Lekarz obłąkanych/Epilog/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


EPILOG.

PLAC ŚWIĘTEGO JANA.

Upłynął blisko miesiąc od wypadków, jakie przedstawiliśmy ostatecznie naszym Czytelnikom.
Joanna Delariviére była na najlepszej drodze do wyzdrowienia fizycznego. Cierpienia, spowodowane trucizną, wlewaną przez Fabrycjusza, zmniejszały się codzień i wkrótce miały zniknąć zupełnie. Wtedy do zupełnego przyjścia do siebie brakowałoby jej tylko rozumu, a Grzegorz Vernier, wspomagany radą sławnego doktora V., czuł się pewnym, że go jej przywróci. Edma ciągle była słaba, niby młody kwiatek, któremu podcięto łodygę.
Od aresztowania nędznika, Grzegorz zajął się majątkiem pana Delariviére. Zaprowadzony przez Klaudjusza do willi Neuilly, znalazł tam większą część tej fortuny w szufladach biurka Fabrycjusza.
Wiemy już oddawna, że bankier Jakób Lefébre był depozytarjuszem reszty. Młody lekarz porozumiał się z notarjuszem z ulicy Louis-le-Frand, którego adres przeczytał w hotelu pod „Wielkim Jeleniem“ pewnego dnia, kiedy pisał receptę dla Joanny.
Notarjusz ten, uprzedzony przez Grzegorza, przedsięwziął natychmiast wszystko potrzebne do uregulowania interesów i legalnego otwarcia testamentu, jaki mu przesłał pan Delariviére. Treść tego dokumentu znamy już od dawna.
Śledztwo, dotyczące usiłowanego otrucia na osobie Joanny, ukończyło się w Paryżu w bardzo krótkim czasie, ale ponieważ pierwsza zbrodnia Fabrycjusza, morderstwo Fryderyka Baltusa, miała miejsce w Saine-et-Marne, sąd z Melun zareklamował, aby winowajca przed nim został postawiony.
Fabrycjusz więc przebywał teraz w więzieniu, w którem nieszczęśliwy Piotr przesiedział tyle dni ciężkich, zanim wstąpił na szafot.
Sprawa, jak się można domyślać, narobiła wielkiego hałasu, a to z powodu przyczyn różnego rodzaju. Najprzód przypomniała owego tajemniczego skazańca, którego głowa spadła wśród dziwnych okoliczności, opowiedzianych przez nas na początku powieści niniejszej, skazańca, którego żadne względy nie mogły nakłonić do wyjawienia prawdziwego swego nazwiska. Następnie obecny oskarżony należał do klas wyższych i zbrodnia o tyle wydawała się ohydniejszą, iż inteligencja przestępcy była więcej rozwiniętą.
Oczekiwano z gorączkową niecierpliwością na dzień sądzenia Fabrycjusza Leclére. Sprawa jego miała ważne zajmować miejsce w rocznikach kryminalnych. Paula Baltus, Grzegorz Vernier i Klaudjusz Marteau nieustannie wzywani byli do sędziego śledczego.
Żeby uniknąć ciągłych przyjazdów, Paula zaproponowała wreszcie młodemu doktorowi, żeby na jakiś czas zarząd domu w Auteuil powierzył pomocnikowi swemu, Schultzowi, a sam przeniósł się wraz z Edmą i Joanną do willi Baltus, gdzie przebywał już przyjaciel nasz, marynarz. Propozycja została przyjętą i w Melun znowu teraz spotykamy wszystkie znajome nam osobistości z tego długiego opowiadania, które zbliża się już nareszcie do końca.
Mały Piotrek uwolniony został na dwa tygodnie do Charenton, do matki, ale biedny malec nie mógł się uspokoić, że dał się tak złapać Laurentowi.
Powiedzmy parę słów o tym ostatnim.
Klaudjusz Marteau na drugi dzień po aresztowaniu Fabrycjusza udał się do Courbevois do oberżysty, któremu powierzył pana intendenta z kulą w łopatce. Chciał zobaczyć, co się dzieje z rannym. Wielkie było jego rozczarowanie, skoro zastał pokój próżnym, chociaż wieczorem oberżysta zamknął go na dwa spusty. Ptaszek wyfrunął, tak samo jak w Mantes, przez okno, przywiązawszy do ramy prześcieradło z łóżka, po którem zesunął się na ulicę.
Kiedy pierwsza złość ominęła, Klaudjusz zastanowił się i wyperswadował sobie ucieczkę. Główny przestępca był aresztowany, mało go więc obchodziło, że nic nie znaczący sprzymierzeniec jego pozostawał na wolności.
— Laurent jest raczej zarozumiałym głupcem, aniżeli łotrem — mówił sobie Klaudjusz niech tam łotra gdzieindziej powieszą!... I nie myślał o nim więcej.
Jeżeli publiczność zainteresowała się nadmiernie sprawą Fabrycjusza, można sobie, wyobrazić, jaką ważność przypisywał jej sąd kryminalny w Melun.
Chodziło tu o błąd popełniony przez sprawiedliwość, to jest o rzecz straszną, fatalną, na szczęście rzadką bardzo... Głowa niewinnego spadła na szafocie na placu Świętego Jana... Śledztwo postępowało szybko, pomimo usilnych starań przestępcy, aby przedłużać je w nieskończoność.
Leclére milczał uparcie, zaprzeczał ważności nagromadzonych przeciwko niemu dowodów i utrzymywał, że w tę noc, kiedy popełnioną została zbrodnia, nie opuszczał wcale Paryża.
— Nikt mnie nie widział — rozumował — nie mogą mi dowieść obecności w Melun, tym sposobem upada wina moja co do zabójstwa Fryderyka Baltusa... Pozostaje otrucie Joanny, ale Joanna żyje. Co najwyżej skażą mnie na galery, ale z galer uciekają przecie...
Spodziewano się rozpraw ciekawych i dramatycznych. Wiedziano, że najsławniejszy adwokat, zawezwany przez pannę Baltus, miał oskarżać winowajcę i domagać się rehabilitacji niewinnego.
Wesoły światek bardzo też był poruszony. Bulwarzyści, złota młodzież, wyzwolone piękności, wszystko to mniej więcej znało Fabrycjusza.
Jedni trzymali za nim, drudzy przeciwko niemu występowali. Jedni utrzymywali, że taki śliczny chłopak, taki wesoły towarzysz, taki dobry gracz, nie mógł popełnić takiej kupy zbrodni — drudzy dowodzili, że w wielu okazjach uznawali wesołego swego towarzysza za fałszywego poczciwca, za fałszywego ptaka, który musiał źle skończyć. Wszyscy obiecywali sobie bywać na posiedzeniach sądu, jakby szło o jakie pierwsze przedstawienie. Wezwania zostały posłane do kapitana Karjola, komendanta „Albatrosa“ i do doktora Bardy, lekarza okrętowego, ale „Albatros” był na morzu, nie można się było spodziewać, ażeby wzywani stawili się na żądanie sprawiedliwości.
Fabrycjusz, chociaż miał nadzieję ocalić głowę, był przygnębionym okrutnie. Usta wykrzywione dziwnym uśmiechem i dziki wyraz oczu, świadczyły o wewnętrznej wściekłości. Chwilami spojrzenie stawało się tak błędne, że można było myśleć, iż zwariował. Nic mu nie było. Nędznik obawiał się tylko kary. Wypuszczano go od kilku dni z pod klucza i mógł chodzić swobodnie po podwórzu z innymi więźniami.
Minister sprawiedliwości nie wątpił wcale o jego winie, ale upierał się przy utrzymaniu winy Piotra, chcąc zasłonić członków sądu od strasznej odpowiedzialności niesłusznego wyroku śmierci.
Powrócono do śledztwa pierwotnego. Odczytano i przekomentowano badanie tajemniczego winowajcy. Wymijające odpowiedzi, upieranie się przy zachowaniu prawdziwego nazwiska, dowodziło oczywiście, że jeżeli nie był mordercą, to był przynajmniej wspólnikiem.
Sławny adwokat, wybrany przez pannę Baltus, nie ukrywał przed sobą, że ciężkie będzie miał zadanie.
Paula zaczynała się obawiać, że rehabilitacja nie będzie otrzymaną, a przywiązywała do niej taką samą ważność, jak do ukarania prawdziwego winowajcy; zdawało jej się, że spełni święty obowiązek, zwracając honor pamięci niewinnego, od którego zażądano głowy w imieniu zamordowanego Fryderyka.
Pewnego dnia, nie mogąc już wytrzymać, zwierzyła się Grzegorzowi ze swego strasznego niepokoju.
— Rozumiem panią odpowiedział młody doktor — i na nieszczęście niepodobna mi pani uspokoić. Tylko szczere zupełnie wyznanie Fabrycjusza Leclére, mogłoby zmienić położenie i wykazać sędziom, że nieszczęśliwy Piotr był ofiarą, nie wspólnikiem... Ale morderca pani brata będzie milczał do ostatka!...
— Kto wie!... — szepnęła Paula. Czy mógłby mi pan wyjednać pozwolenie zobaczenia się z oskarżonym? — dodała głośno.
Grzegorz odstąpił zdziwiony.
— Zobaczyć się z mordercą? — powtórzył. — Pani zgodziłabyś się stanąć w obecności tego nędznika?...
— Tak.
— W jakim celu?
— W celu wzbudzenia ludzkiego uczucia w tej zatraconej duszy... w celu żeby otrzymać przyrzeczenie, iż będzie mówił i że powie prawdę...
— Pani nie uzyska tego od niego.
— Kto to wie?... przyrzeknę mu, że jeżeli poczyni wyznania, będę modlić się za niego, będę błagać brata, żeby mu przebaczył!...
— Postaram się wyjednać pani żądane pozwolenie — odpowiedział Grzegorz po chwili — ale łudzi się pani, myśląc, że tkwi jeszcze jaka iskierka ludzkiego uczucia w sercu Fabrycjusza!... Wszystko tam wygasło, wszystko zmarniało!

