<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Któś
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wojtek siedział w ganku; na kolanach, jak zwykle przez pół dnia, trzymał swą towarzyszkę Emilkę, która go za wąsy nielitościwie ciągnęła; niańka stała naprzeciw niego, śmiejąc się, a dalej trochę piękna Terenia na krzesełku z kołyską leżąc, przerzucała dziennik mód i spoglądała z uśmiechem na męża i dziecko.
Byłto wcale ładny obrazek rodzajowy, choć takie szczęście spokojne, oświecone łagodnemi promieniami, trochę w półcieniu, na tle szlacheckiego dworu — nie skusiłoby malarza. Sam Wojtek był typem pięknym, ale zbyt pospolitym; pani miała twarzyczkę ładną, ale bez wielkiego wyrazu.
I taka cisza wiejska otaczała tę scenę z życia powszedniego — kroplę złocistą w czarze krótkiego szczęścia ludzkiego.
Wojtek, który się bawił z Emilką, choć cały nią był zajęty, pierwszy postrzegł na grobli ku dworowi idącej szybko się posuwający powóz.
Po siwych koniach, których Pruszczyc używał, poznał zaraz, że ktoś jechać musiał z Zaborowa.
Pani, ubrana podomowemu, natychmiast uciekła... Emilkę, trochę się opierającą, ucałowawszy, musiał oddać Wierzbięta niańce, która z nią w głąb domu pierzchnęła.
Powóz się zbliżał; Wojtek dosyć kwaśno rozważał: kto to być może?
Dostrzegł zdala mężczyznę, ale go nie poznał.
Horpiński już był na wschodkach ganku i witał uśmiechem gospodarza, gdy ten dopiero go sobie przypomniał i poskoczył, wykrzykując:
— Jak Boga kocham... Sylwan! Końmi z Zaborowa?..
— Jak widzisz...
Uścisnęli się serdecznie. Wierzbięta nie mógł zrozumieć jeszcze, ani jak się tu znalazł ten przyjaciel, ani dlaczego jechał od Zawierskich.
Poszli razem do pokoju Wojtka. Tu powoli wszystko się tłómaczyć poczęło i wyjaśniać.
— Przyjeżdżam do ciebie po światło — rzekł Sylwan — Zawierskich ratować potrzeba, a tam nikt, ani one same, ani ci, których do tego powołano, nie znają stanu interesów.
— Myślisz, że ja wiem co więcej? — odparł Wojtek, — Ś. p. Pruszczyc był, jak my wszyscy; doskonały człowiek, rozumny, poczciwy, lecz czego się dotknął, to popsuł. Łudził się sam, panie te trzymał w błędzie — i — koniec przyszedł smutny.
— Nie podobna, aby nie było ratunku!
— Jedyny ten, żeby p. Michalinę wydać za bogatego człowieka — rzekł Wojtek.
— I uczynić z niej ofiarę — dla kogo i dla czego? — rzekł Horpiński.
Wierzbięta popatrzył na niego.
Najpierw — spytał — kochasz się w niej?... chcesz się żenić?... mów?
— Żenić się ani mogę ani myślę; znasz położenie moje — rzekł z powagą Sylwan. — Nie kocham się — ale szanuję pannę Michalinę, bo takich kobiet niewiele jest na świecie. O mnie tu mowy niema.
Ja się nigdy i nigdzie nie liczę; jestem wszędzie: młódką.
— Daj pokój — przerwał Wierzbięta — i pocałował go w czoło. — Znamy się dobrze i dawno.
— Mam dla tych kobiet wielką, serdeczną przyjaźń — ciągnął dalej Horpiński. — Nie znając mnie, przyjmowały życzliwie w domu, znalazłem u nich uprzejmość serdeczną. Nauczyłem się cenić pannę i — radbym, ile mi siły dozwolą — ratować ją i matkę.
Rachuję na ciebie, że mi pomożesz.
