Latarnia czarnoxięzka/I/Tom IV/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1843
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ III.
JULJA. DOKTOROWIE. PAN HRABIA.



Rankiem dżdżystym, po resztach niedotopniałego śniegu, stanęli w domu August ze Stasiem. Zdziwiło ich obu, gdy na ganku ujrzeli, służącego Hrabinéj, z karteczką w ręku, Staś aż pobladł.
List był do niego, i zawiérał te słowa.
— Zdziwiłam się, żeś wyjechał wprzód z Dubna, niż zamierzyliśmy sobie — Sądzę żeście już w domu — Venez me voir aujourd’hui —
— Pani Hrabina nie odebrała mego listu — który pisałem wyjéżdzając z Dubna? spytał posłańca —
— Niewiém, zapewne że nie — odpowiedział służący, a przez kogóż go pan odesłał.
— Oddałem Pawłowi —
— Paweł się upił i zostać musiał w Dubnie —
— Niéma go z wami —
— Niéma.
— Jak się Hrabina ma?
Służący kiwnął głową —
— At, panie, jak zawsze.
— Powiédz, że będę dzisiaj!
Staś niespokojny wpadł do pokoju.
— Wiész wuju co się stało?
— Cóż takiego?
— List mój nie oddany — Hrabina przysłała żebym dziś do niéj przyjechał.
— Cóż myślisz zrobić?
— Co radzisz?
— Nie jechać, odpisać — rzekł August.
— Niepodobna! zawołał Staś, niepodobna! Muszę ją widziéć raz jeszcze —
— Rób że sobie co chcesz, odpowiedział nieukontentowany August, a nie pytaj się mnie o radę. Cóż się stało z listem.
— Służący się upił, nieoddał go i został z nim w Dubnie.
Obydwa zamilkli i chwilę przykrego milczenia myśleli każdy z osobna, co Stasiowi zrobić należało. Staś wyrywał się jechać, August mu dowodził, że aby przygotować Hrabinę, powinien był odpisać jéj tylko, zimniéj jak zwykle i nie stawić się na wezwanie. Tym czasem służący z odpowiedzią odjechał, a trochę wypocząwszy Stanisław wybrał się do Hrabinéj.
Już miał wsiadać, kiedy go jeszcze wstrzymał August.
— Rozważ co robisz Stasiu — Natalja się dowié o twojéj bytności u niéj, całe sąsiedztwo wié o jéj powrocie, a jutro wiedziéć będzie z dodatkami o twoich odwiédzinach. Przypuść że Hrabina list odebrawszy —
— Kiedy go nie odebrała —
— A jeśli odebrała i umyślnie —
— To być nie może —
— Chce cię widziéć, ufna że cię znowu przywiąże do siebie litością, jeśli nie przywiązaniem.
— Co ma być niech będzie, wuju, rzekł Staś stanowczo — Jadę.
August niepożegnawszy go wrócił z ganku, a sanki posunęły się ku białemu pałacykowi, któren z daleka widać było.
Całą drogę Staś myślał, co i jak mówić będzie, kilka razy chciał powracać, tak niepojmował kłamstwa, tak niewiedział co począć z sobą, tymczasem zbliżał się do pałacyku i stanął przed nim. Nie czas się było wracać. Odważnie wstąpił na wschody, służący który go spotkał, otworzył mu drzwi do pokoju Hrabinéj. W ostatnim wytwornie strojnym pokoiku, którego dwa okna zasłonione były firankami na wpół zapuszczonemi, siedziała Julja u stolika i pisała cóś szybko. Twarz jéj wychudła nosząca ślady cierpienia, czerwieniła się w téj chwili dwóma rumieńcami mocnemi, które jakby wykrojone leżały na bladém licu. Ubrana była we włosy tylko gładko uczesane, czarną suknię i szal czarny. Oczy jéj ożywione były blaskiem niezwykłym, ręce drżące; nim doszedł Staś, posłyszał kilka razy powtórzone kaszlanie. Wyjrzała przezedrzwi.
— A to ty! zawołała. Jakżem ci wdzięczna żeś przyjechał! Lecz cóż ci się stało, żeś nie widząc się ze mną, nie czekając na mnie, uciekł z Dubna?
— August, zabełkotał nieśmiało Staś. August chciał — musiał, wymagał —
— Trzeba było napisać choć słówko, mniéj bym się gryzła i niepokoiła.
— Wyjeżdżaliśmy tak nagle —
— I dziś dopiéro przyjechaliście do domu?
— Wstępowaliśmy po drodze i to nam czas zabrało.
— Dobrześ zrobił żeś przyjechał, spodziéwam się właśnie gości, Pułkownikowej, Alfreda. Oni także wyjechali z Dubna.
— Razem? spytał Staś.
