie ciekawe, niczem się nie zajmując zbytecznie. Stał chłodny jakiś — smutny, obcy wśród ludzi, którzy wszyscy więcej niż on byli porwani prądem życia. Był spektatorem, w którym domyślać się mógł ktoś surowego sędziego i postrzegacza.
Przez dosyć długi czas nie widziano go ani tutaj, ani w mieście nigdzie. Głuche wieści chodziły, że był gdzieś na wsi. Nie dziwiono się temu, bo nieraz już tak znikał z horyzontu i również niespodzianie powracał.
Wszyscy znajomi jego witali go mile, gdyż nikomu nigdy nie był zawadą, a dla wielu był miłym i usłużnym towarzyszem.
Salwator, ów pasożyt chudy i długi, który wszystkim rad był jakąś plotką się przysłużyć, nie miał nic pilniejszego, spotkawszy się z Horpińskim, nad zdanie mu sprawy z wyścigów, a przypomniawszy sobie Nitosławskich, dodał, iż wszyscy byli uderzeni ich podobieństwem do p. Sylwana, szczególniej Emil Paczuski, który z tem biegał, głosił to i aż do śmieszności się zajmował przypadkowem tem zbliżeniem fiziognomii. Dodał, iż Paczuskiego skłoniło to do przypuszczenia jakiegoś pokrewieństwa.
W ustach Salwatora, oszczercy z powołania — wszystko nabierało szczególnego znaczenia. Nie obwiniał nikogo, nie okazywał jawnej złośliwości ani niechęci: owszem tłómaczył, łagodził, uniewinniał każdego, ale — miał ten talent, że wszystko, co puścił w świat, jadem było zaprawne.
Horpiński, który słuchał napozór obojętnie, cierpliwie, jednem uchem, chociaż niekiedy rumienił się i bladł, zdradzając się małemi oznakami niecierpliwości — po rozmowie tej z Salwatorem odszedł do domu, posępniejszy niż zwykle.
Nim się jednak rozstali, na przypuszczenie pokrewieństwa jakiegoś z Nitosławskimi z Podola, odparł kategorycznie, iż na Podolu ani rodziny, ani znajomych nie miał, że o Nitosławskich pierwszy raz w życiu słyszy.
Salwator spodziewał się przy tej sposobności pochwycić coś o — prowincyi, do której się pochodzeniem zaliczał Horpiński, ale — zawiódł się. Sylwan nie uznał za potrzebne tłómaczyć mu się ze swej genealogii.
Ponieważ Emil Paczuski ciągle teraz był zajętym panią Bydgoską i Maniusią, żył tylko niemi, a wszystko zresztą stało mu się obojętnem — nie rychło więc się spotkali z Horpińskim.
Pani Bydgoska regularnie bywała na Czwartkach pani Zawierskiej, i tu towarzyszący jej Paczuski znowu się zszedł z p. Sylwanem.
Nie spostrzegł tego w początku, iż wzrok, którym go zmierzył Horpiński, był pełen gróźb jakichś i niemal pogardy. Wejrzenie to jednak tak przelotnie i chwilowo zdradziło Sylwana, iż pochwycić je było trudno, a zaledwie jak błyskawica prześliznęło się po Paczuskim, natychmiast wyraz się zmienił — złagodniał, ostygł i uśmiech jakiś zimny całej fiziognomii nadał zwykły jej charakter zobojętnienia.
P. Emil z konieczności tylko oddalał się od krzesełka Maniusi, ale musiał parę razy odbyć wędrówkę po salonie i w jednej z nich oko w oko się zetknął z Horpińskim.
Ten przywitał go nader uprzejmie — może aż nadto, tak, że Paczuski, niezupełnie czysty w sumieniu, trochę się zmieszał.
— Dawnośmy, dawno pana tu nie widzieli — odezwał się pośpiesznie.
— Wątpię, aby się to komukolwiek uczuć dało — odparł Horpiński — bo nie mam wogóle szczęścia do ludzi.
— Mylisz się pan.