ROZDZIAŁ II.

Poprosimy czytelników, ażeby przestąpili z nami bramę więzienia w Melun.
W korpusie gmachu, przeznaczonym dla podsądnych, Fabrycjusz zapoznał się z dwoma więźniami najgorszego gatunku. Obaj oskarżeni byli o złodziejstwo, a mieli być sądzeni w tym czasie co i Leclére. Obaj okazywali wielką skłonność po pijaństwa, a mieli o tyle dobrze napchany woreczek, że mogli pozwalać sobie na te szynkowniane słodycze. Siedząc z Leclérem, poprzyjaźnili się z nim do tego stopnia, że pomimo specjalnej czujności, jakiej byli przedmiotem, ufając sobie bez granic, zaczęli układać wspólnie plan ucieczki, o rezultacie którego wkrótce się dowiemy.
Tego samego dnia, kiedy Grzegorz Vernier udał się do sądu kryminalnego w Melun, ażeby wyjednać dla panny Baltus upoważnienie do zobaczenia się z Fabrycjuszem, trzej przestępcy znajdowali się na podwórzu. Ogromny upał nie zachęcał do kręcenia się tam i z powrotem, to też trzej towarzysze ułożyli się jeden obok drugiego w cieniu jednego ze skrzydeł budynku i rozmawiali po cichu.
Jeden z nowych przyjaciół Fabrycjusza nazywał się Piotr Cadard, a przezwano go La Gourgone na galerach w Brest, gdzie całe pięć lat przesiadywał.
Drugi nazywał się Lorthene Ribot, a przezwisko miał Bec-de-Lampe, na pamiątkę kary, jaką odsiadywał w tem samem więzieniu w Melun, za zrabowanie sklepu lampiarza w Fontainebleau.
— No cóż? — zapytał La Giourgone kolegi Bec-de-Lampe — czy przypuszczasz, że na jutro krata będzie już zupełnie przepiłowaną?
— W dwadzieścia minut podejmuję się dokończyć dzieła — odrzekł Bec-de-Lampe — i zaraz potem będziemy mogli bez obawy używać świeżego powietrza.
— Nie tak to łatwo, jak się wydaje. Gabinet nasz jest przecież na drugiem piętrze.
— No to co?
— Nie wyskoczysz przecie oknem na drogę, okalającą więzienie... Do tego jedna tylko angora matki Michel pomódzby mogła...
— A kołdry nasze, głupcze?
— Wiem, że są kołdry i że można z nich zrobić sznury ale wiem także, że jest szyldwach na dole, bo słychać przecie, jak szelma włóczy się co noc... niby potępieniec...
— Nie po tej drodze chodzi...
Fabrycjusz przysłuchiwał się uważnie.
— A więc gdzież chodzi? — zapytał.
— Stul gębę — odpowiedział Bec-de-Lampe — bo oto dozorca idzie w tę stronę...
Zamknął oczy, jak gdyby spał. Dwaj pozostali kamraci uczynili to samo.
Gourgone, dla większego zamaskowania prawdy, zaczął chrapać okrutnie. Dozorca rzucił na łotrów pełne nieufności spojrzenie i poszedł dalej.
Leclére otworzył jedno oko, żeby się przekonać, jak jest daleko.
— O, już jest na drugim końcu podwórza — odezwał się po chwili.
— Skoro tak, to możemy dalej rozmawiać — odrzekł Bec-de-Lampe — mówiłem wam, że szyldwach nie stoi na okalającej drodze, jestem tego zupełnie pewny, bo byłem używany do różnych robót za czasów pierwszej tu mojej bytności!.. znam więc dokładnie wszystkie miejscowe zwyczaje.
— A toż sapristi!... gadajże! — przerwał La Gourgone niecierpliwie. — Gdzież się więc szyldwach znajduje?...
Na piętrze pod nami, na odkrytym korytarzu, który prowadzi nad okalającą drogę.
— A to okno naszego pokoju wychodzi na ten korytarz?...
— Tak, więc cóż ty, Gourgogne na to?
— Ja powiem, że schodząc przez okno, korytarz, o którym wspominasz, będzie pierwszym naszym etapem.
— Naturalnie.
— Więc nie można!...
— Dla czego?
— No dla tego szyldwachu... Zacząłby szelma wrzeszczeć, ujrzawszy, jak uciekamy, narobiłby alarmu, a w dodatku mógłby strzelać za nami!.. Odrazu wszystkoby wzięli djabli!...
— Bec-de-Lampe uśmiechnął się ironicznie.
— Tra! la! la!... co za nieszczęście!... — odrzekł szyderczo. — Bierzesz mnie widzę, za takiego gapia, jakim sam jesteś.. O której godzinie powraca się do sypialni?...

— O wpół do siódmej!...
— A o której godzinie zaczynają chodzić szyldwachy?...
— Około wpół do dziewiątej.
— To jest jak noc zapadnie — zauważył Bec-de-Lampe.
— Tak jest — potwierdził Fabrycjusz.
— Otóż od wpół do siódmej do wpół do dziewiątej zupełnie nie ma warty... Schodzi się sobie jak po schodach i odchodzi się z laską w ręku.
— Wśród dnia? — zauważył niedowierzająco La Gourgone.
— Nie wśród dnia, mój ojczulku, ale o zmroku. O tej porze dozorcy obiad zajadają, a są najzupełniej spokojni, bo pozapinali przedtem łańcuszki wszystkim pensjonarzom. Kiedy się chce uciekać jak należy, moje dzieci, to musi się wiedzieć to wszystko, bo inaczej robota psu by się na budę nie zdała.
— Dobrze! — odezwał się Fabrycjusz. Można spróbować i rzeczywiście zdaje mi się, że są pewne szanse, ale gdy wydostaniemy się na drogę, idącą w około gmachu, to i tak jeszcze nie będziemy na wolności. Jak się wydobyć?...
— Ja, moje serce — odpowiedział Bec-de-Lampe — jestem z Melun i znam moją okolicę i moje więzienie. Mur oddziela drogę więzienną obwodową od sąsiedniej własności, jest to ogromny kawał ziemi bez żadnych zabudowań, rodzaj ogrodu warzywnego, wydzierżawiony ogrodnikowi pod uprawę ogórków i melonów. Jest w tym ogrodzie studnia wspólna ze studnią więzienną o dwóch otworach, jeden na drodze okalającej więzienie, drugi w ogrodzie. Tak z jednej, jak z drugiej strony wodę wyciąga się za pomocą kubła i windy. Prowincjonalne więzienia nie są tak zorganizowane jak w Meras albo Roquette. To prawdziwe kurniki, słowo honoru!...
— Jeżeli dobrze zrozumiałem — odezwał się Fabrycjusz — to spuściwszy się do studni i przesunąwszy pod murem, można wyjść na drugą stronę.
— Prawie że tak; jednakże nie chodzi tu tylko o przesunięcie się pod murem, ale także pod kratą wmurowaną w fundamenta, przecinającą studnię na dwoje i zagłębiającą się w wodę przynajmniej na pięćdziesiąt centymetrów.
— To jest, że ażeby się przedostać na drugą stronę — odezwał się La Gourgone — potrzeba dobrze zamoczyć głowę i przemknąć się pod kratą...
— Yes milordzie.
— No i to przecie można zrobić.
— Jeżeli tak, jak ja, umie się dawać nurka i tak jak ja pływać, mój chłopcze...
Oczy Fabrycjusza zabłysły dziko.
— Ja umiem dawać nurka i pływać — rzekł — należę nawet do pierwszorzędnych pływaków.
— I ja dam sobie radę, wtrącił La Gourgone. Nic nam zatem nie przeszkadza spróbować szczęścia.
— Ślicznie — zakonkludował Bec-de-Lampe. Idzie tylko o to, ażeby nie dać się schwytać po czterdziestu ośmiu godzinach jak zbiegli rekruci... Wydostawszy się na świat, potrzeba już tam pozostać... A co będziemy robili bez pieniędzy?
La Gourgone podrapał się za ucho.
— Racja — mruknął potrzebaby koniecznie mieć kilka sous, zanim przyjdą lepsze czasy.
— Sza! — odezwał się żywo Fabrycjusz — dozorca powraca w tę stronę.
Dozorca przystanął przy nich, poruszył batem Bec-de-Lampe’a i wykrzyknął:
— Mało się wysypiasz w nocy, ty drabie?
— Pewnie że mało, panie inspektorze — odpowiedział Bec-de-Lampe z uśmiechem — tyle jest pluskiew w sypialni, że rady sobie dać nie można.
— Ten facet ma na wszystko odpowiedź powiedział dozorca i znowu się oddalił.
— A więc — odezwał się Fabrycjusz po chwili — brak pieniędzy was tylko truje?...
— Naturalnie, mój stary... pieniądze to najgłówniejsza sprężyna w maszynie... Z dobrą kieską łatwo można radzić sobie na wolności... Przywdziewa się skórę poczciwego obywatela... wsiada się na kolej z biletem do Szwajcarii...
— I daje się złapać na granicy — przerwał Fabrycjusz.
— Jeżeli się nie jest dosyć sprytnym odrzekł Becde-Lampe — ale ja znam wszystkie wybiegi. Bierze się bilet tylko do stacji pod Bellegarde, gdzie oglądają paszporty. Idzie się brzegiem Rodanu w kapeluszu słomianym i z wędką na ramieniu, niby amator łowienia pstrągów. Żandarmi nie zwracają na takiego pana żadnej uwagi, a on wychodzi z Bellegarde... dochodzi do Kolonii, i tu wsiada znowu w pociąg, podążający do ojczyzny zielonego absyntu. — Ot i po paradzie. Ja już to praktykowałem.
— Fabrycjusz słuchał z uwagą towarzysza niedoli.
— Rzeczywiście — powiedział — że projekt genjalny... Pieniądze będziemy mieli...