— Więc niewiész o niczém? spytała Hrabina, Alfred rozkochany zapamiętale, a raczéj rozkochanego udaje — Pułkownikowa rozmyśliwszy się przyjęła jego miłość i —
— Zapewne ślub na Ś. Józef?
— Lepiéj, bo w ostatni Wtorek — I Hrabina westchnęła. Daj Boże jéj szczęście! Ale wątpię o niém jak o swojém! Znam Alfreda —
— Pułkownikowa namyśléć się musiała.
— W jéj wieku, w naszym wieku, poprawiła się, Pułkownikowa, chwyta się co wpadnie pod rękę! Tak się lękamy, aby nas potém nie opuścili wszyscy, aby nam nikt nie został! Długo ona czekała, rozmyślała, wybierała — Cóż chcesz? w oczach świata, to partja stósowna, dobra — człowiek młody; dobrze wychowany i urodzony, na oko, bogaty. Pułkownikowa zaś tylko bogata, bo nawet nie młoda.
Musiała pójść za niego dodała z westchnieniem — Alfredowi się udało — sans sela il etait ruiné. Ale tyś znowu smutny Stasiu. —
— Jestem jak zawsze —
— Jak teraz, bo nie jak dawniéj — dodała Hrabina — kontrakta cię zepsuły.
— A twoje zdrowie dziś? spytał Staś chcąc odwrócić rozmowę —
— Moje zdrowie — jak zawsze, z przyciskiem odpowiedziała Julja. Dusza moja dręczy ciało, ciągła niespokojność mnie niszczy. Jestem jak skąpiec co z wlepioném okiem wisi nad skarbem swoim, bojąc się żeby mu go kto nie wydarł — umiéram ze szczęścia, lękając się jego utraty. Napróżno po widzeniu się z tobą, chciałam sobie wmówić spokojność — Napróżno! Serce mi biło jak wprzódy — Myśl dręcząca, on cię musi porzucić, krąży jak jastrząb nademną —
— Więc, rzekł Stanisław — lepiéj by było dla ciebie, aby ten jastrząb spadł raz i wszystko się skończyło.
Hrabina się porwała z siedzenia nagle, otwarła oczy, otwarła usta, ale niewydała głosu.
— Tyś żartował! wymówiła po chwili —
— Jabym cię chciał uspokoić — rzekł Staś zmięszany — jam to powiedział bez myśli — ja
— O! jakżeś mnie nastraszył, padając na krzesło znowu wymówiła drżącym głosem Julja — Jam myślała, że mi już masz powiedziéć to straszne — Bądź zdrowa!
Służący wszedł oznajmując gości.
— Idź do salonu, szybko wymówiła Hrabina, ja będę zaraz — przyjdę —
W salonie jeszcze nikogo niebyło, Staś wziął xiążkę ze stolika i udawał że czyta; otwarły się drzwi i Pułkownikowa weszła z Alfredem. Ujrzawszy Stasia zarumieniła się mocno, Alfred szydersko go powitał.
— Jak się ma Hrabina? spytała Pułkownikowa.
— Lepiéj, rzekł Staś, sądzę że lepiéj.
Usiedli, długa chwila przykrego milczenia, weszła Julja, teraz przy większém świetle, Staś mógł dostrzédz lepiéj jeszcze zmiany jéj twarzy — Policzki wpadłe, oczy zbyt iskrzące się, rumieniec nienaturalny, jakaś gorączkowa żywość ruchów i mowy, świadczyły że ją trawiła wewnątrz ukryta choroba.
Zimne były przywitania, zimna rozmowa, Staś pospolicie żywy i mowny, teraz się tylko pół słówkami mięszał do niéj, nie mogąc na sobie wymódz wesołości choćby udanéj. Pułkownikowa ambarassowana była nieustannemi grzecznościami Alfreda, przycinkami Julij; Julja mściła się z lekka na niéj, za odebranie choć już wcale niepotrzebnego kochanka. Rozmowa cała była w zimném szyderstwie, dowcipowaniu, ucinkach.
Staś wziął za kapelusz, chciał odjechać.
— Zostań pan jeszcze! poprosiła Julja z błagającém wejrzeniem.
Posłuszny położył kapelusz i usiadł w milczeniu. Ledwie się to stało, wszedł służący z listem w ręku i oddał go Julij. Staś zapłomienił się, pobladł, struchlał, poznał swój list w ręku Hrabinéj. Nie czas już było się cofać i niemógł uciekać. Chciałby o sto mil być z tamtąd; bo Julja poznawszy charakter, szybko rozłamała pieczątkę i zaiskrzone oczy wpoiła w to nieszczęsne pismo.
Nagle pobladła, pochyliła się, spójrzała na Stasia, krzyknęła i upadła.
Pułkownikowa, Alfred, Staś, rzucili się ratować, zawołano o wodę, ocet, podniesiono omdlałą, która ciągle w ściśnioném ręku, trzymała list zmięty.
