<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Któś
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zawierskie nazajutrz wyjechać miały; wszyscy znajomi złożyli im już pożegnalne wizyty. Jednego tylko Horpińskiego — rozstając się z nim, panna Michalina prosiła, aby przyszedł raz jeszcze.
— Któż wie? — rzekła — może będę miała jaką prośbę, a nawykłam pana uważać za mojego plenipotenta.
Mieszkanie tych pań znajdowało się w takim stanie, że gości w nim przyjmować nie było podobna.
Służba okrywała meble, zdejmowała firanki, ustawiała sprzęty do spoczynku; zamykano szafy, obliczano srebra; gromadzono rozpierzchłe porcelany. W pokojach pań i w przyległych ogromne tłumoki stały otworem, pochłaniając wszystkie przybory, bez których na wsi obejść się nie było podobna.
Misia, ubrana jak na ranek, biegała wyręczając matkę — rozsyłając pomocnice, znosząc swe malarskie pudełka i paczki, bo na wsi malowała z największym zapałem.
Wśród tego zajęcia ujrzał ją nadchodzący Sylwan.
— A! — zawołała, rzucając się na kanapkę — jakże to dobrze, że pan przyszedłeś... będę miała sposobność wytchnąć na chwilę, bo biegając od rana, niezmiernie jestem zmęczona.
Mówią, że Amerykanie (ale to chyba nie Amerykanki?) — wcale z sobą tych węzełków i rupieci mnogich, jak my, w drogę nie zabierają. Było-by to do naśladowania... Co to za nudna rzecz: pakowanie i rozpakowywanie!
— Nie mógłbym pomódz? — zapytał Horpiński.
— Nikt w świecie nie pomaga — odparła Misia — wszyscy przeszkadzają...
Siadaj pan — mówmy o czeminnem, a ja odetchnę... Pan także wyjeżdżasz... na wieś?
Horpiński rzekł cicho:
— Zapewne gdzieś polować będę i...
— Rysować? — dodała Misia.
— Nie wiem — mówił Sylwan — polowanie nie wymaga usposobienia... rysunek przeciwnie. — Są dni, w których ani oczy, ani ręka, ani umysł rysować nie umie.
— Ja się naówczas zmuszam — zaśmiała się panna Michalina.
— Udaje się to pani?
— Niezawsze... ale potrzeba nawykać do takiego okiełznania siebie.
— Oile ono możliwe — rzekł Horpiński. Młócić można zawsze — ale ani poezyi pisać, ani malować zawsze nie podobna.
Po chwili spojrzała panna Michalina na gościa swojego.
— Jeździsz pan w lecie wszędzie — rzekła — dla czego-byś do nas nie przyjechał? Pruszczyc postara się o polowanie, a ja o album i ołówki...
Są u nas takie stare dęby — że się same proszą do studyów.
Horpiński milczał z głową spuszczoną.
— Na wymówkę moję mógłbym to powiedzieć tylko — odezwał się pomyślawszy, — że ludzie i tak mi zazdroszczą dobrego przyjęcia u państwa i moich częstych odwiedzin: cóżby to było, gdybym ośmielił się na wieś pojechać!
— A panu to szkodzi, że ludzie się bawią, rozpowiadając sobie różne rzeczy?
Wtrąciła Michalina.
— Kiedy-bo to są nie rzeczy, ale niedorzeczności! — rozśmiał się Sylwan — i poruszył ramionami.
Dochodzę do tego, iż mi gotowi przypisywać zuchwalstwo — które kazałoby zwątpić o moim zdrowym rozsądku.
P. Michalina musiała się domyślać znaczenia tych wyrazów i urwała rozmowę.
— Zrobiłbyś pan mamie i mnie wielką przyjemność — rzekła po przestanku — gdybyś przyjął zaproszenie moje.
Jest w niem wiele egoizmu — miałabym kogoś, coby mój koloryt nieszczęśliwy osądził bezstronnie — miłą wieczorem rozmowę i dla kochanej mamy, która się często ze mną nudzi, najmilszego z gości.
