Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Lalki moich dzieci
Pochodzenie Moi znajomi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1904
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LALKI MOICH DZIECI


Lalki moich dzieci dzieliły się na dwa wielkie obozy: Framużaków i Szkatulaków.

Pierwsi dlatego tak się nazywali, że miejscem ich zamieszkania była framuga w stołowym pokoju, a raczej szafka w murze, na której górnych półkach stały półmiski i talerze; drudzy zaś dlatego, że zamieszkiwali dużą szkatułę, pod piecem w pokoju szkolnym stojącą, niegdyś porucznikowski neseser podróżny p. Wawrzyńca, ojczystego dziada moich dzieci, gdy ten pod jenerałem Romarino służył.
Fabrykacyą lalek trudnili się przeważnie chłopcy. Dziewczyny nie umiały ani takiego twardego łba z waty i gałganków uwinąć, ani tak wytrzymałego korpusu uformować, ani rąk i nóg, też z waty skręconych i obszytych płótnem, umocnić tak silnie we właściwem miejscu. Stąd też zapewne pochodziły te linie surowe, prostokątne, ta wzgarda dla wdzięku i miękkości kształtów, jaką się odznaczały te lalki, a także i to, że daleko więcej tak pomiędzy Framużakami jak i Szkatulakami było mężczyzn niźli kobiet. Z początku oba te obozy żyły razem na dolnej półce framugi, ale kiedy ich coraz więcej przybywać zaczęło, część przeniosła się do szkatuły, skutkiem czego z czasem nastąpiło rozdwojenie, ba, nieprzyjaźń jawna.
Przedewszystkiem Szkatulaki zniewieścieli zupełnie. Wnętrze starego nesesera, wybite czerwonym, spłowiałym aksamitem i podzielone na różne przegródki, dawało pole do tworzenia coraz to nowych wymagań i zbytków. Tam, gdzie niegdyś stała wielka cukiernica, zrobiono salę balową; na miejscu czajnika był stołowy pokój z kurytarzem; po herbatnicy zajął plac sam wódz Szkatulaków, a po ustroniach do likierów i rumów przeznaczonych, mieściły się buduary dam. Reszta towarzystwa zajmowała drugą kondygnacyę, która, jakkolwiek umieszczona pod pierwszą, w rodzaju dna podwójnego, niemniej nosiła ślady demoralizującego aksamitu. Framużaki tymczasem rośli w siłę i prawdziwie męskie prowadzili życie, śpiąc na gołej desce, i ledwo damom udzielając osobnego, w pudełku od cygar, schronienia.
Powierzchownością swoją różnili się także wybitnie jedni od drugich. Framużaki chodzili w suknie, z którego Tadzio szył im spodnie, kurtki i gunie na słotę. Wódz ich, ks. Józef Poniatowski, nosił frak mundurowy, przepasany szarfą z wspaniałym węzłem, tak, jak jenerała Ney’a rysują. Chlubą Framużaków były sztywne gorsy, wyrabiane z kart odwróconych na różową lub niebieską stronę, a uzbrojenie ich składało się z karabinów, robionych z smolnego łuczywa dla pospolitaków, tudzież ze szpad, przygotowywanych z obsadek do piór i z ołówków dla starszyzny. Całkiem poślednia służba uzbrojenia nie miała, a także nosiła kurtki bez rękawów, ponieważ rękawy najwięcej do uszycia przedstawiały trudności.
Szkatulaki używali różnych tkanin i materyi. Gemejny wprawdzie ubierali się ciemno, ale oficerów można było widzieć w kitajkach, muślinach, tiulach różnej barwy. Gorsów też, które Framużakom za puklerze w walce służyły, nie nosili wcale, tylko fontazie na szyi wiązane. Wodzem Szkatulaków był książę Manio. Nędza to była fizyczna, wyjątkowa nawet w tym obozie. Łebek maleńki, chwiejący się na obie strony, korpus wątły, nogi cienkie i ogromnie wydłużone, ręce ledwo się trzymające ramion. Ks. Manio nosił bareżowe czarne spodnie, oszyte u dołu frendzlą i koronkowy lub jedwabny fraczek. Był tak słaby, że prawie nikt go nigdy nie widział stojącym, i najczęściej się po buduarach damskich rozlegiwał. Faktycznym też przywódcą Szkatulaków był Bohdarenko, srogi, dziki, gruby, i jak mówiono — nadzwyczaj silny. Ten ubierał się z wschodnim przepychem. Najjaskrawsze kawałki materyi szły na jego szerokie hajdawery, a nogi miał już raz na zawsze umalowane na żółto, co przedstawiało buty.