— Nie, nie mylę się — ciągnął dalej Sylwan z obojętnością. — Nic to nie dowodzi, że pan wyjątkowo łaskaw jesteś na mnie. Jeśli się mną kto zajmował, to chyba tylko przez próżną ciekawość.
Rozśmiał się dziwnie Horpiński i do milczącego, nieco zmieszanego Emila mówił dalej:
— Powiadano mi, że jakieś upatrzone podobieństwo rysów, nie wiem już tam do kogo... wielu śmiesznych kommentarzy i domysłów było powodem!...
Paczuski uczuł się osobiście dotkniętym. — Niech się pan temu nie dziwi — rzekł — bo istotnie, patrząc na panów Nitosławskich, trudno się było nie zdumiewać uderzającem tem podobieństwom.
Horpiński ruszył ramionami.
— Bardzo żałuję, żem się nie mógł stawić na okaz dla porównania — odezwał się kwaśno. — Nie mógłby pan mnie objaśnić, — zkąd są ci moi sozjowie, z jakiej prowincyi?
— Jest to znakomita, bogata rodzina z Podola — odparł Paczuski. — Mają stadniny sławne, jeden z braci przebywa w Angli, handlują na wielką skalę zbożem, mają dom komissowy.
Horpiński słuchał z uwagą.
— Pochodzą, z Podola? — podchwycił — strona, w której ja nigdy rodziny ani powinowatych nie miałem...
— A pomimo to — zawołał Paczuski — podobieństwo jest, można powiedzieć: braterskie. Mniejsza o rysy, ale ruchy, głos, wszystko...
— To nader pochlebne dla mnie! — szydersko odezwał się Sylwan, którego twarz była blada, a oczy się iskrzyły — nader pochlebne.
I począł się śmiać sucho jakoś, a złośliwie.
— Trzebaż, abym właśnie na tę chwilę wyjechał! — dodał. — Zawsze miłem jest choć z twarzy być podobnym do milionera!...
Emil zamilkł; czuł, że Horpińskiemu nie pochlebiało to wcale — gniewało go raczej.
Po chwilce Sylwan zmienił rozmowę, nie porzucając szyderskiego tonu, jakim ją prowadził.
— Widzę, że do towarzystwa zwykłego pani Zawierskiej nowa gwiazda przybyła — rzekł, zwracając się do Paczuskiego. — Śliczna panieneczka... zaledwie rozkwitły pączek... Na mnie smutne czyni wrażenie taka świeżuchna roślinka, przesadzona do miejskiego wazonika. Bogdajby tam kwitła, pod cieniem lip domowych!!
— Dzięki Bogu, powietrze, słońce i życie Warszawy nie jest tak dla kwiatków zgubne, aby się tu one obawiać mogły o siebie — rzekł Paczuski.
— Tak się panu zdaje? — spytał Sylwan. — No, nie wiem! Wolałbym jednak zawsze, aby ludzie żyli tam, gdzie im los dał przyjść na świat. Przesadzania i aklimatyzacye są niebezpieczne.
W ciągu tej rozmowy Emil ciągle niespokojnie spoglądał ku Maniusi, a w końcu, długiego osierocenia nie mogąc już wytrzymać, wymknął się Sylwanowi i pośpieszył — na służbę.
Horpiński nie miał sposobności zbliżenia się do panny Michaliny, bo zwykle nie narzucał się jej wcale, jakkolwiek miłą mu była z nią rozmowa. Najczęściej ona sama przez grzeczność go szukać musiała i zatrzymywała się chwilę, aby mu okazać, iż go tu widziano mile.
I tego wieczora, po panu professorze, po pejzażyście starym, po starym szambelanie, przyszła kolej na Horpińskiego.
— Pan od nas coraz częściej uciekasz — odezwała się do niego.
— Gdy Warszawa staje się zbyt przepełnioną i ożywioną — mam zwyczaj ją opuszczać — odparł Sylwan — nie żebym miał wstręt do ludzi, ale stosunki naówczas są wielce nużące a nie opłacają się znajomościami, po których nazajutrz niema śladu...