— Co się tycze kolorytu — umyślnie skręcając na to rozmowę — rzekł Horpiński — zdaje mi się, że pamięć na jedno prawidło wszystkie rady i spostrzeżenia zastąpi. Mówiliśmy o tem nieraz; koloryt jest zawsze stosunkiem, nie ma w nim nic absolutnego — barwy stają się jaskrawemi przez sąsiedztwo, które je podnosi, lub tłumione, gdy się przy nich położy inne.
— A! zieloność i lazury... pomimo znajomości prawideł tak są do ożenienia trudne — wesoło podchwyciła Misia.
Śmiał się Horpiński.
— Ja mam w tem mniej jeszcze wprawy i doświadczenia, niż pani — zakończył.
— Polowanie u nas — pośpieszyła dołożyć panna — ma być nadzwyczaj dla myśliwych ponętne. Pruszczyc ochrania źwierzynę, jest jej moc wielka... Mamy psy... strzelców, — wszystko.
— Ale ja namiętnym myśliwcem nie jestem — rzekł Horpiński — poluję, bom próżniak.
— Słowem, że do nas pana w żaden sposób skusić i pociągnąć nie można — dodała z lekkiem westchnieniem panna Michalina. — Wiem, że nie udałoby mi się nawet oporu jego zwyciężyć zapewnieniem, że milszego towarzystwa, nad jego — nie znam.
Skłonił się Horpiński, ale twarz jego posmutniała.
W tej chwili powolnym krokiem przesuwała się przez pokój pani Zawierska, a córka wstała żywo, pochwyciła ją pod rękę i, sparłszy główkę na jej ramieniu, przyprowadziła do Sylwana.
— Niechże mama poprze moją nadaremną prośbę — rzekła. — Zapraszam do nas na wieś p. Horpińskiego i — najniegrzeczniej w świecie, droży się i opiera.
Matka zdawała się zmieszaną.
— O! nie powinieneś nam tego odmawiać — odezwała się głosem jakimś drżącym. — Bardzo-by nam było miło.
Nie nalegała jednak zbytecznie; Sylwan uczuć to musiał.
Panna Michalina nie rozumiała chłodu matki, bo nie wiedziała, że wczoraj właśnie usłużne usteczka doniosły Zawierskiej, iż — po mieście żeniono już Michalinę z Horpińskim. On czuł, że dłużej tu nie powinien był pozostać i szybko żegnać się zaczął. Panna Michalina odprowadziła go do drzwi z naleganiem i powróciła do matki, która stała w temsamem miejscu nieporuszona.
— Mamo?... co tobie? — zawołała.
— Nic, dziecko moje — wahając się, poczęła matka, oglądając się po przechodzących sługach. — Chodź ze mną do gabinetu.
I wyraz twarzy i ton mowy zapowiadały, że to — nic — było jednak czemś dosyć ważnem.
Zawierska padła na kanapkę i podparła głowę na ręku smutna.
— Misieczku moja droga — odezwała się — jesteś trzpiotkiem nieostrożnym. Po co było Horpińskiego na wieś zapraszać?
— Bo chciałabym go tam widzieć — poprostu odparła Misia.
— Ale, dziecko moje — wtrąciła matka niespokojnie — czy wiesz, że... że już plotą ludzie — niewiedzieć co — i żenią ciebie z nim?
Michalina się roześmiała.
— Nie rozumiem, co-by w tem dla mnie uwłaczającego być miało — rzekła. To pewna, że o mnie ani myśli, ale gdyby myśl tę powziął, nie widzę w niej nic tak — poczwarnego!
Matka zacisnęła usta.
— Dziecko moje! — szepnęła.
Rumieniec oblał twarz Michaliny.