I Framużaki mieli swoich popularnych bohaterów, a najsławniejszymi z nich byli Czarniecki, Kościuszko i Chodkiewicz. Współczesność tych mężów z sobą, a także z Poniatowskim, nie raziła nikogo.
Damy Framużków i Szkatulaków niewiele się pomiędzy sobą różniły. Ale o pierwszych było w ogóle daleko mniej mowy, podczas gdy drugie ciągle występowały na pierwszy plan w Szkatule. Największą zdaje się przyczyną tego był salon; zwłaszcza też od kiedy Staś fortepian do niego z kory wykroił, na dwóch patyczkach go obsadził, i klawisze ze skrawków papieru ponalepiał. Raz wraz wtedy balowano u Szkatulaków, a pojedynki, kochania, śluby — ciągle były w robocie.
Najgorzej wszakże działo się wówczas, kiedy przychodziło do bitwy. Damy Szkatulaków krzyczały, spazmowały, biegły za oficerami, niekiedy nawet całą kupą towarzyszyły księciu Maniowi, ciągnionemu na plac boju w pudełku wysłanem watą. Sprawiało to ogromne zamieszanie i wielu nieporządków bywało przyczyną.
Damy z Framugi zapewne nie były lepsze. Ale to niezawodna, że umiano sobie jakoś lepiej z niemi radzić. Był tam bowiem już z urzędu postanowiony «Juliusz, który bawi damy», i jak tylko zrobił się jaki alarm albo nastawała publiczna trwoga, a damy zaczynały swoje «ach» i «och», natychmiast wysyłano do nich Juliusza, który aż do przywrócenia spokoju siedział z niemi w pudełku od cygar, uspakajając je, bawiąc i ratując w mdłościach. Juliusz był to piękny, wysoki, nadzwyczaj składny młodzieniec, przedmiot skrytej zawiści księcia Mania, który już raz nawet na niego z zasadzki przez opryszków godził.
Kiedy czasy były spokojne, tak Szkatulaki jak i Framużaki bawili się albo polowaniem w wielkim krzu bzowym przed kuchnią rosnącym, albo wyprawami do Brazylii albo też manewrami floty.
Polowanie bywało nie byle jakie. Przedewszystkiem w najciaśniejszych przesmykach między zawiłemi gałęźmi i korzeniami krzu, zarosłego na głucho zielskiem wszelakiem, ustawiały się oba obozy, poczem chłopcy wyciągali z sieni borsuczą skórę, wlekli ją w kierz, rozpierali na kijach, i tak stawała się niedźwiedziem w mateczniku siedzącym. Teraz dopiero zaczynał się piekielny hałas. Tadzio trąbił pobudkę myśliwską na wyłamanej szyi z starego liwara, dziewczyny napędzały zwierza naganką, a stara ślepa ogarzyca Wolta, zerwawszy się z swego legowiska, obskakiwała krzak dokoła z takiem, ujadaniem, jak w najtęższej kniei. Wtedy rozlegały się zabójcze strzały z wyrobionych przez Pawła, porządkowego, rusznic, a niedźwiedź, lubo się twardo trzymał, przecież padał wkońcu, na uciechę starej Wolty, która rzucała się na niego z jasnem, radosnem, z lat młodszych przypomnianem graniem.
Choć polowanie zazwyczaj kończyło się tryumfem myśliwych, zawsze przecie ten i ów oberwał na niem coś z reszty, a i to się zdarzało, że Miśka na dobre jakiego Framużaka albo Szkatulaka spłatał. Wtedy niesiono umarłego na marach pod kapliczkę w rogu ogrodu stojącą, a kapelan obozowy odprawiał uroczyste egzekwie. Każdy bowiem obóz miał swojego. Kapelan Szkatulaków, młody wikaryusz, słyną z wymowy, a na kazania jego nawet damy z Framugi chodziły; Framużaków zaś «Kordecki» z żołnierskiego animuszu był głośny. Nabożeństwo jego kończyło się krótko. Stawał pod kapliczką, w białej komży, z wyciągniętą ręką, w którą mu kropidło włożono, podczas gdy Staś, za organistę służący, śpiewał.
I na tem się kończyła cała ceremonia. Krótko a dobitnie, prawdziwie po żołniersku.