— Nie znajdujesz pan zajmującem choćby przypatrywania się tej niezmiernej rozmaitości typów! — zapytała Misia.
— Typów właściwie nie widzę tak wiele; dają się one sprowadzić do kilku — rzekł Sylwan — a jednostki — z małemi odmianami, aż do zbytku są teżsame...
— Byłeś pan na wsi?... w których stronach? — spytała nieco nieoględnie Misia.
Horpiński zarumienił się lekko.
— Polowałem w lasach nie zbyt oddalonych — odpowiedział — jeździłem konno, studyowałem trochę kraj, którego małokto lepszą znajomością pochwalić się może. Dziwna to, doprawdy, rzecz, jak na małą odległość sięga w domu ciekawość ludzka, gdy za granicą tak jest nienasyconą.
— Bo tam może więcej jest zajmujących przedmiotów? — szepnęła panna Michalina.
— Nie wiem, czy może być co bardziej zajmującem dla człowieka nad to, co go najbliżej tycze. W kraju własnym najmniejsza rzecz powinna pociągać.
I natychmiast przerwał sobie, uwagę robiąc, iż w salonie wiele nowych przybyło postaci.
Ponieważ oko jego zwróciło się na pannę Maniusię — Michalina uśmiechnęła się.
— Nieprawdaż, że śliczna ta miluchna panna Bydgoska... prawdziwy kwiatuszek!...
— Około którego już widzę natrętnego motyla — przerwał Horpiński.
— Jakby stworzeni dla siebie — odparła panna Michalina. — Są nawet od dzieciństwa znajomi...
— A! — rozśmiał się Sylwan — więc już tylko powinszować i pobłogosławić! O, biedny pączek różany!...
— Biedny? — podchwyciła panna.
— Tak, bo ten dawno znajomy motyl już ma dosyć otrzepane skrzydełka — dodał Horpiński — i na jego stałość niewiele można rachować.
— A! — przerwała Misia — pan jesteś za surowym dla tego poczciwego, usłużnego, grzecznego Paczuskiego! Czy masz co przeciwko niemu?
— Ja? — podchwycił z niezmierną żywością Horpiński, którego twarz się zarumieniła. — Ja? Nietylko że nic nie mam przeciwko niemu, ale go szanuję i lubię, oddaję mu sprawiedliwość. Jesteśmy z nim na bardzo przyjacielskiej stopie i wdzięczny mu być muszę, bo mi okazuje wiele życzliwości; ale to nie przeszkadza, bym, tak, jak dziś jest, nie mógł go uznać dojrzałym do ożenienia.
Jest dziecinny, jest płochy, potrzebuje lat, doświadczenia — może nawet przykrych i dotkliwych przejść, aby życie pojął poważnie i umiał je poprowadzić... Przypuśćmyż teraz, że taka istota powietrzna, równie obca światu i życiu — kwiatuszek wiosenny, połączywszy się z tym motylem, puści się na nieznane szlaki żywota! Chyba Opatrzność, jak niańka, musiałaby czuwać nad tem dwojgiem dzieci, aby swojego szczęścia nie zmarnowały — i nie zabłąkały się na bezdrożach...
Słuchając, panna Michalina bawiła się bukiecikiem, który trzymała w ręku.
— Pan jesteś pessymistą — rzekła — a dla mnie widok tej dobranej pary młodej tak jest miły, tak pachnie poezyą i sielanką, że radabym, aby z marzenia przeszedł w rzeczywistość.
— I... skończył się — dodał Sylwan — jak poezya Heinego: słowem ironii i rozpaczy. Obwiniasz mnie pani o pessymizm: niestety! uczy go życie, i uważam go za antidotum przeciwko wszystkim niespodziankom, które doprowadzają do rozpaczy.
— Nie tolerujesz pan więc ani złudzeń, ani marzeń? — rzekła Misia — a jednak w życiu trochę poezyi jest pociechą i osłodą..