ROZDZIAŁ III.

Dwaj bandyci spojrzeli na Lecléra z widoczną admiracją.
— Naprawdę? — zapytał Becde — Lampe — będziemy mieli pieniądze?
— Tak..
— Będzie ich tyle, że dla nas trzech wystarczy?...
— Będzie ich więcej, aniżeli potrzeba dla ukrycia się przed niebezpieczeństwem.
— To chyba z pięćset franków? — Trochę więcej.
— Wiele?...
— Kilka biletów po tysiąc franków.
Więźniom zabłysły oczy.
— Czy to nie blaga tylko? — zapytał La Gourgone.
— Zapewniam was najpoważniej...
— A kto dostarczy tej mamony?
— Niema jej potrzeby dostarczać, jest tu...
— Masz ją przy sobie?
— Naturalnie.
— Niepodobna!
— Skoro wam mówię, że mam, to mam... możecie mi wierzyć zupełnie.
— No, a gdzie masz?
— W kapeluszu pod podszewką...
— Nie zły koncept! wcale nie zły! — mruknął Bec-de-Lampe i zatarł ręce z radości...
— Jakimże to jednak sposobem nie obrewidowano cię w kancelarji?...
— Przeciwnie, obrewidowano mnie najstaranniej.
— I cóż?
— Oddałem sam kapelusz w łapę pisarzowi, ale zapomniano o nim...
— Prawdziwe szczęście! — powiedział La Gourgone — jeżeli tak, to nic nam zmykać nie przeszkadza...
— Nic a nic...
— Więc dziś zaraz wieczór opuszczajmy obóz...
— I owszem.
— Jest jednak pewna trudność — odezwał się Fabrycjusz.
— Jaka?
— Skoro, ażeby się stąd wydostać, potrzeba dać nurka... potrzeba wynaleźć sposób, iżby pieniądze nie zmokły...
— Sposób ten mam odrzekł Bec-de-Lampe. Przyprowadzono tutaj dziś rano wysłużonego żołnierza, który będzie sądzony za jakąś drobną kradzież. Zauważyłem, że miał przewieszone przez plecy pudełko blaszane, które...
— Kup to pudełko — przerwał żywo Fabrycjusz.
— Kto chce kupować, ten musi płacić... a mnie brakuje monety...
— Masz...
Siostrzeniec bankiera podał więźniowi kilka sztuk srebrnych.
— Po głębszym namyśle przychodzę do przekonania, że niepodobna wynosić się dzisiejszego wieczora.
— Dla czego?
— Bo potrzeba przecie mieć rzeczy jakieś na zmianę po wydobyciu się ze studni. Jeżeli się zaprezentujemy zmoczeni tandeciarzowi, u którego chcielibyśmy kupić ubranie wzbudzimy podejrzenie.
Słusznie! wielka racja!
— Jakże się z tego wykupić?
— Pozwólcie mi się zastanowić, odpowiem wam dziś wieczór. Zamiar nasz musimy odłożyć, ale nie na długo. Oto dozorca nadchodzi, nie mówmy już o tem.
Trzej więźniowie powstali i rozeszli się każdy w inną stronę, Bec-de Lampe udał się za kupnem pudełka, La Gourgone poszedł zaopatrzyć się w paczkę tytoniu za dziesięć centymów, Fabrycjusz zaś medytować nietylko o ocaleniu, które wydawało mu się możebnem, ale jeszcze o okropne: zemście, jaka ogarnęła cały jego umysł.
Głośne wymienienie jego nazwiska wyrwało go nagle z ponurej zadumy. Jeden z dozorców otworzył furtkę i zawołał:
— Fabrycjusz Leclére...
— Jestem! — odpowiedział więzień, zaintrygowany niezmiernie.
— Chodź tutaj.
— Idę.
— I poszedł do czekającego nań dozorcy.