— Sylwanie kochany — ja nie wiem, czy największemi ofiarami jest tu co do zrobienia. Wszyscy powiadają, że ruina jest nieuniknioną.
Sylwan nie dał mówić przyjacielowi, uśmiechnął się — i powoli przypominać sobie owe dobre czasy, gdy razem, częścią pieszo, częścią weturynem, z Bochenkiem wędrowali po Włoszech, wstępując do małych miasteczek i kościołków po drodze, śniadając i wieczerzając po nędznych albergach, w których często nic nad kwaśne wino, suchy chleb i twardy kawałek sera nie było.
Wojtkowi na sercu leżało, co najprędzej się swojem szczęściem pochwalić przed przyjacielem, pokazać mu śliczną Terenię i faworytkę Emilkę.
Pobiegł więc uprzedzić żonę o tem, jakiego miał gościa w domu, o którym, nie raz, ale tysiące razy, już jej opowiadał. Z tych wspomnień męża znała go pani — i ciekawą była zobaczyć.
Smutno to przyznać, ale widok takiego szczęścia domowego, jakiem się napawał Wojtek, na ludziach z niego wydziedziczonych, czyni prawie zawsze bolesne wrażenie. Człowiek mówi sobie mimowoli: Dlaczego ja tego nigdy osiągnąć nie potrafię?
Sylwan oprócz tego był pognębiony troską o los Michaliny i jej matki: wydał się więc pani Teresie ponurym i prawie strasznym.
W głosie jego i wyrazach malował się nienormalny stan wzburzonej duszy. Terenia, którą Wojtek ubóstwiał, wydała się mu zimną, dumną, niesympatyczną.
Sam nawet przyjaciel Wierzbięta — jakże zmienionym był w jego oczach, i nie na korzyść swoję! Spowszedniał, umysłowo się nie podniósł, ale zaniedbał; to, co go dawniej żywo zajmowało, dziś się stało obojętnem. Był sam szczęśliwy i nie żądał już nic więcej.
Po obiedzie obaj starzy przyjaciele poszli na nową naradę do ogrodowej altany. Wojtek trochę się otrząsł ze swego lenistwa — i żywiej począł mówić o interessach... Zawierskich.
— Powinieneś mi pomódz — odezwał się w końcu Horpiński. — Poczciwem kłamstwem trzeba pomódz tym biednym kobietom. Michalina zasługuje na to.
Ja nie potrzebuję do życia wiele i żadnej przed sobą nie mam przyszłości, mogę więc bez żalu poświęcić to, co mam, aby komuś szczęście zapewnić. Mówiono mi, że czterykroć sto tysięcy złotych mogłoby dźwignąć interessa; ja je dam — ale potrzeba, aby one nie wiedziały, że pochodzą odemnie.
Wojtek się zadumał.
— Cóż tobie pozostanie? — zapytał.
— Zostanie mi tyle, że na życie proste i nie wymagające, starczy — odparł Sylwan. — Zresztą, pieniądze ulokowane na Zaborowie, nie będą całkowicie stracone; tylko ja się z pewnością ani o kapitał, ani o procenta upominać nie będę.
Cały fundusz mam gotowy w papierach. Odemnie-by go nie przyjęto; od ciebie, od kogoś obcego — nie podejrzewając łaski — wezmą.
— A jeśli się interessa skomplikują, i twój fundusz przepadnie? — zapytał Wojtek.
— Na to jestem przygotowanym — rzekł zimno Horpiński. Dla mojej matki i dla mnie starczy to, co nam pozostanie. Żenić się nie myślę.
Spuścił głowę i zamilkł.
Wierzbięta chodził zamyślony po pokoju.
— Mów co chcesz — odezwał się żywo — ty się kochasz w Michalinie. Takich ofiar heroicznych nikt nie czyni, kogo bardzo gorące uczucie do tego nie skłoni.
— Patrz na moje siwiejące włosy — odparł z gorzkim półuśmiechem Sylwan — nie pora mi marzyć o miłości, ale jestem do niej przywiązany. Szanuję ją — i widzę wyższą istotę...