Kapelan Framużaków był wielkim myśliwcem, ale i ksiądz wikary nie lubił za piecem siedzieć — owszem, w różnych imprezach brał udział. Pewnego razu tak go nawet poturbowano, że mu cały nowy korpus dorabiać było potrzeba. I wtedy to zrodziła się w Szkatule kwestya (dziewięć na dziesięć daję, że pierwsze podniosły ją «damy»), czy kreowany w ten sposób nowy obywatel żenić się może, czy nie może?...
Pamiętam, było to przy rannej kawie, spóźnionej nieco z powodu gości z miasta, kiedy zjawiła się przedemną delegacya z powyższem pytaniem. Zaczęliśmy je tedy roztrząsać z rozmaitych punktów, ale zdania były tak podzielone, że jednomyślności w żaden sposób osiągnąć nie było można. Wreszcie, po długiej naradzie, większością głosów rozstrzygnięto, że ponieważ w głowie to właśnie mieściła się świadomość poprzedniego stanu, a głowa pozostała, przeto nawet po dorobieniu innego do niej korpusu ksiądz wikary, jako nowy obywatel, żenić się nie może. Gdyby jednak stary korpus się znalazł i mógł zostać odrestaurowany, a nową do niego przyprawiono głowę, to i owszem, niech bierze wdowę albo pannę.
Ściśle rzeczy biorąc, niewielka była pomiędzy niemi różnica. O ile bowiem mężczyźni tak u Framużaków jak i u Szkatulaków mieli swoją indywidualność, swoje imię, stanowisko a nieraz i wybitną charakterystykę, o tyle kobiety zawsze uważane i traktowane były zbiorowo. Mówiło się o nich «damy» — i tyle. A i to jeszcze zauważyć trzeba, że wszystkie chodziły w rannych godzinach na pensyę, «do pani Rajmer», i z tego stadyum pensyonarek nie wychodziły wtedy nawet, kiedy zostawały mężatkami. Pensyonat pani Rajmer znajdował się na pastewniku pod stogiem lucerny, a damy dosyć daleko przenoszone do niego być musiały. Jaki tam był kurs nauk, nigdy tego jakoś dociec nie mogłam, ale to wiem, że głównie uczyły się po francusku i że najbardziej zaawansowane umiały już mówić: «bon jour monsieur» oraz: «merci monsieur». Z tego «monsieur» widać, że głównie na użytek a raczej na zgubę spokoju oficerów francuzczyzna ta obróconą być miała. Wprawdzie damy z Framugi w czasie odwiedzin u dam ze Szkatuły, mówiły bardzo biegle innym jeszcze, jakimś podobno angielskim językiem, ale go nigdy zrozumieć ani wymiarkować nie mogłam, tak wymowa ich była szybką i obfitą. Framużaki wzruszali na to ramionami. Był to naród dość prosty.
Wyprawy do Brazylii także były bardzo zajmujące. Oba obozy sadowiły się wtedy w głębi kuchennych, do góry nogami przewróconych stołków, i wyjeżdżały na kilka godzin z bronią i żywnością. Pociągową siłę stanowili chłopcy, tuż za wozami biegła, naszczekując, Wolta, a dalej podążały dziewczyny, niosąc różne pionierskie, z wielkim trudem nagromadzone narzędzia, jako to motykę, służącą Maryśce do podbierania kartofli dla czeladzi, siekacz używany do siekania chwastu i buraków dla trzody, pogrzebacz od poprawiania w piecu, a jak się dobrze udało, to i tasak.
Jakie tam w kuchni robiło się piekło, jaki był gwałt, kiedy najpotrzebniejszych rzeczy pod ręką brakło, tego się opisywać nie podejmuję.
Wyprawa szła przez ogród, przez łąkę, brzezinkę i aż prawie pod kolonią Pietrzycha zatrzymywała się w dolince, której dno stanowił gruby pokład jeziornego żwiru, a ściany — znacznie wyniesione i szeroko ciągnące się piaszczyste wzgórza. W dolince, nieraz na samym wierzchu można było znaleźć stare wytarte pieniążki; gliniane, malowane, podłużne paciorki; różne skorupy, zęby i tym podobne skarby, z których powodu właśnie dzieci całej tej miejscowości nazwę Brazylii nadały. Zaraz po przybyciu wyprawy dzielono grunta, sypano kopce i rozpoczynały się poszukiwania. Tak Framużaki jak i Szkatulaki głównie szukali pieniędzy... Wolta tymczasem zapędzała się aż do pietrychowych kaczek, które z wielkim wrzaskiem i szumem zrywały się z Bugajowej kępy, trzepocąc hałaśliwie skrzydłami. Na to wypadały psy od Pietrycha, dwa wielkie żółte brytany, i zaczynała się zajadła walka, której echa aż pod Grodzisk się niosły.