∗             ∗

Wiemy już, że Laurent został raniony wystrzałem Klaudjusza i że nawzajem ranił marynarza.
Klaudjusz Marteau rozbroił przeciwnika, zmusił, aby z nim poszedł do oberżysty w Courbevoie i posłał po doktora. Doktor wyjął kulkę i oświadczył, że nie będzie żadnych stąd złych następstw. Potrzeba tylko wypocząć trochę.
Pan intendent przyznawał po cichu, że położenie jego niebezpieczniejszem było, niż rana.
Pomimo pogróżek Klaudjusza, który poprzysiągł oskarżyć go przed sprawiedliwością i dać jego rysopis, jeżeli będzie usiłował uciekać, powiedział sobie, że najpewniejszym sposobem wykręcenia się ze sprawy będzie ucieczka przed marynarzem i ukrycie się w jakim kącie Paryża lub w jego okolicach. Postanowił więc popróbować tego samego sposobu w Courbevoie, jaki udał mu się w hotelu stacyjnym w Mantes. Oberżysta zobowiązał się go pilnować, ale dosyć niedbale spełniał ten obowiązek, przekonany, że rana więźnia nie pozwoli mu ruszyć się prędko.
Bardzo się jednakże mylił.
Kiedy Klaudjusz udawał się do Auteuil, aby przyjąć udział w pochwyceniu zbrodniarza na gorącym uczynku z trucizną w ręku, Laurent nie bez wielkiej trudności i dotkliwego bólu zdołał sobie sporządzić rodzaj drabinki z kołdry i prześcieradła i umknął przez okno. Oswobodziwszy się w ten sposób, poszedł poprostu do willi Neuille, od której miał klucze i gdzie spodziewał się zastać Fabrycjusza. Wszedł z największą ostrożnością, aby nie przebudzić nikogo i wsunął się aż do pokoju Fabrycjusza. Pokój był próżny. Łóżko nie było wcale rozebrane. Laurent zadrżał od stóp do głów.
Przytrafiło się jakieś nieszczęście mojemu panu — rzekł — jestem najpewniejszy! Oszczercy mieli czas działać przeciwko niemu, za późno przybyłem, by ostrzedz... zgubiony już może... Trzeba będzie pomyśleć o własnej skórze.
Kamerdyner zaczął próbować swoich kluczy na sprzętach Fabrycjusza. Jednym z nich otworzył szufladkę biurka i znalazł w niej pugilares; wypchany biletami bankowemi. Wsunął je do kieszeni, mówiąc sobie z przekonaniem:
— Kto wie, czy te kilka tysięcy franków nie przydadzą się któregokolwiek dnia biednemu panu!... Nie dla mnie je zabieram, lecz dla niego.
Następnie poszedł na górę do swojego pokoju, wyjął z szuflady mały płócienny woreczek, zawierający jego oszczędności, zapakował trochę bielizny i konieczne ubranie i wyszedł po cichu tak jak wszedł, z sercem boleśnie ściśnionem obawą, że może już nie powróci do tego ukochanego domu, gdzie mu było tak dobrze. Wydostawszy się z willi, powlókł się z zawiniątkiem pod pachą aż do rogatki Etoile, Tutaj — chociaż już była pierwsza po północy — napotkał jakiś powóz opóźniony. Stangret, zażądawszy dość okrągłej sumki zgóry, zgodził się jechać do Vincennes.
— Dla czego tam, a nie gdzieindziej? — może się kto zapytać.
Dla tego, że pan Laurent miał w Vincennes kuzyna żonatego, trzymającego mały sklepik korzenny, u którego spodziewał się znaleźć przytułek. Kuzyn ten, chociaż niezmiernie zdziwiony przybyciem krewniaka o tak późnej godzinie i w dodatku rannego, przyjął go dość uprzejmie. Kupcowa wstała, żeby przygotować przybyłemu wygodne posłanie, na którem się wyciągnął z prawdziwą rozkoszą, posiliwszy się przedtem biszkoptem i paru kieliszkami wina burgundzkiego.
Nazajutrz rano opowiedział dosyć prawdopodobną historyjkę, aby wytłomaczyć swoją ranę, dodając, że pan jego, u którego posiadał sympatję i zaufanie, upoważnił go do udania się na kurację do krewnych i zapewnił płacić mu dalej zasługi. Nie będzie więc wcale ciężarem krewnym swoim. Będzie im płacił wiele będzie potrzeba za czas swego pobytu.
Oświadczenie to przyjęto tak chętnie, jak się spodziewał Laurent.
Ex-intendent dostał dość silnej gorączki, która trwała kilka dni, ale kuzynka tak go umiejętnie pielęgnowała, że gorączka przeszła, rana się zabliźniła i zaczął prędko przychodzić do zdrowia.
Pewnego dnia dawny kamerdyner otrzymał cios okrutny...
Cały Paryż zajmował się sprawą otrucia, jakie miało miejsce w domu zdrowia w Auteuil. Dzienniki przepełnione były różnemi pogłoskami w tym przedmiocie i nie ustawały w komentarzach nad aresztowaniem Fabrycjusza Leclére’a. Jeden z lepiej poinformowanych, „Le Petit Journal“, w artykule zatytułowanym „Doktor warjatek” opisywał szczegółowo dramatyczną scenę, którą już znają czytelnicy nasi. Opis ten wpadł w oczy Laurentowi i... zadrżał on z przerażenia i zgrozy. Nie powiedział nic swojemu kuzynowi, ale co dzień domagał się dziennika, z którego dowiedział się o przeprowadzeniu Fabrycjusza do Melun, o co domagał się tamtejszy sąd dla badania w sprawie innego morderstwa. Każdy z tych szczegółów podnosił włosy na głowie Laurenta, ale nie osłabił jego wiary w dawnego pana.
— Niewinny jest! — powiedział sobie! — czyżby młody człowiek tak dobry, jakim on był zawsze dla mnie, mógł być zdolnym do mordowania i trucia?... Nigdy w życiu! Pan Fabrycjusz jest ofiarą przebrzydłego spisku! Miał wielką rację, że nie dowierzał Klaudjuszowi Marteau, to ten nikczemny marynarz narobił tego wszystkiego, to on wydobył się z pułapki, a postawił na swoje miejsce mojego pana! Nie pozwoliłbym spełnić tej podłości, gdybym jej był mógł przeszkodzić! Mam pieniądze pana Fabrycjusza i użyję ich, aby go ocalić.

ROZDZIAŁ IV.

Pełen zarozumiałości, próżny i bardzo wiele trzymający o swej osobie Laurent miał dobrą z tem wszystkiem naturę, a że potrafił się przywiązać, dawał tego liczne dowody. Przywiązanie to oślepiało go co do jego pana, którego kochał naprawdę i którego z najlepszą w świecie wiarą uważał za ofiarę.
Powziąwszy raz zamiar wyswobodzenia Fabrycjusza, udał się do Melun, aby projekty swoje doprowadzić do skutku. Opuścił kuzynów, ażeby osiąść w mieście, w którem Leclére miał być sądzonym. Pomimo wielkiej naiwności nie był jednak zupełnie głupim. Wiedział, że stając w hotelu, trzeba wykazać się jakimi papierami, czego naturalnie nie życzył sobie żadną miarą, postanowił zatem zaradzić złemu i wynająć sobie jaki skromny pokoik, a zapłacić za niego zgóry.
Tak zrobił. Kupił łóżko, stół, krzesło, kilka niezbędnych sprzętów gospodarskich i tego samego wieczoru zajął mieszkanie.
Aż do dnia, w którym ponury dramat zasępił spokojną jego dotąd egzystencję, Laurent nosił faworyty i starannie golił resztę twarzy, obecnie miał i brodę, która przez trzy tygodnie choroby urosła mu dosyć znacznie. Pod wpływem cierpienia i gorączki, spowodowanej raną, policzki mu zapadły i zmieniły go prawie do niepoznania. Kupił sobie u tandeciarza kapelusz z szerokim rondem, opasany krepą i długi, staroświecki surdut. Ten kostjum i niebieskie okulary nadawały mu pozór człowieka starego i cierpiącego. Można go było wziąć a nawet brano go za drobnego kupca, który porzucił interes, pozostał z bardzo miernym funduszem, ale pomaga sobie skąpstwem ogromnem. Z tej racji nie zajmowano się nim wcale.
Zaraz nazajutrz po przybyciu do Melun, począł krążyć po mieście i w około więzienia, medytując nad tem wyłącznie, w jakiby sposób dostać się do swego pana. Wiedział, że potrzebne jest koniecznie pozwolenie na widzenie się z więźniem, ale jakże je zdobyć potrafi?...
Trzeba się wyrzec wszystkiego — mówił sobie — możeby jednak udało się przesłać mu list przynajmniej...
Zadanie to mniej zapewne było trudnem do rozwiązania, ale zawsze było trudnem. Laurent, pełniąc obowiązki kamerdynera, miał zawsze dużo wolnego czasu, naczytał się więc poddostatkiem romansów kryminalnych.
Samobójstwo Adolfa Belot, Pan Lecoq, Akta nr. 115, napisane przez Gaboriau, zajmowały go szczególniej i dokładnie utkwiły mu w pamięci.
— Myślał, jakby zastosować w praktyce różne sposoby, używane przez tych, którym wypadało doręczyć jakiej osobistości tajemniczej bilecik pocieszający. Na nieszczęście, nie przychodziło mu do głowy nic, coby można było zużytkować w obecnem położeniu Lecléra. Suszył sobie mózgownicę, bez żadnego zgoła rezultatu.
Pewnego dnia powrócił do domu, cały drżący z przestrachu. Minął się na ulicy z Klaudjuszem Marteau, który mu się bardzo przypatrywał. Ponieważ jednak marynarz poszedł sobie dalej i następnie nie obejrzał się nawet wcale, Laurent doszedł do przekonania, że nie został poznany i uspokoił się potrosze. Powiększył jednak czujność i odtąd wychodził zawsze z chustką, zawiązaną pod brodą, jak ten, co cierpi na fluksją. Podejrzewając niebezpieczeństwo exintendent Lecléra nie omylił się wcale. Nie ulegało wątpliwości, że gdyby go Klaudjusz Marteau spotkał powtórnie i poznał, znalazłby się zaraz w ręku policji.
— Ja jednakże nic nie zrobiłem złego... — tłomaczył sobie kamerdyner — tylko ja zdołam dowieść, żem niewinien, skoro pan Fabrycjusz rady sobie dać z tem nie może.
I dodał nie bez pewnej logiki:
— Skoro ten wściekły marynarz jest tutaj, to zapewne nie sam być musi!... należy on do bandy, która uwzięła się na biednego mojego pana i poprzysięgła jego zgubę. — Pewnie cała ta banda musiała się w Melun usadowić. Muszę się koniecznie dowiedzieć.
I nieśmiało, ale uparcie, zaczął rozpytywać na prawo i lewo w sposób niejasny, niezrozumiały. Nikt nie mógł go zrozumieć, a tem bardziej objaśnić. Nie mamy potrzeby mówić, że nie śmiał się zbliżyć do willi Baltus. Przekonany, że Klaudjusz musi się kręcić w okolicach tej willi, bał się tam pokazać. Biedny ex-intendent cierpiał niezmiernie nad tem, że nic poradzić nie może. Zaabonował sobie w czytelni książki i całe noce przepędzał nad czytaniem powieści kryminalnych. Studjował je, jak sumienny adwokat studjuje książki prawne, mając do rozwiązania kwestję zawiłą. Napróżno męczył sobie oczy atoli. Nakoniec pewnego poranka wyskoczył uradowany z łóżka i wykrzyknął prawie głośno:
— Mam sposób!...
Sposób ten zresztą był bardzo prosty i wcale nie potrzebował zbytnich wysiłków umysłowych. Laurent ubrał się i poszedł na ulicę Grande-Rue do składu papieru, gdzie jak w każdym podobnym sklepie, można było dostać wszelkich przyborów piśmiennych.
Właściciel sklepu zajęty był właśnie składaniem dzienników porannych, nadeszłych przed kwadransem.
— Czego pan sobie życzy? zapytał wchodzącego.
— Ołówków do obsadki od notesu — odpowiedział kamerdyner.
Kupiec wyjął szufladkę pełną różnej wielkości igielników.
— Oto są — powiedział — a czy mają być długie?
— Nie, panie. Wielkości pięciu centymetrów najwyżej...
— No więc i te będą dobre — rzekł — i otworzywszy jeden, pokazał, że zawiera dziesięć szyfrów cieniutkich jak szpilki.
— Bardzo dobre — potaknął Laurent.
— Czy mam zawinąć?
— Proszę... A wiele jestem winien?
— Pięćdziesiąt centymów.
Eks-lokaj zapłacił i wyszedł.
Po drodze kupił w restauracji bochenek chleba i bardzo ponętnie wyglądającą pieczoną kurę, w owocarni pół tuzina fig i butelkę wina i zaopatrzony w to wszystko powrócił do mieszkania.
— Teraz bierzmy się do dzieła — zawołał, zamknąwszy drzwi na klucz dokładnie. Spodziewam się, kochany mój chlebodawco, że otrzymasz dziś jeszcze o mnie wiadomość.
Wyjął z kieszeni igielnik, wydostał z niego ołówki i położył przy sobie na stole. Potem wziął ćwiartkę papieru, uciął pasek cztery centymetry długi, trzy centymetry szeroki i napisał na nim bardzo drobno wyrazy następujące:
„Panie Fabrycjuszu, ktoś bardzo do pana przywiązany, przybył do Melun i czuwa, ażeby panu dopomódz, w razie, jeżeli się panu uda uciec. Suma dosyć znaczna, do pana zresztą należąca, jest w każdej chwili do pańskiego rozporządzenia. Ten, co to pisze, co wieczór od siódmej znajduje się na moście, oparty o poręcz przy filarze od strony miasta. Tam można mu podać odpowiedź“.
I podpisał:
„Sługa tak wierny w niedoli, jak w szczęściu i pomimo wszelkich pozorów, wierzący w niewinność pańską!“
Laurent odczytał to, co napisał, uśmiechnął się, bo uradowany był ze stylu, zwinął pasek papieru, włożył w igielnik i zamknął pokrywkę.
— Niech mnie djabli porwą — mruknął — jeżeli któremu z dozorców przyjdzie koncept szukania czego w miejscu, w którem ten figiel schowam.
Wziął figę grubą najdojrzalszą, naciął ją delikatnie scyzorykiem i tem nacięciem wsunął do środka igielnik bardzo ostrożnie, żeby nie naruszyć owocu. Igielnik zniknął, nie pozostawiwszy żadnego po sobie śladu.
— Dobrze idzie! — szepnął kamerdyner ucieszony rozłożył serwetkę na stole, włożył w nią prowiant zakupiony, zawiązał na cztery rogi, wypisał na kawałku papieru adres „Fabrycjusz Leclére“, przypiął go szpilką do paczki i zabrawszy, poszedł w stronę więzienia. O dwadzieścia kroków od bramy zobaczył małego garbatego człeczynę. Był on posłańcem publicznym i wystawał zwykle przy więzieniu. Podejmował się doręczania przesyłek dla więźniów i za pośrednictwem pisarza, oddawał im prowianty i listy od rodziny lub przyjaciół.