— Dlaczegóż-byś się z nią nie żenił? — wtrącił Wojtek.
Horpiński parsknął bolesnym śmiechem.
— Ty jeden znasz położenie moje. Nie mam imienia, nie mam ojca — muszę się wstydzić pochodzenia. Choć biedny mój rodzic podrobił mi jakieś szlachectwo i genealogią, nigdy na kłamstwie takiem życia i przyszłości oprzeć-bym nie zdołał. Ożenienie się jest, jak widzisz — niepodobieństwem. i ja o niem nie myślałem nigdy. Nie mów nawet o tem. Po długich rozprawach, zaklinając i prosząc o to Wierzbiętę, wymógł na nim Sylwan, że w kilka dni miał przybyć do Zaborowa i zaofiarować paniom pożyczkę dla spłacenia długów, na najdogodniejszych warunkach. Imię obce jakieś miało pośredniczyć, a dla Sylwana tylko prywatne zapewnienie długu jego starczyło.
Gdy Wojtek go pytał: co zrobi z sobą, przyznał mu się Horpiński, że chce z matką razem przenieść się napowrót na Ukrainę, przywdziać sukmanę i powrócić do tego stanu, do którego — jak mówił — był stworzonym.
— Ty się na śmierć zamęczysz! — wołał Wojtek.
— Nie — rzekł Sylwan stanowczo. — Z dobrej woli tylko, sympatycznie będę dziczeć, zabiję w sobie myśl, zgłuszę ducha. Zdrętwieję, sztucznie się starając o to... Życie moje na nic się nie zdało nikomu, mnie cięży; samobójstwo jest mi wstrętliwe.
— A chcesz je spełnić powolnie! — przerwał Wierzbięta. Cóż innego nad nie zamierzasz?
Na to Horpiński nie odpowiedział...
Wieczorem znowu myślami i wspomnieniami błądzili po Włoszech; przypominali sobie poczciwego Bochenka — i Terenia, ramionami poruszając, słuchała tych opowiadań, które się jej nie wydawały wcale zajmującemi, a męża tak szczęśliwym czyniły. Była zazdrośną.
Trzeciego dnia dopiero wrócił do Zaborowa Sylwan, ułożywszy, co miał mówić i jak pannę Michalinę uspokoić w ten sposób, aby podstępu się nie domyśliła.
— Podróż moja nie była bezowocną — rzekł, przywitawszy się z nią. — Powracam z nadzieją najlepszą. Mój poczciwy Wojtek zaprzysięga, że znajdzie potrzebne pieniądze na bardzo łagodnych warunkach. Długi zostaną spłacone; ułożymy programmat na przyszłość taki, aby paniom spokój zapewnił, do zbyt wielkich ofiar ich nie zmuszając. Zaborowa nie trzeba się będzie wyrzekać.
Misia słuchała, zarumieniona, z radością, niedowierzając uszom.
— I to wszystko winne będziemy panu! — zawołała.
— A! nie — przerwał żywo broniąc się Sylwan — poczciwemu Wojtkowi.
— Nie umiem panu wyrazić całej mojej wdzięczności — odparła głosem wzruszonym p. Michalina, wyciągając rękę ku niemu. — Wierz mi pan, nie idzie mi o mnie, ale o kochaną matkę, o oszczędzenie jej troski na starość!
Ja potrafiłabym się obejść małem...
Gdy pani Zawierska nadeszła z tą twarzą smutną a upokorzoną, która litość obudzała — Misia i Horpiński pośpieszyli zwiastować jej dobrą nowinę.
Dlaczego przestraszona już matka okazała się niedowierzającą i nie dała się uspokoić — trudno pojąć było. Cios, który ją dotknął niespodzianie, uczynił lękliwą i nieufną.
Dziękowała półgębkiem Horpińskiemu, lecz widać było, że słowom jego nie dawała wiary — i niepokój ją ogarnął.