— Z mamą powinnam być szczerszą — rzekła. — Nie kocham się w nim — ale, że bardzo go kocham, lubię, szacuję, że mi jest sympatycznym i że — wyszłabym za niego, gdyby mnie chciał — to nie ulega wątpliwości.
Zawierska zbladła i ręce się jej załamały.
— Misieczku! — zawołała — zabijasz mnie.
Michalina przypadła do matki, objęła ją za szyję i całować zaczęła.
— Matuniu kochana — szepnęła — nie trwóż-że się, proszę... Mówię ci, co myślę i czuję, ale wiem, że to jest niepodobieństwem.
Do tego człowieka wszystko mnie pociąga — jego wyższość umysłowa, powaga, takt — rozum — a więcej niż to — jego smutek, coś tajemniczego, co go okrywa... jakaś nieuleczona tęsknica, którą nosi w sobie.
Uczuciu temu nie mogłam się obronić — nie taję się z niem.
Widząc, że matka nerwowego jakiegoś drżenia dostała, Misia przestała mówić, a zaczęła ją pieścić.
— Jeżeli już tak daleko rzeczy zaszły — poczęła Zawierska — uścisnąwszy córkę — wszystko ci powiedzieć muszę. Nitosławski — zwierzył się tu niektórym osobom z domysłu — jak się zdaje — bardzo uzasadnionego — iż ten Horpiński jest... jest...
Tu otarła chustką twarz matka i szepnęła oglądając się.
— Ojciec Nitosławskiego miał jakiś romans z prostą ukraińską dziewczyną. Mówią, że się z nią ożenił, ale małżeństwo to zostało rozerwane i unieważnione. Horpiński ma być synem tej chłopki. Dla tego jest tak okrutnie do Wacława i brata jego podobnym.
Słuchając tego zwierzenia się matki, Michalina stała wyprostowana, blada, z oczyma zaiskrzonemi, cisnąc ręką piersi — poruszona tak, że Zawierska się ulękła.
Przerwała nagle:
— Niech mama mówi — proszę — odezwała się Misia — słucham. Naturalnie, obchodzi mnie los tego człowieka, alem rada, że wiem o tem.
— Pojmujesz więc — dodała Zawierska, że gdy o nim takie wieści chodzą...
— Które pan Wacław rozpuszcza — wtrąciła pogardliwie Misia. — Mama to znajduje z jego strony szlachetnem?
— Zmiłuj się! — przerwała Zawierska. — Prawda ta, czy bajka, jest nadzwyczaj niemiłą.
— Cóż w tem ten biedny p. Sylwan zawinił? — rzekła Michalina — ja nie widzę! Przypuszczam, że tak jest w istocie, jak p. Nitosławski mówi. — Obudzą to większe jeszcze współczucie dla nieszczęśliwej ofiary — ale jej nie ujmuje bynajmniej.
Wolałabym nie wierzyć w tę plotkę — a jednak ze smutku Horpińskiego, z jego życia, ze wszystkiego można wnosić, iż coś jest w tem prawdy... Najsmutniejszem ze wszystkiego, iż to jest tajemnicą.
Jest synem chłopki?... czyż w oczach mamy mniej wart przez to?
— A zlituj się — żywo przerwała Zawierska — niech się to sobie zowie przesądem, czy czem chcesz — ale takie pochodzenie — niepewność wreszcie czy małżeństwo było zawarte — czynią Horpińskiego w towarzystwie niemożliwym. Żadna rodzina go przyjąć nie może.
Misia westchnęła i uśmiechnęła się gorzko.
— Biedna więc ofiara za błąd ojca będzie musiała przez całe pokutować życie!...
— Nitosławski mógł go wprost przyznać — przerwała Zawierska. — Powiadają, że rodzina go ubłagała i odwiodła od tego. Tosamo już małżeństwo czyni wątpliwem.
Łzy popłynęły z oczów Zawierskiej.
— Wiesz jak ja go lubię, jak go cenię, zresztą to jedno, że tobie się podobał i jest miłym, starczy, abym go kochała — ale zważ sama!... zważ sama...