ROZDZIAŁ V.

Posłaniec postąpił parę kroków ku Laurentowi.
— Żywność dla więźnia? — zapytał.
— Tak... — odpowiedział kamerdyner, starając się o ile można, zapanować nad swojem wzruszeniem.
— Podejmiesz się pan załatwić?...
— I owszem... to przecież moja specjalność...
— Weź pan zatem...
— Dla kogo?
— Dla Fabrycjusza Leclére... Nazwisko wypisane jest na pakiecie...
— Dobrze... A od kogo to?...
Po chwili wahania Laurent odpowiedział:
— Od damy... od młodej damy...
Garbusek uśmiechnął się znacząco.
— Rozumiem! — odpowiedział — od pogrążonej w smutku kochanki... Pan płacisz za odniesienie?..
— Proszę franka.
— Dziękuję... Protegowany młodej damy, za dziesięć minut będzie miał pakiet w ręku.
Posłaniec udał się do więzienia. Laurent odszedł. Bardzo mu się przykro zrobiło na myśl, że pan jego cierpi, zamknięty po za tymi wysokimi murami. Kiedy doszedł do rogu sąsiedniej ulicy, musiał się oprzeć na chwilę o ścianę. Nie mógł utrzymać się na nogach. Powoli przyszedł do siebie, bardzo zadowolony z tego, co zrobił, ale bardzo też zaniepokojony o rezultat tego postępku.
Posłaniec wszedł do kancelarji więzienia.
— Dla więźnia Fabrycjusza Leclére... Od pewnej damy.. — rzekł, składając pakiet na stole.
— Co?... — zapytał dozorca służbowy.
— Żywność...
— Dobrze, zaraz ją zobaczymy...
Powiedziawszy to, dozorca rozwiązał serwetę i odezwał się do jednego z kolegów, który siedząc na boku, czytał „Journal de Saine et Marne“.
— Ho... ho... damy interesują się łotrzykiem, zaplątanym w sprawę morderstwa Baltusa, i Bóg wie, w wiele innych jeszcze zbrodni...
Niema w tem nic dziwnego — odrzekł ów drugi dozorca — taki ładny szelma chłopak, laleczka, jak go przezywają w więzieniu! Ale ładny czy nie ładny, łotr skończony, co się nazywa... Pozwolił osądzić i skazać na śmierć za siebie jakiegoś biedaczynę, który niewinny był jak dziecię nowonarodzone... Utną mu łeb i po wszystkiem...
— Tymczasem zje sobie lepsze, niż my śniadanie — odrzekł dozorca, przeglądając zawartość przesyłki. — Dbają do licha o szelmę! Świeży chleb, kura pieczona, figi, butelka wina to co się nazywa śniadanie! Osóbka, co to przysłała, musi być bardzo przywiązana do nędznika! Trzeba to wszystko obejrzeć szczegółowo... Łotr może mieć poza więzieniem sprzymierzeńców i pomocników, którzy myślą nad tem, aby go wyswobodzić.. Trzeba mieć dobre na to oko. I mówiąc to dozorca wziął nóż, przekroił chleb na dwie połowy, a tak samo zrobił i z kurą.
— Niema nic podejrzanego — rzekł. — Co do fig, to nie w nich przecie podano by mu drabinkę sznurową... Wszystko można mu dać, oprócz butelki, która według przepisów musi pozostać tutaj... dostanie szklankę wina teraz, a drugą wieczorem. Od tego się nie upije... Pójdę po niego...
I dozorca wyszedł, zawiązawszy z powrotem serwetę. On to właśnie, jak słyszeliśmy, przywoływał Fabrycjusza. Ten ostatni spiesznie zbliżył się do niego. Nędznik nie przyjmował nikogo oprócz adwokata, broniącego jego sprawy; widział go dnia poprzedniego, a nie była to zwykła godzina wizyty prawnika.
— Czy panie dozorco zapytał się — do sali gościnnej mnie wzywają?...
— Nie... do kancelarii...
— Zapewne dla spełnienia jakiej formalności?...
— Dla tego, żeby ci oddać pakiet.
— Pakiet... powtórzył zdziwiony Fabrycjusz.
— Tak... jedzenie przesłane przez jakąś pannę, którą bardzo interesujesz...
— Cóż to za panna?...
— Musisz ty o tem wiedzieć... bo ja nie znam jej wcale... Chodź prędko...
Leclére, niezmiernie zaintrygowany, wszedł do kancelarji z dozorcą, który powiedział:
— Masz chleb, kurę i figi... dama zna się na rzeczy...
Zjesz śniadanie jak bankier jaki... Jest jeszcze i butelka wina, ale nie możesz jej zabrać... musisz wypić tutaj... czy dać ci zaraz szklankę?...
— Pod warunkiem, że się pan ze mną trąci...
— Ja się nie trącam z więźniami...
— No, to weź pan sobie całą butelkę, daruję ją panu...
— Nie przyjmuję, ale odeślę do infirmerji.
— Jak się panu podoba.
I Fabrycjusz, zabrawszy swój pakiet, powrócił na podwórze więzienne.
La Gourgone i Bec-de-Lampe, przerażeni tak samo jak i ich towarzysz, oczekiwali powrotu Lecléra. Najmniejsza rzecz obudzała w nich podejrzenie i przybierała w ich oczach ogromne rozmiary. Drżeli, aby cały ułożony plan ucieczki nie spełzł na niczem.
Fabrycjusz ukazał się ze związaną serwetką, z jednego rogu której wyglądał biały chleb i łapki od kury.
Bandyci odetchnęli swobodnie.
— Wiktuały! — wykrzyknął La Gourgone.
— Tak... Przesyłka, ale nie wiem od kogo...
— Nie trzeba nigdy troszczyć się o to, skąd pochodzą rzeczy dobre... — zauważył filozoficznie Bec-de-Lampe.
— Jakiekolwiek jest pochodzenie tych dobrych rzeczy — odpowiedział Fabrycjusz — zastąpią one wyśmienicie zwykłe nasze śniadanie. — Zapraszam was.
— Naprawdę?
— No, a czemużby nie naprawdę!... Pomiędzy towarzyszami nie może być ceremonii...
La Gourgone cmoknął językiem, zabłysły mu oczy.
— Doskonale się składa powiedział bo właśnie jeść mi się chce okropnie.
— Siadajmy w około serwetki, która nam posłuży za obrus i jedzmy.
Usadowili się wszyscy trzej w cieniu na kamieniach w rogu podwórza, każdy wyciągnął z kieszeni łyżkę żelazną pobielaną, Fabrycjusz zaś rozłożył chleb przekrajany na dwoje, rozebraną kurę i figi.
— Ach! — zauważył Bec-de-Lampe — zrewidowali wszystko. Na nasze szczęście jednak nie znaleźli ani puginału w chlebie, ani rewolweru w kurze.
— Rozdziel chleb — odezwał się Fabrycjusz — a ja się zajmę rozebraniem kury.
— Ale jak i czem?...
— Zaraz zobaczycie...
Naostrzył o kamień trzonek łyżki i bardzo zręcznie poodcinał skrzydła i udka.
Koledzy bandyci patrzeli nań z prawdziwem uwielbieniem.
— Że szyk ma, to ma! — odezwał się La Gourgone.
— Znać w nim lepsze pochodzenie... — dodał Bec-de-Lampe z przekonaniem.
— Od dziesięciu lat, gdy jadłem jakiegoś starego koguta, nic podobnego na zębach nie miałem — zauważył wesoło La Giourgone.
— Za tego zaręczam wam odpowiedział Fabrycjusz — napewno będzie kruchy...
Zabrali się do jedzenia.
— Sapristi! — wykrzyknął La Gourgone po spożyciu pierwszego kąska — to delicja prawdziwa! — Co za smak, co za zapach! Mam kuzyna, co miał znajomego, którego matka chrzestna jadła bażanta... doprawdy, że bażant to musi być taka sama zupełnie bestja.
W niespełna pięć minut z chleba pozostały tylko okruszyny, a z kury same kości i to obrobione z dokładnością anatomiczną.
— Dwa razy trzy to sześć — odezwał się Fabrycjusz wypada zatem dla każdego z nas po dwie figi... Oto przyjaciele, wasze porcje.
La Giourgone i Bec-de-Lampe rzucili się chciwie na niespodziewany deser.
— Aj! odezwał się ten ostatni po ugryzieniu smakołyka — na jakiś kamień natrafiłem, czy co? O mało nie wyłamałem zęba.
Wyjął z ust owoc, rozłamał dla wyjęcia tego czegoś twardego, na co natrafił zębem, a obejrzawszy się do koła, szepnął z cicha:
— Milczenie i baczność, brachy!... To nie żaden kamień!... To węgorz pod skałą, igielnik, który z pewnością nie sam się tutaj dostał...
— Dawaj — powiedział Fabrycjusz, wyciągając rękę po rurkę metalową, jaką mu Bec-de-Lampe podawał.
— Schowaj — mruknął La Giourgone. — Dozorca patrzy w tę stronę.
Fabrycjusz schował igielnik do kieszonki od kamizelki.
— Więc myślisz? — zapytał — że zawartość tego drobiazgu musi być interesującą?
— Yes, milordzie, przekonasz się, że mam rację... Ale miej się na baczności i nie daj się złapać! Najlepiej rozejdźmy się, ażeby nas o jakie porozumienie się nie posądzili...
Nie potrzebujemy zapewniać, że Leclére był niezmiernie zaintrygowany. Chciał się jak najprędzej dowiedzieć, co zawierał znaleziony w fidze igielnik, ale niebezpiecznie było zaspakajać ciekawość na podwórzu, w obecności różnych więźniów, pomiędzy którymi mógł się znajdować i szpieg jaki.