Przyczyną było, że jej na myśl przyszło zwierzenie się hrabiego Antoniego o pochodzeniu Horpińskiego i posądzenie go, że zechce teraz korzystać z upadku, aby sięgnąć po rękę Michaliny. Córkę tak wydać za mąż — było dla niej drugim, może jeszcze cięższym ciosem, niż pierwszy. Raz wbiwszy to sobie w głowę, iż Sylwan na swą korzyść obróci ich nieszczęście — nie mogła się już uspokoić.
Córka spostrzegła to jej nowe rozgorączkowanie.
Gdy doprowadziła matkę do sypialni, składając pocałunek na jej czole, z życzeniem dobrej nocy, dodała na ucho ze smutnym uśmiechem:
— Śpij spokojnie — mamusiu — ani on się żenić ze mną, ani ja wychodzić za niego nie myślę.
Uścisnęły się w milczeniu.
Następnych dni parę przeszło w oczekiwaniu. Wojtek umyślnie spóźnił przybycie, dla uczynienia prawdopodobniejszem starania o fundusz potrzebny.
Tymczasem Sylwan miał sobie za obowiązek uprzedzić pracujących w officynach pp. Barańskiego i Pawłomorskiego, iż prawdopodobnie czynności ich wkrótce się skończą, gdyż długi spłacone zostaną.
Pawłomorski podniósł głowę; nerwowy tyk jego skrzywił mu pół twarzy.
— Co pan sobie marzy! — odparł. — Niby to my nie znamy naszych kapitalistów, stosunków, kredytu i t. d!
Kto tu da pieniądze!
Barański najmocniej potwierdzał aforyzm kollegi.
— Ale ja mówię na pewno — odpowiedział Sylwan — bo pieniądze już są znalezione.
— Na jakich warunkach? to sęk! zakładna? a jaki procent? hę! To się nazywa, nie ratować, ale dorzynać.
— Bądź pan spokojnym — dodał Horpiński. — Pieniądze dostaliśmy bez zakładnej i na mały procent.
— To waryat je dał chyba! — zawołał Barański.
Rozśmiał się Horpiński.
Na urzędnikach widać było wzruszenie wielkie. Gniew ich spadł, naturalnie, na Sylwana, który im długą i korzystną robotę z rąk wydzierał.
Pawłomorski odezwał się proroczo, papierami bijąc o stół:
— Zobaczy pan! zobaczy! jak się to smutnie skończy! Teraz można było choć folwarków parę z długiem bankowym, a może fundum, ocalić; potem pójdzie wszystko — i ani okruszyna nie zostanie.
Ubawiwszy się trochę złym humorem obu tych panów, pożegnał ich Sylwan, zostawując po sobie jaknajgorszą u nich opinią. Posądzano go o niestworzone rzeczy; a ponieważ życie na koszcie Zawierskich niedługo już trwać obiecywało, Pawłomorski więc postanowił i samemu sobie i radzcy niczego nie żałować.
Wojtek nadjechał wreszcie, a nim się paniom przedstawił, wziął go na stronę Sylwan i nauczył, jak się miał znaleźć.
Dobroduszny i trochę ociężały swem szczęściem, Wierzbięta, zadomowiony, zardzewiały, podobał się tym paniom, jako nieco odmienny typ od tych, które w mieście spotykały. Wydał się im sympatycznym.
Zawierską ujmowało to, że ciągle mówił o swej Tereni, o swej faworytce, o szczęściu — i że dobre jego serce w każdem się odbijało słowie.
Komedyą, w której mu rola poczciwego kłamcy przypadła — odegrał Wojtek bardzo trafnie i z talentem.
Dowiódł Zawierskiej, że obowiązkiem było obywatelskim ratować się wzajemnie, że pieniędzy szlachta miała podostatkiem, że znaleźć je przyszło nadzwyczaj łatwo.