A! nie myślmy i nie mówmy o tem! — dokończyła, oczy zakrywając, Zawierska.
Wyciągnęła potem ręce do córki — i w niemym uścisku ją przyciągnęła ku sobie.
Misia nie mówiła długo nic.
— Niech się mama uspokoi — poczęła w końcu. Nie ma w tem wszystkiem nic groźnego. Horpiński nigdy ani pomyślał o mnie. Ja zaś — jeżeli się do niego przywiążę — to cóż! Nie pójdę wcale za mąż i będziemy tylko parą dobrych przyjaciół. Bo, że pochodzenie jego nie odejmie mu u mnie ani odrobinki tego uczucia, jakie mam dla niego — to — mamciu!... niestety — rzecz pewna!
— Uczucia!... powtórzyła Zawierska rozpaczliwie.
— Mamciu! ani słowa więcej! Wierz mi, że niedorzeczności nie popełnię, a on prędzej uciecze od nas, niż się zbliży. — Nie mamy się czem trwożyć — niech sobie życie dalej tak płynie, jak płynęło... i...
Położyła palec na ustach...
— Nikomu o tem ani słóweczka!
Wstały obie i smutne poszły do babci, która tego dnia ciągle je przy sobie mieć chciała.
Panna Michalina starała się być taką, jak dni powszednich, i nie zdradzać się z tem, co nosiła w duszy. Zawierska na wyjazd i rozstanie ze staruszką składała widoczny swój smutek.
Nazajutrz powozy i bryki wyruszyły ku Pradze, a oczy Michaliny napróżno gdzieś po drodze szukały Sylwana, którego zobaczyć pragnęły. Horpiński również się wybierał w drogę, chociaż tym razem nie do Rusinowego Dworu. Chciał, pożegnawszy tylko matkę — odświeżyć się i rozerwać podróżą zagranicę.
Rozmowa z Michaliną ostatnia do zbytku go rozmarzyła: potrzebował roztargnienia, wrażeń, aby zbyt się nie upajać złudzeniami, nie dać się opanować nadziejom.
W Rusinowym Dworze, do którego naprzód podążył, zastał wszystko jakby odmłodzone wpływem pani, która tu teraz królowała. Tatiana i Horpyna, coby miały nad dzieckiem panować, dały mu się zupełnie ująć i — słuchały go. Dziewczę robiło, co chciało, i płaciło za powolność uściskami i pieszczotami, których stara, znękana kobieta żądną była. Pod wpływem wychowanki humor i sposób życia starej się odmienił. Pynia nie dawała jej płakać i zawodzić; kazała się z sobą śmiać, prowadziła ją do ogródka, nawet w pole i do lasów.
Stara w początku nie dawała się jej wyciągać; powoli jednak, naprzód na podwórze, potem za wrota i coraz dalej za sobą wywlekała ją sierotka. Na twarzy zmieniła się, skutkiem tego uspokojenia wewnętrznego Horpyna; rysy się wypełniły, trochę świeżości wróciło na lice, czasem nawet uśmiech ją na chwilę rozpromienił. Smutek pozostał na dnie, — lecz nie tak często wypływał przez usta i oczy.
Gdy Sylwan z radością postrzegł tę zmianę w matce, ona z trwogą znalazła syna postarzałym i przybitym, zbiedzonym jakimś i nadzwyczaj milczącym. Serce matki domyślało się, że to bez przyczyny być nie mogło; — starała się jej dopytać, lecz Sylwan zbył ją kilku obojętnemi słowami.
Nazajutrz, gdy siadł na ławie, naprzeciwko okna, przedwczesne włosy siwe, które już dawniej widziała, uderzyły Horpynę, — zdawało się jej, że ich przybyło.