Horpiński zamilkł. Oboje patrzali na Paczuskiego, który, zapomniawszy o całym świecie, stał przed Maniusią, pochylony, rozpromieniony i opowiadał jej cóś wesoło, dziecinnie prawie, dopomagając sobie wyrazistemi poruszeniami, które zdala obojętnym widzom wydawać się mogły nieco śmiesznemi.
Jak się to stało, że tegoż wieczora pan Sylwan Horpiński postarał się przedstawić pani i pannie Bydgoskiej — nie umiemy wytłómaczyć.
Niezmiernie rzadko się to trafiało, by Horpiński sam nowych znajomości i stosunków szukał. Tym razem, zdaje się, iż kogoś prosił o zapoznanie go z panią, i znalazł do tego pretext w znajomości jakiegoś stryja jej, od kilku już lat zmarłego.
Pani Bydgoska, bardzo uprzejma dla wszystkich, widząc Horpińskiego dobrze przyjmowanym i położonym w towarzystwie, słysząc o nim same pochwały od gospodyni domu, ujęta miłą i dystyngowaną powierzchownością — przyjęła go też bardzo mile. Panna dygnęła mu bojaźliwie jakoś, a stojący przy niej Paczuski trochę się zachmurzył, bo nie rad był tej znajomości.
Gdy po rozmowie z matką i zamianie słów kilku z Maniusią, — pan Sylwan się oddalił, Paczuskiemu pilno było niezmiernie obwarować się od wpływu, jaki ta znajomość na panią Bydgoską wywrzeć mogła. Miał przeczucie, że Horpiński mógł mu szkodzić.
Obawa ta nie była wprawdzie na niczem ugruntowana — była instynktem raczej, niż wyrozumowanym wnioskiem; ale sam czując się względem Horpińskiego nie zbyt przyjaźnie usposobionym, lękał się Emil wzajemności, która w ludzkich stosunkach, jest prawie nieuchronną.
Dziwny to, ale tysiąckroć stwierdzony fenomen, że wrażenia i uczucia, jakie wywołują nowe znajomości, są niemal zawsze jednakie. Jeżeli ktoś w nas wstręt obudza, możemy być prawie pewni, że i my musimy mu być wstrętliwi; taksamo przyjazne usposobienie jest wzajemnem. Tych miłości, które są opłacane nienawiścią, o jakich prawią stare i nowe romanse — na świecie niema. Zmysłowe żądze mogą się obejść bez wzajemności, bo są czysto źwierzęce: tam gdzie dusza ma udział jakiś, prawa attrakcyi i odpychania nie cierpią wyjątku. Paczuski, raz wyrobiwszy w sobie jakąś niechęć ku Horpińskiemu, mógł się więc instynktowo spodziewać, że mu ona równą zostanie opłacona.
Pani Bydgoska, którą z wieczora od Zawierskich odprowadzał do jej mieszkania, jak zwykle, zapytała go, naturalnie, o tę nową znajomość.
Emil nie chciał się zdradzić przed nią ze swym wstrętem i podejrzliwością przeciw Horpińskiemu; ale odpowiedź jego dawała do myślenia.
— Człowiek to bardzo miły, dobrze wychowany, przyjmowany wszędzie — rzekł, cedząc słowa rozważnie — ma tylko to jedno przeciw sobie, że właściwie nikt go nie zna, nikt nic o nim nie wie. Od bardzo dawna przebywa w Warszawie, umiał sobie zjednać wstęp wszędzie, nic mu zarzucić nie podobna... zdaje się majętnym; ale nikt nie wie, ani co on ma, ani zkąd pochodzi... ani czem się właściwie zajmuje.
— Pojmuje pani — dodał Paczuski — że człowiek, co tak starannie tai i pokrywa swą przeszłość — musi mieć do tego jakieś powody...
Zresztą, jak mówiłem, w towarzystwie bardzo wszędzie pożądany, oczytany, w obejściu się miły... i — ma chyba tylko przyjaciół, do których i ja się zaliczyć muszę.
Bydgoska się uśmiechnęła.
— Jak na przyjaciela, toś pan za surowy — rzekła. — Czyż koniecznie ma się za tą zasłoną coś ukrywać, czegoby się wstydzić miał?