— Co to jest za list, co za nieszczęsny list? spytała Pułkownikowa.
Alfred poznał charakter, ale potrzebaż było patrzéć na list? spójrzawszy na nieszczęsnego Stanisława, bladego, pomięszanego, niewiedzącego co zrobić z sobą i wyraźnie dającego poznać udział jaki miał w tém, strapioną twarzą, oczyma łzawemi.
Nareście ocuciła się Julja, spójrzała do koła, zobaczyła Pułkownikowę, potém Alfreda, przypomniała sobie wszystko i tyle miała siły, że powstała prawie uśmiéchnięta.
— Co ci się stało Hrabino?
— To ten list — odpowiedziała — interess — I schowała prędko papiér za suknią.
Może zechcesz się położyć, my jedziemy odezwała się Pułkownikowa. Potrzeba ci spokojności — każesz posłać po Doktora —
— To nic to nic! odpowiedziała, spójrzała na Stasia, a ujrzawszy go bladym, chwiejącym, jak winowajcę przed sędzią, dodała — To przejdzie — byłam osłabiona, ta wiadomość tak mnie poruszyła. Pozwólcie mi tylko — wyjdę na chwilę.
Po wyjściu Hrabinéj, milczenie panowało głębokie, Staś usiadł i podparł się na ręku, Alfred przechadzał się po salonie, Pułkownikowa szepnęła mu cóś do ucha i wyszła. W chwilkę potém i on się wysunął, powóz zaturkotał — odjechali. Staś usłyszawszy to, wziął także kapelusz i niespokojny biegł ku drzwiom, ale w téj chwili, weszła Hrabina — i niespokojna dała mu znak ręką aby się zatrzymał. Stanął. —
Po cichu, spokojnie, powolnie, odezwała się do niego.
— Widzisz że mnie nie zawiodły przeczucia — Na próżno chciałeś udawać i kłamać — Serce mi powiedziało, przeczucie ostrzegło. O! ja się tego spodziewałam, to mnie musiało spotkać — Ja ci wszystko przebaczam, tyś nie winien, jam winna, trzeba cię było odepchnąć, trzeba ci było nie wierzyć; nie powinnam była tyle razy zawiedziona, próbować raz jeszcze — Ja ci przebaczam.
I powiedziawszy te słowa, zsunęła się na kanapie, łzy się dobyły z oczu, zaczęła płakać. Staś zbliżył się do niéj, chciał cóś mówić, on ciérpiał okropnie, niewymównie; wolałby był umrzéć, aby nie widziéć jéj, aby nie słyszéć co mówiła, nie czuć co czuł. —
— Nie wymawiaj się, rzekła mu ze łzami, cóż mi powiész czegobym sobie niepowiedziała, czegobym się nie domyśliła. Tyś nic niewinien! jam winna! Tak być musiało. Bóg mnie ukarał za całe życie, jedną chwilą.
Znowu Staś chciał uciéc i rzucił się do drzwi —
— Jeszcze chwilę na Boga — zostań —! jeszcze chwilę! zawołała Julja — To ostatnia! nie zobaczysz już mnie więcéj, widziéć nie zechcesz — Daruj mi godzinę, na pamięć dawnéj miłości, jeśli to imie dać można twemu przywiązaniu — kochałeś kobiétę nie Julją, ona myślała że ją tylko, ona się oszukała, choć sto razy serce szeptało — niewierzyć!
Stanisław pozostał jeszcze pod razami jéj słów, jak pod gradem kul stojąc — Ona płakała i mówiła ciągle —
— Ja cię nie obwiniam, tak być musiało. Kiedyś odjéżdżał, wiedziałam że mi nie wrócisz wiernym, kiedyś powrócił, przeczułam że tylko litość przywiozłeś dla mnie. Posłuchaj mnie, Stasiu — Ja jestem chora, czuję śmierć przed sobą, ona przyjdzie i przyjdzie prędko, nie będziesz na mnie patrzał długo. Zapomnijmy o tém co było i co nigdy nie wróci — nigdy nie wróci —
Powtórzyła te słowa płacząc i zakrywając oczy.
— Wszystko zerwane, niech zostanie przyjaźń jeszcze, niech ci zostanie przychylność, nie wiń mnie za tych kilka chwil wyrwanych z twojego życia z których uplotłam sobie, prędko zwiędły wianek — Daruj mi żem cię kochała — i zostaw mi twoją przychylność — nie opuszczaj mnie zupełnie, na zawsze. Niech ja widzę ciebie, niech nie myślę że się rozstaję na wieki — Nie widziéć cię nigdy! Ja tego pojąć niepotrafię — Zostaw biednéj kobiécie nadzieję, bez któréj życia nie wytrzyma, zrób ofiarę —
I to mówiąc odkryła twarz, zaczerwienione od łez oczy, usta drżące, rozpuszczone czarne włosy — i powtórzyła błagając —
— Stasiu nie opuszczaj biédnéj, bardzo biédnéj, Julij! Tyś wolny, ja niémam prawa do ciebie, ja cię proszę, ja cię błagam, ja się modlę do ciebie, zrób to dla mnie, nie porzucaj mnie zupełnie.