ROZDZIAŁ VI.

Ażeby na nic się nie narazić, Fabrycjusz postanowił zatrzymać się do wieczora, bo wtedy w sypialni, jaką zajmował z La Gourgonem i Bec-de Lampe, wolnym będzie od wszelkiej niespodzianki. Dzień wydawał mu się nieskończenie długim, aż nakoniec wybiło wpół do siódmej. Więźniowie powracali do cel lub sypialni ogólnych. Dozorcy sprawdzili, czy są wszyscy, potem pozamykali drzwi na silne zamki i ogromne zasuwy.
Trzej towarzysze zachowali milczenie aż do czasu, dopóki wszystko nie ucichło na korytarzach.
Bec-de-Lampe zabrał głos pierwszy.
— Myślę — powiedział — że teraz możemy już bez żadnej obawy zobaczyć o co chodzi. Gourgone niech słucha pod drzwiami, a ty bierz się do swej roboty.
Fabrycjusz wyjął igielnik i otworzył takowy.
— Jest w nim jakiś papierek... — szepnął Bec-de-Lampe — dobywaj i patrzaj prędko.
Leclére rozwinął i pożerał oczami słowa, napisane przez Laurenta. Twarz widocznie mu się rozjaśniła.
— Dobra wiadomość, hę?... — zapytał La Gourgone, który z podedrzwi śledził wyraz twarzy Lecléra.
— Rzeczywiście, że dobra wiadomość... — odezwał się Fabrycjusz.
— Czy dla ciebie, czy dla nas wszystkich?...
Dla wszystkich...
— Cóż tam takiego?...
— Pewna osoba, przywiązana do mnie bardzo, radzi mi uciekać i donosi, że oczekuje w Melun, gotowa na wszelkie rozkazy.
— Wybornie! — powiedział La Gourgone, zacierając ręce — to znaczy, że wylazłszy ze studni, będziemy mieli nowe na zmianę futerka.
— Tak — odrzekł Fabrycjusz. — Ale jakim sposobem zawiadomić tę osobę, że ma ich nam dostarczyć?...
— Do djabła, nie pomyślałem o tem — mruknął exgalernik. — Nie będzie to takie łatwe.
— E głupstwo! — powiedział Bec-de-Lampe, wzruszając ramionami — podejmuję się tego komisu... mam myśl pewną.
— Jaką?
— Sza!.. patrol!... udawajmy, że śpiemy.
Trzej bandyci rzucili się na łóżka i po brody nakryli się kołdrami.
Drzwi otworzyły się w tej chwili. Jeden z dozorców zajrzał do celi, poczem wyszedł zaraz i poszedł z patrolem dalej.
— To prawdziwie niespodziewana pomoc — odezwał się Bec-de-Lampe po chwili. — Będziemy mogli dotrzeć do stacji kolei żelaznej, nie zwróciwszy na siebie żadnej uwagi... Powie się przyjacielowi naszego towarzysza, ażeby z kompletem dla trzech ubraniem czekał w ogrodzie obok więzienia... Wejdzie się tam jak do siebie i po krzyku... Potrzeba tylko donieść owej osobie, której nocy i o której godzinie myślimy dać drapaka... A gdzie go można uprzedzić, tego twojego przyjaciela?.. Czy mówi co o tem?...
— Naturalnie.
— Gadajże zatem..
— Co wieczór, od siódmej godziny, człowiek ów oczekiwać będzie odpowiedzi na moście, oparty o poręcz przy drugiej arkadzie od strony miasta.
— To nie głupio pomyślane... Można będzie podejść do niego, nie wzbudzając podejrzenia.
— Można będzie... można będzie... — powtórzył La: Gourgone. — Łatwo to powiedzieć, ale trzebaby chyba posiadać balon...
Zamknij klarnet i nie dowódź!.. Powiedziałem ci, że mam myśl pewną i kwita... Jutro sądzone będą dwie sprawy w kryminale... Jeden z oskarżonych, towarzysz mój recydywista, posądzony jest o wspólnictwo w drobnej kradzieży, kurcząt i królików... i na pewno będzie uwolniony... Dobry to chłopak, za którego odpowiadam. Jeżeli zostanie uniewinniony, puszczą go na wolność i podejmie się pewno uprzedzić twego przyjaciela...
Potrzeba zatem koniecznie odłożyć ucieczkę na pojutrze — zauważył Fabrycjusz.
— Ma się rozumieć.
— A jeżeli zdradzi nas ten człowiek?...
— Niezdolnym jest do niczego podobnego... Można mu zaufać zupełnie. Zadowolony bardzo będzie, że się wypłata figla sprawiedliwości, zresztą kochany nasz towarzysz da mu zapewne jakie małe wynagrodzenie?
— Mój przyjaciel wypłaci mu zaraz sto franków...
— Za sto franków rzuciłby kogoby tylko potrzeba do wody. A teraz dobranoc panom... Zobaczymy jutro, co będzie...
I Bec-de-Lampe owinął się kołdrą i zaczął chrapać na prawdę. Fabrycjusz siedział na łóżku, nie myśląc wcale o spaniu. Zacisnął zęby i z oczami ponuro połyskującemi pomrukiwał.
— Jeżeli wolnym będę, jakże się pomszczę piekielnie.