— Ale ja tego nie mówię — odparł, tłómacząc się Paczuski — nie przypuszczam nic. Zdaję pani sprawę z tego, co jest, bom obowiązany mówić prawdę.
— Panna Michalina — dodała Bydgoska — mówiła o tym panu, niemal z entuzyazmem go wychwalając, a jej zdanie wiele u mnie waży.
— Ja też — przerwał zmieszany Emil — oddaję sprawiedliwość wielkim istotnie przymiotom Horpińskiego, tylko — nie lubię zagadek!...
Maniusia śmieszkiem milutkim potwierdziła, co mówił jej Emil: i ona dzieliła jego przekonanie. Zagadek nie powinno było się na świecie spotykać!...
W parę dni potem p. Sylwan przyszedł z uszanowaniem do pani Bydgoskiej. Wybrał tak godzinę, iż ją zastał samą z córką; Emila jakoś nie było — co mogło się nazwać cudem, bo on tu teraz przesiadywał nieustannie.
Jak na pierwszą wizytę, Horpiński zabawił dosyć długo; rozmową swą potrafił zająć niezmiernie dobrą panią Bydgoską — oczarował ją niemal, umiał się podobać, i gdy wyszedł, a wkrótce potem zjawił się Paczuski, matka a nawet córka, wpadły na niego z wymówkami za to, że się nie poznał na tak ze wszech miar miłym, wykształconym, dowcipnym, ujmującym człowieku, jakim był Horpiński.
Chociaż napół żartem czyniono mu te wymówki, Emil wziął je do serca. Nie podobało mu się to, że Horpiński tak sobie potrafił łatwo te panie pozyskać.
Opanowany ciągle myślą odkrycia tajemnicy pochodzenia p. Sylwana, słysząc, że znał dobrze stryja pani Bydgoskiej — sądził, iż to go na jakiś ślad naprowadzi, ale okazało się, iż znajomość tę zrobił w Warszawie, i — nic ona objaśnić nie mogła, prócz tego, że byli z sobą bardzo w blizkich stosunkach...
Dowodziło tego wszystko, co p. Sylwan wiedział o rodzinie Bydgoskich... jak się w rozmowie okazało.
Dla zacnej, dobrodusznej mamy Bydgoskiej nie było nic zadziwiającego w tem, że Horpiński o pochodzeniu swem nie mówił i niem się nie chlubił. Musiał należeć do tej drobnej szlachty, której tyle tysięcy składało stan uprzywilejowany dawnej Rzeczypospolitej. Ojciec mógł się dorobić majątku, niczem zresztą się nie odznaczywszy. Kolligacyi nie miał pewnie.
Tak, to, co dla Paczuskiego było podejrzanem — pani Bydgoskiej wydawało się naturalnem.
Sam zaś człowiek tak jej był sympatycznym, a, co dziwniej, tak nawet Maniusi, po tej wizycie, wydawał się miłym — że Emil musiał zamilknąć, ale bardzo posmutniał.
Nie tyle mu szło o mamę, ale — jak potrafił zdobyć, tak łatwo pozyskać sobie Maniusię?!
Emil nie rozumiał tego, że młodziusieńkie dziewczątko, które dojrzały i poważny mężczyzna z uszanowaniem jak osobę, — (nie dziecko) — traktował w towarzystwie i obchodził się z nią równie jak ze starszemi — musiało być tem ujęte wielce, bo mu pochlebiało, iż ją już jako dorosłą panienkę uważał.
Maniusia wdała się z nim w rozprawę nawet, z której wyszła zwycięzko, i w końcu p. Sylwan stał się jej miłym — ją także oczarował...
Emil czuł, że obok niego on się musiał wydawać dziecinnym i płochym... trapiło go to.
Powziął więc jeszcze większą odrazę do Horpińskiego — nienawiść prawie. Mama, jak mama, ale broniąca go Maniusia! — w rozpacz go wprawiała.