— Juljo! zawołał Staś — to cię będzie dręczyć więcéj, to dla nas obojga. —
— Ty niewiész przerwała Hrabina, jak ja ciebie kochałam, jak kochanka i jak dziecko moje! Niewidziéć ciebie, niepotrafię, żyć z myślą że cię nie zobaczę — nieumiem. Będę się patrzéć na ciebie, będę się cieszyć twoją miłością i szczęściem, znajdę na to siły i odwagę, bo życzę ci szczęścia tylko! Niczém ci nie wspomnę przeszłości, nie uczynię ci wymówki, nie powiém słowa — tylko mnie nie opuszczaj tylko mi powiédz, że jutro, zawsze — będę cię widziała jak dawniéj, że mną nie wzgardzisz!
Widzisz, dodała, jak wielka być musiała miłość moja, gdy się tak poniżam przed tobą, gdy duma nawet nie przemogła jéj, duma obrażonéj kobiéty, kochanki. Wszak nieodmówisz mi tego!
— Juljo! ja sam pragnę i żądam tego — Ale dozwól zastygnąć ranie twojéj i mojéj — Myślisz że i ja nie ciérpię, że i mnie to nie boli? Codzienném widzeniem się, rozdrażniać będziem niezgojoną bliznę.
— Czekać! czekać! zawołała Julja — Ja nie mogę czekać! ja niémam chwili do stracenia, godziny moje policzone, każde silne wstrząśnienie przybliża mnie do końca. Nim ta rana zastygnie, i ja ostygnę —
Spuściła głowę, zamilkła.
— Juljo — co za myśl dziwna —
W moim wieku miłość jest śmiertelną chorobą, dodała — w twoim tylko z niéj nie umiérają — I na cóż mi życie — na nowe zawody? Życie, to wspomnienie przeszłości, a moja tak czarna — O! słusznie Bóg ukarał — wielem winna. Byłam płocha, szukałam zbyt zapalczywie szczęścia, którego niéma na ziemi, goniłam za niém, aż w przepaść upadłam. Trzeba było od młodości usiąść i płakać nad sobą, a nie targać kajdan swoich, trzeba było powiedziéć sobie — obejdę się bez tego czego mi Bóg dać niechciał. Trzeba mi było ukochać dziécię, co mnie nie zna, którego ja nie znam prawie —
— Juljo, ty się okropnie dręczysz! rzekł Staś, uspokój się, spocznij —
— Jam spokojna! odpowiedziała, teraz spokojna i lepiéj mi nawet podobno z pewnością nieszczęścia, niż w oczekiwaniu jego. Ale ty mnie nie porzucisz, nie opuścisz? nie zapomnisz? Nie przestaniesz być przyjacielem dla mnie i choć przez litość spójrzysz czasem na biédną Julją — Nieprawdaż —?
Nie będziemy malować reszty téj sceny, która trwała godzinę prawie, Julja znużona, dozwoliła nareście odjechać Stasiowi, wymógłszy na nim przyrzeczenie uroczyste, że powróci. Wieczorem, coraz gorzéj się miéć zaczęła, zwiększyła, się gorączka, ból głowy i kaszel. Posłano po najbliższego doktora.