Nieufna ciągle, biedna matka powoli dała się przekonać i odetchnęła swobodniej; Misia zaś, która wprzódy wcale nie podejrzewała Sylwana, teraz, niewiedzieć dlaczego, słuchając Wierzbięty, przypatrując mu się, powzięła myśl, że to było sprawą Horpińskiego.
Przekonanie to coraz mocniej się utwierdzało, gdy później Wojtka sama wzięła na badanie troskliwe i zręczne. Wierzbięta się nie zdradził, lecz bystrzejszego wejrzenia panny ujść nie mógł.
Teraz panna Michalina posmutniała. Powiedziawszy sobie, że ten przyjaciel gotów był cały swój byt dla nich poświęcić tajemnie (sądziła go zdolnym do tego) — zachwiała się: czy godziło się im przyjąć ofiarę i rozmyślną ślepotą przyjęcie to osłonić?
Naciskany pytaniami z różnych stron zabiegającemi — Wierzbięta, choć się zręcznie wykręcał, okazał pewne słabe strony zmyślonej bajki.
Mógł nią złudzić matkę, ale p. Michalina widziała głębiej i jaśniej. Podziękowano najserdeczniej Wierzbięcie, i obie panie, żegnając go, zapowiedziały odwiedziny swe w Makolągwie. Wojtek się spierał o to, że mu wprzódy żonę tu przywieźć wypadało; zgodzono się wreszcie.
Horpiński, dokonawszy, co postanowił, dłużej turbować się nie myślał. Wiele bardzo ważnych pobudek ztąd go wypędzało. Nie chciał się nadto zasiadywać przy pannie Michalinie, aby potem na rozstaniu z nią nie cierpieć; potrzebował powracać do matki i obmyśleć przyszłość, którą nagle teraz zupełnie inną mieć chciał.
Należało sprzedać Rusinowy Dwór, wyszukać kawałka ziemi na Ukrainie, przenieść się tam i zniknąć zupełnie ze świata, utonąć w nieznanym tłumie.
Mężnie do tego samobójstwa przystępował Sylwan, a niemniej wiedział, jak srogiemi je męczarniami opłacić będzie musiał.
Rozstając się z p. Michaliną, przeczuwał, iż nigdy więcej jej nie zobaczy. Zaklął Wojtka, aby opiekę interessów wziął na siebie — a sam chciał się co najprędzej oddalić.
Ostatniego wieczora siedzieli w ganku sami. Zawierska tuż u drzwi w salonie, zadumana i wzdychająca, rozmyślała i gryzła się — ciągłemi obawami, które ją napastowały.
I p. Michalina nie w najlepszym była humorze.
— Dlaczego się pan tak śpieszysz? — zapytała, wlepiając w niego oczy.
— Muszę — muszę jechać — odparł Horpiński. Są interesa, są pewne zobowiązania.
— A kiedyż się widzieć będziemy? — mówiła dalej Misia. — Do Warszawy na zimę nie pojedziemy — jest to wprost niepodobieństwem. Mama nawet to widzi, ja ani myślę. Musimy siedzieć na wsi — a co do mnie, skarżyć się na to nie będę. Przyjedziesz pan do nas? Byłaby to ofiara z jego strony? nie śmiem ani prosić o nią, ani się jej spodziewać.
Horpiński spuścił oczy.
— Nie potrzebuję mówić nawet, jakby miło mi było służyć paniom — rzekł — ale człowiek często jest niewolnikiem.... Będę się starał.
Co do interesów, niech pani wierzy, że Wojtek mnie stokroć lepiej zastąpi, niż się zdaje.
— A! wolę nie myśleć o interesach — odparła Misia. — Najszczęśliwszym jest człowiek, co ich nie ma i myśleć o nich nie potrzebuje. Ale pan, bez pochlebstwa, należysz do tych ludzi, za którymi się tęskni, do których się przywiązuje i których nic nie zastąpi.
Zarumienił się Horpiński i zamilkł, zmieszany.