Naturalnie, że i polowania i wyprawy do Brazylii nie zawsze kończyły się zgodą; owszem, bardzo często dawały powód do groźnych między obozami zatargów. Nie po każdym wszakże zatargu przychodziło zaraz do bitwy. Rozjątrzenie rosło wprawdzie, ale się powstrzymywano od jego objawów, aż zebrało się tyle wzajemnej goryczy, że jakiś błahy powód dawał hasło do najtragiczniejszych wydarzeń.
Pewnego razu, właśnie kiedy przezwyciężając zadawnioną niechęć, bankiet w Szkatule dla sąsiadów dać miano, z powodu, że któryś z ich gładyszów serce damy z Framugi posiadł, zobaczono nad stawem w ogrodzie kilka żab zabitych. Wnet ktoś z Framużaków odezwał się z przekąsem, że Szkatulaki żaby owe na pieczenie dla gości szykują. Naturalnie! Wszak oni wojsko swoje zgniłemi śledziami żywią, a groch dla niego z osypką mieszają. Co im to szkodzi? Byle książę Manio bażanty jadał...
Zawrzało wśród Szkatulaków po takiej zniewadze. Godzina nie minęła, a ze Szkatuły wywieszono czerwoną chorągiew, co wszędzie i zawsze znaczy wyzwanie do boju. Natychmiast na patyku w szparę ściany przed Framugą zatkniętym, ukazała się chorągiew czarna. Był to znak, że dzielny naród Framużaków nie tylko bój przyjmuje, ale go chce mieć na śmierć i na życie. Jakoż oba wojska zaczęły się zbierać do kupy...
Można sobie wyobrazić zamieszanie, jakie powstało między damami, które już przygotowały toalety balowe.
— Juliusz! Gdzie Juliusz? — rozległy się wołania. Ale Juliusz był nie do znalezienia.
Okazało się wreszcie, że się poszedł topić z rozpaczy, ponieważ dama, którą miał gładysz ze Szkatuły poślubić, była jego bohdanką. Naturalnie, że mu topienie się owo wyperswadowano, a sam książę Poniatowski przysiągł, jako, póki on żyje, na małżeństwo żadnej z dam swoich z nikczemnymi Szkatulakami nie zezwoli, poczem udobruchanego Juliusza wsadzono między mdlejące i spazmujące w pudełku od cygar damy, żeby przynajmniej z tej strony był spokój.
W Szkatule za to działo się o wiele gorzej, a od krzyków, jakie tam wyprawiały damy, rada wojenna poprostu traciła głowę.
Nareszcie uciszyło się wszystko około południa, a na pół drogi pomiędzy Szkatułą a Framugą wystąpiło czterech heroldów, po dwóch z każdej strony. Tu dopiero się rozpoczął homeryczny wstęp do walki. Heroldowie ci bowiem byli to najbardziej języczni i najwprawniejsi w przeróżne drażniące zaczepki, przedstawiciele obydwu obozów. Zarzuty, przycinki, repliki, wymówki, posypały się gradem. Przypomniano sobie powody do uraz i sporów od dziada, pradziada. Jeszcze jeden nie skończył, już drugi zaczynał, ale słuszność przyznać każe, iż chociaż argumenty Framużaków zasadniejsze się być zdawały, celniej przecież niemi strzelali i wprawniej obracali językiem Szkatulaki, których Staś reprezentował. Co do wojsk obu, te stały w pogotowiu, wybrawszy sobie jak najkorzystniejsze pozycye na wielkim składanym stole.
Zderzyły się nareszcie obie armie z ogromnym impetem. Bohdarenko, łbem uderzając, jak tur, w kolumny nieprzyjaciela, bił wściekle, o reguły wojennej sztuki nie pytał, a Szkatulaków swoich zagrzewał dzikimi okrzyki. Czarniecki i Kościuszko sprawnie uderzali drobnymi, zawczasu przygotowanymi oddziałami, oszczędzając dzielnych swoich ludzi. Zajadłość z jednej strony a męstwo z drugiej były tak silne, że w pierwszej tej bitwie zwycięstwo zostało nierozstrzygniętem, a oba wojska cofnąć się musiały, ponieważ Papierkowski wołał, żeby nakrywać do stołu i nieść wazę, bo mu się pieczeń przypali. Książę Manio w tym ataku nie brał wcale udziału.