Szczęściem nie był to znajomy nam Niemiec, ale uczony lekarz, który summiennie przywykł był traktować swych chorych i najlżejszą słabość, jak był winien, uważał za ważną. Wielu jest bowiem, co czekają z leczeniem, odmawiając rady, aż słabość przybierze charakter niebezpieczny, aż się stanie grożącą. Tacy lekarze pospolicie, trafnie kurują choroby gwałtowne, zapalne, a nieumieją, ani im zapobiédz, ani z chronicznemi dać rady. Pan Wyrwicz, był to człowiek lat trzydziestu kilku, silnie organizowanéj głowy, wielkiéj nauki, wybornego instynktu, z praktyką i trafnością. Nad każdą rzeczą, nad najlżejszym symptomatem zastanawiał się pilnie, wybadywał chorego troskliwie, nie śpieszył z receptą, zaledwie dotknąwszy pulsu, nieznając przeszłości chorego, jego dawnych chorób, używanych lékarstw, cierpień cząstkowych, smaków i t. p. Często całe miesiące trawił jedynie na badaniu, na rozpatrywaniu słabości, na determinowaniu jéj i ciężko się decydując, działając powolnie i nadto powolnie może, ale umiejętnie i trafnie. Wymawiano mu flegmatyczność jego, zbytnią rozwagę, ale nic go z tego charakteru wywiéść nie mogło, a raczéj z przekonania o potrzebie głębokiéj rozwagi, dokładnego poznania choroby. Za nic jak drudzy nie ważył się próbować lékarstwy i macać choroby, ale za to gdy jéj był pewny działał przeciw niéj z determinacją, odważnie, szybko nawet. Jeśli chory doczekał się determinacij jego i lekarstwa, niechybnie wyzdrowiał —
Pan Wyrwicz przybył i znalazł Hrabinę mocno słabą, rozpytał się jéj saméj i ludzi o symptomata dawniéjsze, pokiwał głową, podrapał się po łysinie, przepisał cóś chłodzącego i zaleciwszy spoczynek, dietę, przyrzekł wrócić nazajutrz. Nazajutrz toż samo prawie i znowu żadnego lekarstwa, tylko cóś zmniejszającego gorączkę, chłodzącego — nic więcéj. Julja tym czasem miała się coraz gorzéj i traciła siły widocznie — nieruchoma całe dnie, leżała na kanapie, oczy zwrócone w jeden punkt, jak myśl jéj duszy, ręką podparta, piersi wklęsłe, zgarbiona, włosy rozpuszczone. Do sług nic nie mówiła, mało do odwiédzających ją przyjaciół, żadnego zajęcia nie żądała, dobrowolnie topiła się w swoim smutku, i nie próbowała nawet wyrwać się z niego, nie pomyślała, że może być lepiéj, inaczéj. Nazajutrz po odebraniu listu, cały dzień wypytywała, czy pan Stanisław nie przyjechał, ale go nie było. Któś tajemnie posłał do niego, wyjechał z Augustem do Prezesowéj, nie mówiono o tém Julij, ona się musiała domyślać, bo nazajutrz jeszcze raz spytała o niego, a potém nie wspomniała o nim więcéj, tylko ile razy drzwi się otwiérały, ile razy męzkie posłyszała kroki, chód niezwyczajny, zaturkotanie powozu, twarz jéj się rumieniła, machinalnie poprawiała włosy i patrzała na drzwi i wszedł kto inny, spuszczała głowę smutnie — I za godzinę, toż samo znowu.
Tak dni kilka upłynęły, a pan konsyljarz zaledwie się na lekarstwo odważył, niebył jednak pewien jego skutku i swojéj rady, bo wezwał Konsyljum.
Zjechali się na nie wszyscy medycy okoliczni, po większéj części ludzie każdy innéj metody, innego charakteru; usiłujący przez próżność wynaleść coraz inny charakter w chorobie, inaczej ją zadeterminować.
Pan Mullendorf, uczony medyk, co składał recepty najmniéj z pięćdziesięciu medykamentów i głęboko myślącego człowieka grał rolę; dawnéj powagi człowiek a w rzeczy wielki szarlatan, piérwszy się stawił na wezwanie P. Wyrwicza. Bez wahania wszystko przepisane zganił, antiflogistyczne środki za zgubne uznał, chorobę inaczéj zadeterminował i wzmacniać przykazał. Zaledwie rzuciwszy okiem na chorą, wziął się zaraz do rozprawy o polityce i nowinach gazeciarskich i resztę dnia perorując przepędził.
Drugi pan Brzozowicki, radził pacientce zimną wodę, gdyż serce jego było za Priesnitzem i odkąd widział Greffenberg, niepojmował, żeby inaczéj jak zimną wodą, na jakąkolwiek bądź słabość leczyć można — Zimną wodę pić, w zimnéj wodzie się kąpać, zimną wodą się okładać, lodem ociérać, żyć w zimnéj wodzie.
— Ale zważ WPan słabość, mówił Wyrwicz — zważ casus.
Casus gorączka — casus zapalenie, zimna woda i nic nad zimną wodę. A gdy ona nie uleczy, nic nie uleczy. Będąc w Greffenbergu — Tak zawsze kończył opowiadaniem o Greffenbergu — i cudownych Priesnitza kuracjach.
Trzeci Nejmanowski, którego nazwisko pokazywało pochodzenie od wybranego ludu Bożego, z allopaty przeszedłszy na homeopatę, oczéwiście sprzeciwiał się wszystkim utrzymując że takiemi dozami dawane lekarstwa, na łono Abrahama wyprawić koniecznie muszą. Zalecał apteczkę, którą nosił w kieszeni i obstawał za użyciem swoich pigułek z pod niewiém jakiego numeru.
— Niech co chcą gadają allopaci, mówił, moja medycyna najlepsza, niewykuruję to nie zabiję przynajmniéj. Z dwojga jedno, albo niéma skutku, albo zupełny skutek, a złego skutku być nie może —
Czwarty pan Sellier francuz, zalecał magnetyzm i upewniał że Hrabina, ma usposobienie do snu magnetycznego — Ofiarował się sam za magnetyzera, wstrzymywało go tylko że o pozwolenie magnetyzowania daleko bardzo prosić było potrzeba.