— A! — zawołała ręce łamiąc strwożona, ty się zamęczasz dla mnie! Co twoje za życie? Połowa duszy tu, połowa tam, a szczęścia dla ciebie nigdzie. Nawet dla matki tyś na pół obcy, a dla tych ludzi, z którymi przestajesz, gorzej jeszcze.
Zaczęła lamentować podawnemu.
— Po co mi Pan Bóg dał życie? Chyba, abym za grzechy pokutowała na tym świecie. Wszędzie, gdzie stąpię, niedolę z sobą przynoszę.
Gdybym umarła — byłbyś wolnym!
Nie dał jej mówić Sylwan, ale się rozpłakała rzewnie. Dusza się otworzyła, nie mogła już w sobie wstrzymać nawet tajemnicy tyczącej się sprowadzenia Horpyny: zdradziła się z nią i oskarżyła.
Wistocie, ona teraz dla siebie potrzebowała dziewczęcia i przekonywała się, widząc syna przy niej, że owo osnute małżeństwo było niemożliwem.
— Darmo chcieć naturę przerobić, — odezwała się — i skórę ściągać z człowieka. Z jaką się kto urodził, w takiej umrze. Snuło mi się po głowie, zrobić z ciebie ukraińskiego chłopa, — ale ojciec chciał inaczej, a ty masz jego twarz, jego krew i naturę.
Tam ciebie do ojcowskiego rodu ciągnie wszystko, tam musisz iść! tam pójdziesz, bylem ja ci na przeszkodzie nie stała.
I znowu narzekać zaczęła na życie swoje, a śmierć wywoływać, aż Tatiana, podsłuchująca u drzwi, Pynia i syn usta jej gwałtem zamknęli, ale się rozpłakała, rozbolała i utulić jej nie było można.
Dopiero w godzinę potem, gdy Sylwan przyniósł podarki, które dla Pyni z Warszawy wiózł, gdy je rozłożył na stole, dziewczę się z radości poczęło śmiać, w ręce klaskać, starą całować, Sylwanowi do kolan się kłaniać, a gdy Tatiana przyszła podziwiać paciorki, chustki, wstążki do włosów, kolczyki i grzebyki — trochę wesela wróciło pod strzechę.
Pynia się tem wszystkiem nacieszyć nie mogła, jak dziecię, i wieśniaczka chwytała, przymierzała, przyglądała się sobie w zwierciadełku — oczy jej pałały, usta się nie zamykały.
Tatiana prorokowała, że tej nocy spać nie będzie; dziewczę żądało tylko, aby jej to wszystko włożyć pozwolono pod poduszkę.
Ta radość kupiona tak tanio — i Sylwana chwilowo odżywiła, a matka za wychowanicę, do której się tak przywiązała, niezmiernie mu była wdzięczną.
Nazajutrz wrócił smutek na twarz starej, widok syna dawne myśli wznowił. Myślała o jego przyszłości. Siwe włosy ją przerażały.
— Takie życie, jakie ty teraz prowadzisz — poczęła — nie zdało się na nic, a ja jestem temu winną. Lepiej niech się ja męczę, niżbyś ty tak marnie miał przepadać.
Po co tobie się odrywać do starej baby, do Rusinowego Dworu? na dwóch stołkach siedząc, nigdy nie będziesz szczęśliwym. Mieszkaj tam, a żeń się, żeń.
— Nie myślę o tem wcale — rzekł Sylwan — kobieta, którejbym ja zażądał — pewnieby mnie nie przyjęła, a taka, coby mnie chciała — trudno, aby mi się podobała! Jestem już za stary!
Sprzeczali się tak chwilę; matka obstawała przy swoim, nieustępując. Horpiński zmilczał.
Przez całe dnie, ile się razy spotkali, ona powracała do tego, aby syna przekonać, iż w ojcowskim świecie szukać powinien szczęścia; on upierał się przy tem, iż najlepiej mu było tak, jak teraz, żyć.
— Chcesz, abym wesołym się okazywał — mówił matce — ale przypomnij sobie, że ja nigdy nie byłem wesołym. Taka moja natura. Płacząc wydałaś mnie na świat; we krwi mojej twe łzy płyną.