∗             ∗

Zeszedłszy na podwórze o oznaczonej przepisem godzinie, Bec-de-Lampe zaczepił jednego z więźniów, przechadzającego się samotnie z dosyć ponurą miną. Uderzył go po ramieniu i zawołał.
— No co Loupiat, dzisiaj podobno decydują się twoje losy?
— Tak, stary drabie, masz rację i jeżeli dobrze pójdzie to będę dziś jeszcze uwolniony.
— Czy masz wątpliwość jaką?...
— No, zawsze jestem trochę niespokojny...
— Ale dowiedziesz im swojego alibi?...
— Zapewne, że dowiodę, ale ten kopacz prokurator, wsiądzie mi bestja na kark, z powodu trzech wyroków przeszłych... Recydywista ma zawsze zły numer u tych ludzi. Jeżeli zechce utrzymywać, że świadkowie mojej nieobecności są świadkami fałszywymi, to mogą mnie zatrzymać w więzieniu, choć byłoby to bardzo niesprawiedliwe...
— Powiedz prawdę, nie należałeś do tej sprawy? — zapytał Bec-de-Lampe.
— Nie należałem, daję na to moje słowo, a w dodatku powiem ci, że kiedy Crochard i Biju kradli kury i króliki w Seine-Pest, ja kradłem kaczki przeszło sześć kilometrów od nich.
— Powiedz to sędziom! — rzekł, śmiejąc się Bec-de-Lampe.
Gotowi byliby nie wierzyć. Powinienem był być wypuszczonym natychmiast, skoro jednak odesłali mnie tutaj, to nie dobrze wróży...
— Masz adwokata?
— Z urzędu, a wiesz co to warte; ci panowie z urzędu bają zawsze tak, jakby kto pluł do studni, żeby się bańki robiły...
— Spodziewasz się jednak wykręcić?
— Mam nadzieję ale pewności żadnej...
— No — szepnął teraz Bec-de-Lampe — a jeżeli się wywiniesz, czy podejmujesz się pewnego zlecenia?
— I owszem, jeżeli tylko możebne.
— I możebne i da ci zarobić sto franków, za kilka słów, które powiesz...
— Sto franków! — powtórzył olśniony recydywista. — Na prawdę?
— Słowo honoru!...
— Coś bardzo mi się to podoba! O co chodzi?
Bec-de-Lampe pochylił się ku Leupiat i przez chwilę prawił mu po cichu do ucha.
Czy tylko pewny jesteś, że ta osoba, przy drugiej arkadzie mostu, da mi sto złotych, albo gałganek tej samej wartości? — zapytał recydywista.
— Da ci go na podpis mojego towarzysza, położony pod temi kilku słowami: Bon na sto franków.
— Możesz zatem liczyć na mnie...
W tej chwili nadszedł dozorca z papierem w ręku i zawołał głośno:
— Crochard, Biju, Loupiat, Gaudinier, marsz do trybunału.
Więźniowie, wywołani weszli zaraz do kancelarji, gdzie czekający żandarmi poprowadzić ich mieli do pałacu sprawiedliwości.
Bec-de-Lampe zbliżył się do Fabrycjusza.
— No cóż? — zapytał ten ostatni...
— Ułożone — odrzekł bandyta — wszystko zależy od wyroku, jaki zapadnie... Jeżeli go wypuszczą to dziś jeszcze załatwi zlecenie... Trzeba czekać, a tymczasem masz tu kawałek bibułki od papierosa i szczyptę ołówka... napisz bon na sto franków.
Czas uchodzi powoli. O trzeciej po południu, oskarżeni nie powrócili jeszcze z trybunału.
Bec-de-Lampe, La Gourgone i Fabrycjusz zaczęli się już obawiać. Opóźnienie to nasunęło im podejrzenie, że sprawa musiała być skomplikowaną niezmiernie. Trzej łotrzy nie spuszczali oczu z drzwi, przez które powrócić miał Loupiat ze swojem towarzystwem. Nakoniec otworzyły się one.
Loupiat ukazał się z zaczerwienioną twarzą, z czapką na bakier.
— Uwolnionym, moje dzieci! uwolnionym! — wykrzykiwał. — Prokurator łagodny był jak baranek, nie tak bardzo mnie przygniatał i wyszedłem biały jak śnieg, nawet bielszy od śniegu.
Koledzy zaczęli mu winszować dokoła.
— Więc dziś wieczór wychodzisz?.. — zapytał La Gourgone.
— Wynoszę się jak najspieszniej... Idzie mi o to tylko żeby mi nie kazali zmienić miejsca pobytu... żebym mógł mieszkać nadal w Melun, gdzie dobrze jestem znany.
Ukazał się dozorca.
— Loupiat! — zawołał.
— Jestem, panie inspektorze.
— Wychodzić!
— Zaraz, panie inspektorze uścisnę tylko ręce moich przyjaciół i odjeżdżam.

ROZDZIAŁ VII.

Loupiat zbliżył się żywo do Bec-de-Lamp’a.
— Spisz się gracko — powiedział mu po cichu, ten ostatni.
— Bądź spokojny...
— O siódmej wieczorem, przy drugiej arkadzie mostu, od strony miasta...
— To tu wypisane... A obiecane pieniądze?
— Wsunę ci w rękę zwinięty papierek... to bon na sto franków, podpisany przez mojego towarzysza... W zamian za ten papierek, dadzą ci pieniądze...
— No... dopókiż tam tego? — krzyknął zniecierpliwiony dozorca.
— Idę już, panie inspektorze...
I Loupiat, właściciel cennego papierka, podskoczył ku drzwiom i wyszedł, wołając głośno:
— Na wolność! co za szczęście! Co to znaczy być uczciwym człowiekiem!...
Dzień się skończył, rozległ się dzwonek, więźniowie powrócili do swoich cel.
Zamknięci znowu w sypialni Fabrycjusz i dwaj jego towarzysze, spojrzeli na siebie z uśmiechem.
— Zatem napewno jutro? — zapytał La Gourgone.
— Napewno!... — odparł Bec-de-Lampe. — Dałem dobrą Loupiatowi instrukcję, a zresztą inteligentny to chłopiec. Zaraz dziś wieczór zobaczy się z moim przyjacielem, a może już się z nim widział... Teraz potrzeba tylko trochę jeszcze podpiłować kratę. Czuwaj pod drzwiami i dawaj znać o każdym najmniejszem niebezpieczeństwie... Pokładźcie ubrania przy łóżkach, a łóżko odkryjcie tak, iżby na najmniejszy szelest łatwo się było w nie wsunąć.
Wypełniono natychmiast rozkaz Bec-de-Lampe’a. Wyjął on z kieszeni futeralik, wydostał z niego maleńką stalową piłkę, kilku zaledwie centymetrów i zabrał się do roboty. Żelazna krata była już przepiłowaną u dołu i trzymała się tylko u góry. Ślady piłki zacierano ośródkiem starego chleba. W celi panowało głębokie milczenie, słychać było tylko wśród ciszy nieznaczny zgrzyt sprężyny przecinającej metal. Po dwudziestu minutach Bec-de-Lampe otarł spocone czoło i odetchnął swobodnie.
— Zrobione? — zapytał Fabrycjusz.
— Tak, krata trzyma się jeszcze zaledwie na jakie pół milimetra, dostatecznie będzie dziesięć minut do dokończenia roboty. Teraz śpijmy.
I trzej nędznicy pokładli się do łóżek swoich.