— O co panom chodzi, sama sobie przepisze lekarstwo. Z resztą Sellier z francuzką grzecznością, godził się z panem Wyrwiczem i po magnetyzmie, albo w braku jego, najlepszą znajdował kuracją, jak była poczęta i prowadzona.
Młody pan Brodnicki, medyk z wileńskiego uniwersytetu dla ciekawości z panem Sellier przybyły, radził zastósować jakąś nową metodę i na Hrabinie uczynić próbkę. Napróżno mu przedstawiano żeby to wcale nie była próba in anima vili, on przy swojém obstawał utrzymując że okoliczność była jedyna.
Gdy się dość nagadali, a najwięcéj o rzeczach obojętnych, jedni o tabace Albance, drudzy o polityce, trzeci o magnetyzmie, czwarty o homeopatij, raczyli przystać wszyscy z małemi restrykcjami na sposób pojęcia choroby i kuracij przez Doktora Wyrwicza. Każdy mówił, po mojéj radzie, ta najlepsza, a ponieważ moja nieda się uskutecznić, a zatém — —
I tak rozjechali się. A Hrabina — miała się ciągle jednakowo, gorączka wszelkiemi tamowana i gaszona środkami, nie ustawała, ku wieczorowi codzień stawała się wyraźniéjszą, kaszel się powiększał, krew pokazywała — Doktór Wyrwicz milczał uparcie i co dzień bardziéj marszczył czoło.
Stan moralny Julij nic się także niezmieniał, wpadała tylko powoli z cierpienia ostrego, bolesnego, w cierpienie głębsze, silniéjsze, ale ciągle trwające, pokryte osłupieniem jakiémś, odrętwieniem. Łza już się nie pokazała na oczach, ciągle suchych i niezmiernie błyszczących. —
Po tygodniu spytała po cichu, o córkę jakby niewiedziała, że codzień rano i wieczorem ją odwiédzała. Kazała ją przywiéść do siebie, spójrzała na dziécię stojące przed nią zimne, niespokojne, niewiedzące co począć z sobą, spójrzała i spuściła głowę.
— Nie! rzekła w sobie, już zapóźno — Nie byłam jéj matką, nie będę z niéj miała córki. I téj mi pociechy braknie!
Zagadała do Miss Fanny słów kilka i pożegnała ją, mówiąc że się położy.
Odeszły, nie położyła się jednak i siedziała jak wprzódy, oczy wlepione nieruchomie w ścianę, ręce złożone i zaciśnięte konwulsyjnie.
Płynęły tygodnie, a stan Hrabinéj nic się nie odmieniał tylko coraz więcéj słabła i słabła i oddech stawał się ciężki, oczy wpadały, policzki chudły — Już z ciężkością przechadzała się po pokoju i często oprzéć się o co musiała, aby nie upaść. Nie skarżyła się jednak i zdawało się jéj nawet, że się miała lepiéj. Nazajutrz mówiła że jest gorzéj, że czuje śmierć przed sobą, a często tegoż dnia powtarzała znowu — Jestem lepiéj — Naprzemian to się lękała śmierci, to patrzała na nią spokojném okiem. Niekiedy żądała jakichś dziwnych lékarstw i zdawało się jéj, że używszy ich przyjdzie do zdrowia. Nareście zaczęła się modlić i dnie całe pędziła nad xiążką w modlitwie. Nie przywykła do tego rodzaju pociechy, nie uczuła zbawiennych jéj skutków od razu, myśl jéj była gdzieindziéj, a gdzieindziéj oczy: powoli jednak pociągniona kilką wyrazy, jakąś prośbą co się odbiła w duszy, zaczęła się modlić z większym zapałem, z ufnością —
— Czemuż wprzódy nie byłam nabożną, mówiła sobie — ilem się to pociechy pozbawiła, odpychając religją i nie licząc jéj za nic. Ona by mnie była wstrzymała od wiele złego i nauczyła ciérpieć nie buntując się przeciw woli Bożéj i obowiązkom. Ale się stało! życie drugi raz nie wróci — I gdyby wróciło —
Julja poczuła, że taką jaką była, jaką ją wychowano, jak świat ją otoczył, przykłady — nie mogłaby być inną, myślą uniewinniała się — A jednak dodała, i na tym świecie, są lepsze odemnie.
Jednego wieczora, pogodnego zimowego wieczora, kiedy się gwiazdy iskrzyły na błękicie i xiężyc wszedł na niebo, Julja odsłoniła firankę okna i patrzyła w oddalenie. Niewiém czemu wszyscy co czują śmierć, a świat kochali, zawsze go żegnają łzawym wzrokiem, w ostatnich chwilach nie mogąc się oderwać od jego widoku? Nie lepiéj żeby nań nie patrzéć i o nim zapomniéć. Z jéj okna daleko, bardzo daleko, widać było między czarnemi skeletami drzew obnażonych, mały domek Augusta. W téj chwili swiécił on wszystkiemi oknami, znać w nim byli goście, zabawa.