Po obiedzie nowem męstwem wezbrały serca wojowników, ale ponieważ sprzątanie talerzy i podanie czarnej kawy zbyt długą groziło zwłoką, przeto teatr walki przeniósł się do ogrodu nad staw, gdzie bitwa morska miała rozstrzygnąć o ostatecznem zwycięstwie.
Tak Framużaki jak i Szkatulaki od dawna utrzymywali tu swoje flotylle. Były to piękne, lekkie, z kory przez chłopców wyrobione statki, zaopatrzone w maszty, żagle, liny i różnokolorowe bandery. Na banderach wypisane były nazwy statków.
Wnet Staś i Tadzio stanęli z łukami po obu stronach stawu, Janek chrapliwie trąbił na sławetnym liwarze, a w obu portach, »u przełazka» i «gęsiej łączki», zaczęto się szykować do wsiadania.
Najpierwsza wypłynęła «Dumka» Framużaków. Dowodził nią książę Józef. Za «Dumką» wysunął «Mohort», którym dowodził Czarniecki. Po »Mohorcie» wypłynęły razem »Sicz» i «Zuzula», komenderowane przez Kościuszkę i przez Chodkiewicza. Mieli jeszcze Framużaki łódź piątą, «Kanonadę», ale na niej puścili się sami młodzi ochotnicy, bez żadnego sławniejszego wodza.
Flota Szkatulaków składała się z siedmiu łodzi; nim jednak połowę ich odwiązali i puścili na wodę, już strzała Tadzia przewróciła najpiękniejszy ich statek «Marylę». Drugą ofiarą mężnych Framużaków była «Wiosna», łódź zwinna i zgrabna, zieloną wstążkę u masztu głównego mająca. Z prawej strony, tam gdzie książę Manio w orszaku dam, obłożony poduszkami siedział, dał się słyszeć okrzyk wściekłości. Był to głos Bohdareńki, który wypływał na trzecim z kolei «Hetmanie». Teraz dopiero zaczęto Framużaków prażyć. Pierwszy poszedł na dno «Mohort», a choć Czarniecki ocalony przesiadł się na «Kanonadę», którą właśnie wiatr do portu poniósł, i chociaż Framużaki ustrzelili «Rybkę», przecież nieszczęście uczepiło się ich widocznie. Łuk, z którego strzelał Tadzio, niósł sławnie; za to Staś, ze strony Szkatulaków walczący, krócej mierzył i zadawał szybsze ciosy. Wypływały dopiero «Warszawa» i «Zemsta» Szkatulaków, a już «Zuzula» straciła maszt i żagle. Kiedy po «Zuzuli» «Sicz» padła, a Chodkiewicz poległ, podniosły się rozpaczliwe lamenty z brzegu, na którym Juliusz uspakajał damy, a nawet ks. Kordecki wzniósł swoje kropidło.
Godzinę trwała zacięta walka, a zajadłość Szkatulaków była prawie tak wielką, jak ich bezprzykładne szczęście. Polegli mężni wodzowie Framugi, a flota jej rozbitą została. Jedna tylko «Dumka», kołysząc się na fali, usiłowała walczyć ze swoim losem.
Książę Józef, który stał na niej dotąd o maszt oparty i przepasany swą błękitną szarfą, wyglądał tak bohatersko, iż zdawało się, że sam jeden uratuje honor swojej floty.
Ale wtem wiatr wprost na niego poniósł Bohdareńkę, a tuż zaraz padły dwa strzały, jak gromy. Runął maszt «Dumki», a pod nim padł nieszczęsny książę — i tak się zakończyła owa sławna bitwa zupełną zagładą dzielnych Framużaków. I ta ich bowiem garść, która była na brzegu, dobrowolnie rzuconą została do wody, aby nie żyć w hańbie. Juliusz tylko ocalał i damy. Tegoż samego dnia wszakże wszystkie przeniosły się do Szkatulaków.

Wkrótce potem, nie wiem już dla jakich przyczyn, i ci ostatni zmarnieli jakoś dziwnie. Rozproszyło się to, skapiało i zniewieściało do szczętu. Miesiąc nie przeszedł, a w Szkatule, w dawnej balowej sali, dogorywał książę Manio, bez jednej nogi, w swoim koronkowym fraku, a przy nim leżał sztukowany obywatel, któremu korpus i głowa w dwie przeciwne rozłaziły się strony.