Sprzeczali się tak ciągle. Aby uniknąć sporów, Sylwan po całych dniach siedział na polu lub w lesie. Przychodziło mu czasem na myśl zrobić wycieczkę do Zawierskich na dni parę, potem tłómaczył sobie tę pokusę jako niebezpieczną — jako niemożliwą. Ostatnie pożegnanie z Zawierską matką — nie było zachęcające.
Dnie przechodziły powoli na tych rozprawach z matką, albo na dumaniach pod sosnami i w polu, na słuchaniu obojętnych opowiadań parobków.
Do Brzózek jechać nie miał ochoty i unikał aby się z Bończyną nie spotkać.
Wdowa, przez babunię spokrewniona, choć zdaleka, z Zawierskiemi — mogła mieć o nich wiadomości....
Gdy mu raz ta myśl przyszła i zaczęła go nękać, wkońcu, niemogąc się jej oprzeć, wstąpił do Brzózek.
Bończyna, dla chorej matki, prawie się nigdy z domu nadługo nie oddalała; zastał ją, jak nad wieczór: ubrana w fartuszek, z konewką zieloną polewała w ogrodzie kwiatki. Na głowie miała biały czepeczek, zręcznie ułożony, i przypominała teatralne subretki, których miała żywość, ruchy i figlarną twarzyczkę.
Strój ten domowy bynajmniej jej nie zmieszał; wiedziała, że było jej w nim do twarzy — powitała głośno i ochoczo rzadkiego gościa, rzuciła konewkę w ganku i, nieodpasując fartuszka, wprowadziła go do salonu.
Sędzina, której się Horpiński miał szczęście podobać, teraz, jak zawsze, przyjęła go bardzo serdecznie, wymawiając, że tak rzadko je odwiedzał. Mówiono, naturalnie, o wspólnych znajomych i Bończyna wspomniała Zawierskie.
— Pisała mi Misia, że pana do siebie na wieś zapraszała — odezwała się — ale mało ma nadziei, abyś jej prośbie zadość uczynił.
Pokręciła główką.
— Dziś-byś się pan biednej Zawierskiej więcej przydał, niż kiedykolwiek — dodała — bo ma wiele trosk i kłopotów.
— Z jakiego powodu? — podchwycił niespokojny Sylwan.
— Dzieją się rzeczy prawdziwie nie do wiary — mówiła Bończyna dalej. — Mieli tak nieograniczone zaufanie w Pruszczycu. Nie ulega wątpliwości, że był najpoczciwszym z ludzi, ale go, jako gospodarza i człowieka do interessów, przechwalono. Umiał tylko tak sobie zawsze dawać rady, że pani Zawierska miała podostatkiem na wszystkie fantazye.
Teraz Pruszczyc zmarł nagle i okazało się po rozpatrzeniu, że majątek i interesa są w stanie opłakanym.
Wiadomość ta poruszyła wielce Horpińskiego, ale mu się w nią wierzyć nie chciało.
— Musi w tem być wiele przesady — odparł. — Zły stan interesów przez lat wiele utaić się nie daje. Pruszczyca wszyscy chwalili, patrzono na jego czynności, nikt nie posądzał, aby Zawierskich interesa miały cierpieć. Miano je za bardzo bogate.
Wtem sędzina przerwała:
— Ja jeszcze za życia Zawierskiego słyszałam, że na majątku długi były znaczne; rachowano na to, że je ten Pruszczyc spłacić potrafi. Biedna Zawierska! dla dogodzenia córce nie oszczędzała się wcale.
Westchnęła staruszka.
— Bądźcobądź — przerwał Sylwan — bardzo źle być nie może: z wielkiej fortuny pozostanie mierna, a nikt się lepiej do tej zmiany zastosować nie potrafi nad p. Michalinę — oile ja ją znam.