Tem się pocieszał tylko, że Horpiński nie mógł zbyt często nawiedzać pani Bydgoskiej, i że wpływ jego niebezpieczeństwem nie groził. Tymczasem była to nieco fałszywa rachuba. P. Sylwan zaraz potem w teatrze odwiedził panią Bydgoską w loży i zaproponował wycieczkę w okolicę razem z paniami Zawierskiemi, którą on się podejmował urządzić: przyjęto ją.
Dowiedziawszy się o tem, Paczuski, który się nie spodziewał, aby był zaproszonym, wpadł niemal we wściekłość. Zaczynał się odzywać już z pojedynkiem, do którego nie miał najmniejszego prawa.
Ochłonął dopiero, gdy — znalazł zaproszenie, które Horpiński mu nadesłał. Nie poprawiło ono jednak usposobienia Paczuskiego, który przyjął inwitacyą, ale marzył o pomście.
Za co? — Sam może nie wiedział.
Maniusia niewiele się dla niego zmieniła; jednak odrobineczkę go lżej jakoś i obojętniej przyjmowała: nie był sam jeden.
Horpińskiemu zaś, oprócz grzeczności dla pań których krewnego był niegdyś przyjacielem, nie można było zarzucić nic. Nie starał się w pospolity sposób o pozyskanie łask Mamusi, nie prześladował jej wejrzeniami i dwuznacznemi półsłówkami.
Był z nią nadzwyczaj poważnym i właśnie tem ją sobie pozyskiwał. Co się tycze mamuni, ta po kilkunastu dniach — całkiem się poddała wpływowi, radom, kierunkowi, jaki jej zręcznie nadawał Horpiński: wynosiła go pod niebiosa. Paczuski nie śmiał się odezwać ani słówkiem przeciwko niemu.
W miarę, jak p. Sylwan tu rosnął, on malał i schodził na coraz mniej znaczące stanowisko. Obchodzono się z nim, jak... z młodzikiem. Nawet Maniusia pozwalała sobie dać mu uczuwać to, że — starszych powinien był szanować i nie dopuszczała najmniejszej przymówki do Horpińskiego.
P. Bydgoska głośno wyznawała, że Panu Bogu powinna była za tę opiekuńczą znajomość dziękować, a wszyscy, nie wyjmując panny Michaliny, wtórowali jej.
W końcu Emil tak był tem boleśnie dotknięty, że jednego poranku pobiegł do Józia na radę.
Szalawski wiedział o wszystkiem, ale zimno się na to wszystko zapatrywał.
— Słuchaj — rzekł — innego końca nie widzę: to jest intrygant niegodziwy. Psuje mi u Bydgoskiej — muszę go wyzwać.
— Ale jakiż pretext znajdziesz do tego?...
Pierwszy lepszy — odparł wzburzony Emil.
— Powinieneś więc o tem wiedzieć zawczasu — rzekł Szalawski — że Horpiński jako szermierz na szpady i pałasze jest sławnym, a strzela kulami do asów o zakład.
— O tem wiem — odparł Emil — ale ja też strzelam dobrze, a biję się znośnie. W pojedynku więcej stanowi szczęście, niż umiejętność.
— Panna ci za pojedynek wdzięczną nie będzie, ani matka — dodał Szalawski. Przyśpieszysz tem ich wyjazd, a możesz sobie zagrodzić drogę nawet. Rozważ to dobrze...
— Cóż mam począć? — wybuchnął Emil.
— Na twem miejscu — rzekł Józio — albo-bym nic nie poczynał i czekał, albo-bym się z nim rozmówił otwarcie...
Skutkiem narady z Szalawskim było to, iż jednego rana Paczuski zjawił się u Horpińskiego tak wcześnie, aby go zastał niechybnie.
Znalazł go już ubranym, nad poważną książką, i został przyjęty z taką uprzejmością nadzwyczajną, tak mile i wesoło, że przybywszy pełen wyrzutów i gotów do żwawego sporu — mimowolnie złagodniał znacznie. Musiał zmienić ton, a nawet sposób zagajenia rzeczy.