Smutne to wrażenie zrobiło na Julij —
— Tam jest Staś, powiedziała sobie — a ja go niewidzę — Niechciał przybyć do mnie, niémiał nawet litości. Tak kochał tak mi serce rozdarł okrutnie, tak nagle, tak nieprzygotowaną opuścił, porzucił. O! gdyby on wiedział, co ja ciérpię —!
Drzwi się otworzyły, powolnym krokiem sapiąc wtoczył się — Hrabia. Nie jego to spodziéwała się Julja i nie na jego spotkanie uderzyło jéj serce. Spójrzała i powitała go
— A to ty!
— Jakże się tam masz Julciu. Bo mnie nastraszyli w Dubnie i porzuciłem obiad u Pułkownika, sądząc żeś ty bardzo chora —
— O! mogłeś go jeść spokojnie — z bolesnym uśmiéchem, odpowiedziała Julja, nie jestem tak bardzo chora — Wprawdzie to mnie zmęczyło, sił mi braknie, ale nic mię nieboli.
Hrabia usiadł i wpatrywał się w żonę, po chwili nadął usta jak miał zwyczaj robić, gdy był z czego niekontent i spytał.
— A był tu Wyrwicz?
— Co dzień bywa —
— No! i cóż mówi?
— Nic nie mówi.
— Ale kiedyż będziesz zdrowa, czy co?
— On nie wié i to Bóg jeden podobno wié tylko.
— A od czegóż on Doktór?
Hrabina wzruszyła ramionami.
— Bo pokazuje się że mnie niepotrzebnie nastraszyli, dodał Hrabia i zerwałem się z tego obiadu.
— A tak ci go szkoda! złośliwie dodała Julja zwracając się do okna z pogardą.
— A! zapewne że szkoda. Un magnifique diner — Słyszałem o cudach, jakie na nim być mają. — Ale wracając do ciebie — Vous ne vous sentez pas plus mal?
Soyez tranquille — niéma o czém mówić — Hrabina znów odwróciła się do okna.
— Odwiédzał cię kto z sąsiedztwa?
— Prawie nikt.
— Był pan Stanisław?
— Raz tylko. Hrabina westchnęła.
— Ale musi być w domu —
— Niewiém.
— Trzeba by się posłać dowiedziéć.
Hrabia zadzwonił i wysłał umyślnego.
— Może się dodał obrazili żem im nie oddał ani razu wizyty. Ta ślachta to taka obrażliwa!
— O! uśmiéchnęła się Julja — bądź o to spokojny.
— I powiadają że kuchnię ma August dobrą, mógłbym jutro pojechać na obiad. Znowu milczenie, jak między ludźmi co niepotrafią utrzymać rozmowy, bo między niemi niéma nic wspólnego żadnéj myśli, żadnego upodobania.
Et Rose? spytał Hrabia po chwili.
— Zdrowa. —
Figurez vous ma chère, mówił daléj — wszakem się ograł u Pułkownika?
— To jak zawsze —
— Byłem nawet wygrany i grubo wygrany, ale un demon m’a inspiré, ryskowałem i ja co gram z takim taktem.
Przerwał nagle.
— A jedliście kollaciją?
— Niewiém, ja nic nie jem —
— To źle —
— Niechce mi się jeść nigdy —
— To bardzo źle — Ale ja muszę sobie cóś kazać zrobić. Bon soir.
Nazajutrz rano przyjechał Wyrwicz. Nim jeszcze doszedł do pokoju Julij, Hrabia złapał go na drodze.
— Hę, cóż, Doktorze, spytał żywo — ona źle?
— Nie dobrze odpowiedział Doktór.
— Ale mów mi WPan otwarcie — jest czy niéma niebezpieczeństwa?
Doktór zażył tabaki — Mam powiédzieć otwarcie —
— Otwarcie, bo widzisz WPan to mi potrzeba wiedziéć, wszyscyśmy śmiertelni — wreście, wreście uważasz pan — interessa — Ja muszę wiedziéć.
— Hrabina ma się bardzo źle — rzekł Doktór.
— I może nagle skończyć? spytał tak zimno tak obojętnie Hrabia, że Wyrwicz aż się cofnął i spójrzał mu w oczy, niemogąc pojąć tego —
— Niemożna przewidziéć, ale wedle wszelkiego podobieństwa —
— Kiedyż? spytał Hrabia —
— Kilka miesięcy — Życzyłbym jechać do wód, właśnie wiosna nadchodzi —
— Kilka miesięcy!!! powtórzył Hrabia. Hm! no to jest czas na wszystko! Ale pewnie kilka miesięcy —
— Zdaje się, zdaje — niemożna przewidziéć — Chyba by nagłe jakie wstrząśnienie, jaka odmiana, cóś niespodziéwanego —
— No! ale jest nadzieja wyzdrowienia?