Nie mówiono już potem o niczem więcej, tylko o Zawierskich; Sylwan żywo się zajmował tem i niepokoił.
Na wyjezdnem wdówka, żegnając sąsiada, filuternie dodała:
— Spodziewam się listu od Misi — i wiadomości z Warszawy: chcesz pan się co o Zawierskich dowiedzieć — odwiedź mnie, bardzo proszę!
Niespokojny, smutny powrócił do domu Sylwan; przed matką się nie mógł zwierzyć z niczego. Rozważając to, co dawniej wiedział, i to, co mu Bończyna mówiła, Horpiński przyszedł do rezultatu, iż w żaden sposób ruina nie mogła grozić Zawierskim. W najgorszym razie zawikłanie.
Byłby się wybrał może, ale do pomocy — nie czuł się na siłach wcale. Ani gospodarzem, ani do interesów stworzonym nie był. To, co sam miał, utrzymywał skrzętnie, ale w sposób najprostszy — rachubą i oszczędnością.
Kilka tygodni upłynęło; walczył z sobą ciągle, niechcąc zbyt prędkiem ukazaniem się w Brzózkach wydać się z tem, jak go los tych pań obchodził; wostatku pojechał.
Dzień był pochmurny; Bończyna u krzesła matki czytała jej powieść Dumasa. Obie, znużone samotnością, przywitały zbawcę radośnie.
Lecz i sędzina i wdówka miały wyraz twarzy przygnębiony i chmurny. Zaczęto od wpływu pogody na pola i urodzaje; lecz żywa Bończyna natychmiast wygadała się z tem, co je tak zasmuciło.
Babunia umarła! Śmierć jej nie byłaby może zbyt wielkiego wywarła wrażenia w Brzózkach, ale następstwa jej: nadzieje dawno żywione zawiodły! Babcia, która miała między dalszą rodzinę znaczny swój majątek rozpisać — a z niego część obiecywała Zawierskim, tyle razy robiła i przerabiała testament i kodycylle że się po jej zgonie żaden ważny nie znalazł. Spadek więc miał wywołać proces i prawdopodobnie dostać się zupełnie obcym, dalekim, nieznanym krewnym.
Dotykało to tak dobrze Bończynę, jak Zawierskich.
— Patrz pan — mówiła młoda pani — nigdy jedna bieda nie idzie sama: ciągną się szeregiem, za ręce się wziąwszy.
Zaledwie Pruszczyc zmarł, a tu i babcia nas osierociła — nic nie zostawując na otarcie łez.
Co do mnie — dodała naiwnie Bończyna — prawda, że trochę rachowałam na zapis babci i byłby mi pożądanym, bo mam dłużki — ale.... dam sobie radę. Gorzej Zawierskim, które zapis babki mógł uratować, a zamiast niego zostaje — tylko proces.
— Niekoniecznie go prowadzić mają! — rzekł Horpiński. — Z dobrej woli nie godzi się nic podobnego przedsiębrać, a musu w tem niema.
Bończyna się rzuciła na krześle.
— Mylisz się pan! — zawołała. — Prawnicy mają w tem interes, aby do procesu namówili. Jeden z Warszawy tu do mnie przyjeżdżał, zachęcając, abym się o moje prawa upomniała. Tożsamo zrobią z Zawierskiemi; a że matka zakłopotana teraz, łatwo ją więc nadziejami uwiodą.
Po tym wstępie Sylwana odpadła ochota do rozmowy: pogrążył się w myślach. Teraz, gdy te panie miały tyle niespodzianych trosk i kłopotów do zniesienia, nie wypadałoż mu — choć na chwilę się tam stawić i ofiarować, acz niedołężną, pomoc swoję?
Milczący wyjechał z Brzózek — jechał do dworku bardzo długo, rozmyślając, a gdy go matka niespokojna przywitała w progu, rzekł jej cicho, że — choćby nie chciał, na czas jakiś musi się udać do Warszawy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.