— Jesteś pan dobrodziej — rzekł chłodniej — w takich stosunkach z panią Bydgoską, masz wpływ tak wielki na nią, iż się nie waham zwierzyć mu i prosić o pomoc i radę...
Miałem zamiar starać się o rękę jej córki. Z początku byłem przyjmowany dosyć dobrze; od niejakiego czasu widzę i czuję oziębienie... Kocham pannę... jestem w rozpaczy!...
Horpiński słuchał bardzo obojętnie.
— Przypisujesz mi pan — odparł po namyśle — wpływ, którego ja nie mam wcale; znajomość moja z panią Bydgoską jest świeżą... Nie pochlebiam sobie, abym mógł jej zaufanie pozyskać.
Zatrzymał się nieco Horpiński i zawahał z dalszym ciągiem.
— Taksamo — nie mam najmniejszego prawa panu radzić nic, ani odradzać... Muszę tylko, wszelkie przypuszczenia uprzedzając, oświadczyć mu najuroczyściej: najpierw, że co do mnie — nie postało mi w myśli nawet starać się o pannę... powtóre, że nigdy słowem jednem nie zaszkodziłem panu, ani u matki, ani u panny...
Emil podniósł głowę.
— Chcesz pan dać mi dowód życzliwości? — rzekł nagle. — Racz być moim pośrednikiem..... chciej wybadać matkę i — oświadczyć jej moje zamiary.
Horpiński wstał z krzesła nagle.
— Daruj mi pan — rzekł sucho — tego pośrednictwa na żaden sposób podjąć się nie mogę.
— Małżeństwo, według mojego przekonania i sposobu widzenia, jest czynem tak wielkiej wagi w życiu, iż sumienny, uczciwy człowiek nie może się nigdy ważyć ani pomagać do niego, ani wtrącać. Dałem sobie słowo raz na zawsze: do spraw podobnych się nie mieszać.
— Ale przynajmniej nie przeszkadzać! — wybuchnął Emil.
— Mógłżeś pan przypuścić nawet, że ja się na to ważę? — spytał surowo Horpiński.
Paczuski się zarumienił. Nie miał dowodów żadnych — domyślał się tylko.
— Co mi pan radzisz? — zawołał.
Długo milczał Horpiński.
— Nigdy nie radzę nikomu — rzekł — choć nie przeczę, że radzić drugim łatwiej jest, niż samemu sobie. Przez wdzięczność za to, żeś pan raczył zwrócić się ku mnie, powiedziałbym jedno. Rozważ pan dobrze czy nie zawcześnie myślisz o ożenieniu się, i czy panienka też nie jest za młodziuchną? Wiem, że miłość nie zna rachuby... niestety!...
Zamilkł nagle.
Paczuski siedział z głową spuszczoną.
W ostatniem przemówieniu Horpińskiego, które wistocie nic nie mówiło, brzmiało coś szyderskiego, ironicznego, niedość wyraźnie, aby się można było obrazić; ale w duszy czuł się Emil draśniętym do żywego: ten człowiek grzecznie sobie szydził z niego, jak z młokosa, i mścił się na nim.
Dobitniej w ostatku wyraziło się to jeszcze w zakończeniu przemówienia Horpińskiego, który dodał po chwili:
— Masz pan matkę, rodzinę, przyjaciół — osoby, które jego i Bydgoskich położenie lepiej znają, niż ja: do nich się zwróć o radę.
Ja, co nie mam ani rodziny, ani stosunków, co jestem sierotą, i wydaję się jakąś zagadkową istotą... aerolitem, spadłym niewiedzieć z jaką burzą... z niewiedzieć jakiego świata, nie miałbym się kogo poradzić, i musiałbym sam rozstrzygać; ale panu — na doradzcach nie zabraknie. Z tego względu i wielu innych, szczęśliwszym pan jesteś nademnie...
Paczuski, posłyszawszy to — już ani słowa nie mówiąc, wziął za kapelusz, i zimno bardzo żegnając się, wyszedł, przeprowadzany grzecznie, aż do progu...
Wiedział, że miał nieprzyjaciela, z którym ciężko mu się mierzyć było!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.