— Umiem być wdzięcznym, za tak pochlebne wyrazy — rzekł po chwilce — ale chyba dobre moje chęci tylko i szczere przywiązanie do ich domu — mówi za mną. Zresztą czuję się stworzeniem najnieużyteczniejszem na świecie i niedołężnem. Chęci mam najlepsze — ale na tem koniec.
— Jak pan to mówić możesz? — oburzyła się p. Michalina — kiedy my winnyśmy mu ratunek? Sądzisz pan, że ja tego nie rozumiem i nie widzę? Wszystko co się stało, pan jeden, i to w sposób dla mnie niepojęty, dokonałeś.
Nie przerywaj mi pan, nie zaprzeczaj — ja to czuję.
Powiem więcej — wiem, że musiałeś wielką jakąś ofiarą okupić to dzieło wybawienia, do którego się nawet przyznać nie chcesz.
Zmieszany, Horpiński poruszał ramionami i bełkotał — że nic nie rozumie.
— Serca mojego oszukać niepodobna! — dodała Misia cicho — jest ono pełne wdzięczności dla niego!
Sylwan wyprzysięgał się, strwożony, iż nic nie uczynił. Michalina śmiała się szydersko.
— Nie wiem ani szczegółów, ani sposobu, jakim pan to potrafiłeś wykonać — rzekła — ale najpewniejszą jestem — że jemu-śmy winne wszystko — nawet może życie matki mojej, o które się lękałam. Wprawdzie powoli powraca jej spokój i zdrowie — ale ja już nie rozpaczam, że ją ocalić potrafię.
Sylwan chciał przerwać, aby rozmowę zmienić, ale mu Michalina nie dała.
— Pozwól mi pan dziś być despotyczną — rzekła Michalina. — Jedziesz pan, chcesz się oddalić, masz interesa: wszystko to dobrze; ale ja potrzebuję mieć pewność, że się zobaczymy!
— Gdy mi pani każesz przybyć?... — zamruczał Sylwan.
— Rozkazywać nie mam prawa, ale prosić dozwala przyjaźń i teraźniejsze położenie moje, — dodała Misia. — Znasz pan mnie: jestem marzycielką trochę, potrzebuję kogoś, abym z nim myśli wymieniała — któryby mnie do życia rozbudzał. Nie mam najmniejszej ochoty zamrzeć i zardzewieć — chcę żyć!
Obejrzyj-że się pan po okolicy!
Najzacniejszy pański Wojtek, gdy nie mówi o Tereni i o Emilce — milczy.
Nasz ksiądz dziekan i prałat nie wychodzi z katechizmu i wspomnień przeszłości. Inni sąsiedzi nawykli mówić o urodzajach i o polityce. Z kimże ja tu będę mogła o sztuce, o wszystkich wielkich czasu naszego kwestyach słowo zamienić? od kogo się coś dowiedzieć? kto mi wątpliwość wyjaśni?
Niczego się tak nie lękam, jak tego, żebym nie zasnęła i nie zdrętwiała — ograniczając się życiem wegetacyjnem. Lepiej już umrzeć!
Mówiąc to — westchnęła.
— Kto wie — szepnął Sylwan — czy to życie gorączkowe we spółce ze światem nie jest większą męczarnią niż rozkoszą? Najszczęśliwsi podobno są ci, co bezmyślnie pracują.
— I pan chcesz mnie taką widzieć? — zapytała Michalina.
— Nie, boś pani nie jest stworzoną do tego rodzaju żywota, a kto raz innego zakosztował, ten do pierwotnego, prostego, powrócić już nie może.
— A zatem — wtrąciła Misia, — obowiązkiem przyjaciela jest — nie dać się męczyć biednej, takiej jak ja, wygnance.
— Która będzie miała książki, pisma — wszystko, co życie przynosi — dodał Sylwan.
— Sądzisz pan, że martwą literą bez żywego słowa żyć można? — podchwyciła Misia. — Mnie przynajmniej to słowo jest koniecznie potrzebnem. Zróbmy nietrafne porównanie — książka być może chlebem, słowo żywe wodą, lub przeciwnie, ale obojga życie wymaga?