— Bardzo mała —
— Jednakże być by to mogło?
— Prawie cudem.
Hrabia skłonił się i odszedł do swojego pokoju.
Nieznajomy jakiś, czarno ubrany mężczyzna pisał cóś na stoliku.
— A co panie Chyłkiewicz, gotowo? formalnie?
— Zaraz JW. Grafie, w ten moment.
— Po rusku?
— Po rusku, i po polsku, bo JW. Grafini nie umié po rusku?
— Oczéwiście że nie umié — Ale to biéda mój panie Chyłkiewicz, że ja niewiém jak to mojéj żonie podać — Jakoś — niewypada — a tu mówi Doktór, że jeszcze kilka miesięcy, może by to odłożyć —
— Jak wola JW. Grafa, ja tylko ośmielam się przedstawić, że broń Boże czego — to i administracja niechybna, wedle nowych praw.
— A to by było szkaradne — A jak tam WPan urządziłeś to? Dożywocie na całym majątku, zapis pięciukroćstotysięcy i co więcéj —?
— Nic więcéj —?
— Już kiedy robić to robić, mój panie Chyłkiewicz, a nie możnaby tam co dodać jeszcze —
— Chyba zapis całego majątku?
— Toby dobre było, ale ona tego nie zrobi, daj pokój — Enfin c’est assez.
Chyłkiewicz podał akt Hrabiemu.
— Gdzież to podpisać? spytał —
— O tu.
— A! rozumiem. I schował do kieszeni.
Pożegnawszy pana Chyłkiewicza poszedł do Julij, ale pomimo swojéj odwagi, nie ośmielił się dać jéj aktu przygotowanego do podpisu, tylko coś napomknął o potrzebie uregulowania interessów.
Hrabina domyśliła się wszystkiego i bystro rzuciła na niego okiem.
— Jestemże już tak bliską śmierci! spytała zimno —
Fi donc! któż to mówi! zawołał Hrabia ale — vous savez, un peu d’ordre — to nigdy nie wadzi —
— Nie lękaj się Edwardzie, znajdziesz po mnie wszystko w porządku, o niczém i o nikim nie zapomniałan —
— Zrobiłaś testament, już? Zawołał Hrabia —
Julja zaledwie mogła odpowiedziéć, tak ją w piersiach ścisnęło.
— Dowiész się o tém Edwardzie, gdy czas będzie — laissez moi tranquille
— Bo ja, bo ja, ci miałem podać mały projekcik — rzekł cicho —
— Dziękuję ci — mam swoję myśl i tę przyprowadzę do skutku —
Hrabia niepotrafił już nic więcéj powiedziéć, zwrócił rozmowę na co innego, przymilał się żonie, opowiadał jéj o wszystkich zjedzonych obiadach i o wszystkich ładnych paniach, które widział w Dubnie.
— Ale kto ładny, to ta panna, jak że się to nazywa! Ça, siostrzenica Prezesowéj —
— Natalja —
C’est ça. A! wiész zapewne, że się Staś w niéj kocha?
— To w niéj zawołała żywiéj Hrabina.
— W niéj. Ale ładna, jak aniół, a śmiała jak huzar. O! już co ta, elle menera joliment son mari.
Julja westchnęła znowu i patrzała w okno —
— Odebrałeś odpowiedź — od — — Augusta?
— Jeszcze wczoraj — Niéma ich w domu.
— Gdziesz są? —
Dieu sait, il courent le monde.
— I kiedy wyjechali —?
— Niewiém — Ale pewnie na wyborach będą — A i mnie wypadnie pojechać!
— Cóż ty tam będziesz robił?
— Zabawna rzecz! A obiady!
C’est vrai — zapomniałam.
Hrabina pomyślała w duchu —
— I znim to przeżyć musiałam tyle lat życia, zmarnować tyle chwil najpiękniéjszych! O! Bóg mi przebaczy choć część moich win — bo mogłażem go kochać, mogłażem go odmienić? Myślał że kiedy o mnie, o domu, o dziécku? kochał że co kiedy? — Silniéjszéj, cnotliwszéj trzeba było kobiéty, żeby wytrzymała w takiém pożyciu i nie wyciągała rąk ku obcym, nie poprosiła ich o to uczucie tak upragnione, którego za nic nie mógł jéj dać, ten co je obowiązany był podzielać — Ja musiałam upaść, a Bóg mi może przebaczy — Jemu innéj potrzeba było kobiéty — mnie innego męża. Stało się i życie nie wróci — nie wróci —! I nic nie wróci — dodała — wszystko minęło, mignęło i znikło — Smutne życie —! smutna śmierć — Sama jedna, zawsze sama! nawet teraz!!
Łzy popłynęły jéj z oczów, schyliła się na chustkę i płakała —





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.