Zatem — mówiła, nie dając sobie przerywać — zatem potrzebuję pana, abym nie zamarła tu na wsi, i będę się spodziewała, że nas odwiedzisz. Wstała potem i zakończyła:
— Ani słowa więcej — wiem, że mi nie odmówisz.
Horpiński się skłonił. Zawierska, która niemniej uznawała zasługę wielką jego, zapewniała o wdzięczności, lecz zbyt naglącą nie była, w zapraszaniu do Zaborowa. Trwoga o to, aby się zbyt do Michaliny nie zbliżył, przekonanie, że pomiędzy nią a Horpińskim było już coś więcej niż przyjaźń, nie dawały jej spoczynku.
— Jedynym ratunkiem — mówiła w duchu — rozdzielić ich nadługo, a Misi znaleźć kogoś, coby się jej potrafił podobać i — był partyą przyzwoitą. Michalina jest nim zajętą — nie mogę mu zarzucić tego, aby się o to starał, okazuje się zimnym, trzyma w pewnem oddaleniu — ale — kocha się zapamiętale!
Po tym wieczorze pamiętnym dla Horpińskiego, który się długo przeciągnął, pożegnał on obie panie, a nazajutrz rano był już na drodze do Makolągwy, aby raz jeszcze Wojtka uściskać, dać mu instrukcye i pożegnać.
A potem? potem miało się stać, czego Sylwan nie chciał badać głębiej, ani przewidywać.
Rozstanie było obowiązkiem. Słabość wydawała się nikczemnym egoizmem.
Wojtek oczekiwał na przyjaciela.
Spostrzegł na jego twarzy głęboki, trawiący smutek i łatwo odgadł, co go sprowadziło.
Poczciwe jego serce, choć potakiwało Sylwanowi, gdy mówił o konieczności poświęcenia się, snuło potajemnie wcale inne plany przyszłości. Wojtek, nie zdradzając się z tem, miał niezmienne postanowienie połączenia tej pary, która mu się zdawała dla siebie przeznaczoną i stworzoną.
Tymczasem Sylwan wręcz mu oświadczył, że — powrócić już tu nie myśli i jedzie przygotować matkę do opuszczenia Rusinowego Dworu, a wyniesienia się na Ukrainę.
— Dobrze, dobrze — rzekł Wojtek — tylko nie zbyt się śpiesz. Ja potrzebuję nie raz jeszcze się z tobą naradzić. Nagle tak zerwać z Zawierskiemi — będzie miało znaczenie dziwne. Sam się zdradzisz. Proszę cię — powoli. Być bardzo może, iż ja się z tobą będę musiał widzieć, bo nazbyt nie ufam sobie.
Horpiński ani przyrzekał ani odmawiał, ale się można było domyśleć, że niewzruszenie trwał przy swojem postanowieniu.
Gdy się pożegnali z panią, która niebardzo przyjaciela męża polubiła, Wojtek odprowadził go naprzód do ganku, potem wziął czapeczkę i poszedł z nim do wrót. Tu stali chwilę, Wierzbięta chciał jeszcze kawałek groblą iść z przyjacielem pieszo, do mostku. U mostku już się byli pożegnali, gdy Wojtek, obejrzawszy się dokoła, zapragnął iść do lasu. Pora była piękna, a po drodze chciał spojrzeć na pola.
Rozstać się z Sylwanem było mu trudno, miał jakieś smutne przeczucie, że go tu później ściągnąć nie będzie łatwo. Horpiński milczał posępny.
— Mój Wojtku — rzekł w końcu — za to coś uczynił dla mnie, jestem ci z duszy wdzięcznym, ale na tem nie dosyć. Nie wiem, co się ze mną stanie, oddaję ci w opiekę te panie. Musisz mnie zastąpić. Pamiętaj!
Uścisnęli się raz jeszcze, Sylwan siadł na bryczkę, podali sobie ręce, a Wojtek z głową spuszczoną powrócił do domu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.