∗             ∗

Adwokat panny Baltus, stosownie do życzenia, jakie mu objawił Grzegorz Vernier, odniósł się do sądu o udzielenie Pauli upoważnienia do zobaczenia się z Fabrycjuszem Leclére.
Żądanie to wydało się niezmiernie dziwnem urzędnikowi, wydającemu podobne pozwolenia i nie chciał nic zrobić bez porozumienia się z ministrami...
Ministerstwo, podejrzewając, że panna Baltus chciała wywrzeć nacisk na Fabrycjusza Lecléra i chciała skłonić, ażeby wziął na siebie całą winę, ażeby zeznał, iż nie miał wspólników i tym sposobem zrehabilitował straconego poprzednio Piotra, odmówiło jej prośbie.
Adwokat zawiadomił Paulę o decyzji.
— Ale dla czego ta odmowa? — zapytała młoda dziewczyna.
— Urzędnicy są takimi samymi ludźmi, jak wszyscy i tak samo różnym podlegają słabostkom — odpowiedział adwokat. — Publiczne oświadczenie, że ktoś został osądzony i skazany niesłusznie, jest zbyt gorzkim dla nich kielichem i jak mogą oddalają go od ust swoich. Wolą zachować wątpliwość i choć w części zaspokoić swoje sumienie... W gruncie rzeczy bardzo to naturalne.
— Ale ja chcę zrehabilitowania nieszczęśliwego!... — wykrzyknęła dumnie Paula.
— I oniby może tego pragnęli, gdyby wierzyli w niewinność ofiary, ale nie wierzą niestety... Jak najbardziej owszem są przekonani...
Cóż robić?...
— Walczyć energicznie do końca.
— Ach! — mówiła młoda kobieta gorączkowo — gdybyśmy przynajmniej mieli jaki dowód niezaprzeczony...
— Niech się pani raczy uspokoić... Może ten dowód nasunie nam przypadek jaki szczęśliwy... Ja nie tracę nadziei...
— Tak dobrze cały plan obmyśliłam zaczęła znów panna Baltus — tak wszystko przewidywałam i przygotowałam... Zobacz pan tylko, co przygotowałam...
I wyjęła z za stanika ćwiartkę papieru, na której było napisane kilka wierszy i podała ją adwokatowi.
— Co to jest? — zapytał tenże.
— Niech pan przeczyta.
Adwokat wziął papier i zaczął czytać:
„Stojąc w tej chwili przed moimi sędziami, oświadczam stanowczo, że sam jeden winien jestem morderstwa, popełnionego na osobie Fryderyka Baltusa, i że Piotr, skazany i ścięty w Melun, nie był wcale moim wspólnikiem.
Melun, dnia....... 18...r.“

Brakuje tylko podpisu: „Fabrycjusz Leclére“ — dodała młoda dziewczyna.
Papier wypadł z rąk adwokata.
— I pani miałaś nadzieję — rzekł on — że ten nędznik podpisze tę deklarację?...
— Tak jest, proszę pana.. pomimo całej swojej podłości — niema i nie może mieć żadnego interesu zaprzeczać prawdzie teraz, kiedy już jest zgubionym... W jakim celu miałby to robić?...
— W celu okazania pani swojej nienawiści...
— Sądzisz więc pan, że mnie nienawidzi?...
— Z całej duszy.
— Dla czego?...
— Przedewszystkiem dla tego, że wyrządził pani za dużo złego, a następnie, że pani sprawiała mu nieustanne tortury obawy... Bo wyznała mu pani, że jedynym celem jej życia było odszukanie prawdziwego winowajcy, a on był tym winowajcą...
— Mówił jednakże, że mnie kocha... szepnęła Paula.
— Nikczemna hipokryzja, której jedynym celem było zmusić panią do zaniechania zemsty i trzymać jej przepaskę na oczach.
— Może zdołała bym pokonać tę nienawiść...
— Za bardzo przesądza pani swoje siły, mówię to z przekonania!... Raz tylko widziałem tego potwora, ale zupełnie mi to jest dostatecznem do osądzenia go dokładnego. Dusza to unurzona w błocie, ale siła żelazna... Niczego się nie boi, prócz jedynej śmierci tylko... I gdyby można mu było powiedzieć, mów, a ocalisz życie!... to by mówił, żeby uratować głowę. Ponieważ jednak niepodobna jest zrobić mu podobnej obietnicy, ponieważ zresztą wcale by w nią nie uwierzył, nie możemy się po nim niczego spodziewać...
Panna Baltus umilkła, jeżeli nie przekonana, to pokonana przynajmniej.

∗             ∗

Laurent pewny, że jego pan odnalazł zawiadomienie, jakie mu przesłał był w fidze, przepędził cały dzień w mieszkaniu i dopiero o trzy kwadranse na siódmą udał się na most, aby czekać na odpowiedź Fabrycjusza. Tysiące różnorodnych myśli snuło się po głowie biednego kamerdynera, co chwila też zadawał sobie nowe rozwiązania pytania:
— Czy odkrył bilecik?... Czy będzie w możności skorzystać z mojego poświęcenia?
Dziesięć minut przed siódmą przybył na most i oparł się o poręcz obok drugiej arkady. Przypuszczał wprawdzie, że za krótki był czas na to, ażeby więzień mógł wynaleźć sposób przesłania mu jakiej o sobie wiadomości, zdawało mu się jednakże, że łatwiej oszuka swoją niecierpliwość, stojąc na wskazanym posterunku, aniżeli siedząc w domu.
Musimy dodać, że Laurent obok gorącego pragnienia oswobodzenia swojego pana, doznawał też piekielnego o siebie strachu.
Jeżeli przypadkiem jaki dozorca albo inspektor policji namacał ręką albo zębami rurkę od ołówka, toby mnie -mówił sobie — przytrzymano jako wspólnika, a nawet głównego sprawcę ucieczki. Ale trudno, spełnię swój obowiązek, a jeżeliby mnie potem przytrzymano za to z parę tygodni w więzieniu, to przecie nie umrę od tego
Pochylony nad rzeką, patrzał na szybko płynącą głęboką wodę, która przy zapadającym dniu wydawała się czarną zupełnie. Co sekunda spoglądał to w jednę, to w drugą stronę i przed siebie i za siebie. Kogokolwiek zauważył, zdawało mu się, że mu serce bić przestaje i zapytywał się siebie:
— Może to emisarjusz, wysłany do mnie przez pana... a może agent policyjny, przychodzący mnie aresztować?
Nie był to ani emisarjusz, ani agent, ale jakiś spóźniony przechodzień, który mijał obojętnie ex-lokaja. W miarę zbliżającej się nocy, przechodnie byli coraz rzadsi, na koniec zrobiło się zupełnie pusto. Ósma, dziewiąta, dziesiąta, wybiły kolejno na zegarach w Melun.
— Na dzisiaj nic już z tego — pomyślał Laurent. — Poczekam jeszcze z pół godziny, żebym miał spokojne sumienie i pójdę sobie.
O wpół do jedenastej powracał do miasta, mrucząc pod nosem:
Powrócę jutro:
Nazajutrz, jak nam wiadomo, jegomość Loupiat dowiódł swego alibi, został zatem uwolniony i podjął się spełnić polecenie Bec-de-Lampe’a.
Na dziesięć minut przed siódmą Laurent, tak jak wczoraj, zajął znowu swoje stanowisko i w tej samej co wczoraj postawie rozpoczął czaty, które trwać mogły czas nieograniczony. Wielu przechodniów, widząc człowieka stojącego, bardzo zamyślonego i pochylonego nad wodą, zapytywali sami siebie, co on tu robi, a niektórzy odpowiadali sobie, że nazajutrz posłyszą zapewne o samobójstwie w głębinach Sekwany.

ROZDZIAŁ VIII.

Wybiło wpół do dziewiątej. Most był pusty. Kamerdyner Fabrycjusza zaczął dochodzić do przekonania, że będzie bardzo długą i bardzo ciężką zapewne ta pańszczyzna, jaką sam na siebie nałożył. Nagle zadrżał i podniósł głowę co żywo. O jakie dwadzieścia kroków rozległ się głos pijany, wyśpiewujący na całe gardło zaimprowizowaną widocznie piosneczkę:

Przy drugiej arkadzie mostu
Znajdę mojego słowika,
Z nosem starannie schowanym
Przy drugiej arkadzie mostu.

Laurent pomyślał sobie:
— Druga arkada mostu! wszak dobrze słyszałem... Czy ten nocny spacerowicz umyślnie do mnie przychodzi?... czy też to pijak jakiś, powracający do domu?... Zaraz się chyba dowiem, co mam o tem trzymać.
Śpiewak wszedł na most, zataczając się straszliwie. Podążał chodnikiem po lewej stronie, tym właśnie, na którym wystawał Laurent. Ten ostatni oparł się o poręcz i stał, jakby nic nie słyszał i nic nie widział zupełnie. Loupiat — bo on to był, zbliżał się coraz bardziej. Doszedłszy do Laurenta, którego nogi w tył wyciągnięte, zagradzały przejście, przystanął.
— To musi być ta sama osoba — pomyślał sobie i ujął lekko za ramię kamerdynera, który wyprostował się wzruszony.
Zaaresztuje mnie szelma!... pomyślał sobie Laurent, a głosem niezbyt pewnym zapytał:
— Czego pan chcesz odemnie?...
— Nic, jeżeli nie jesteś tym, który tu czeka na kogoś... od siódmej wieczorem odrzekł Loupiat.
— To ja właśnie czekam — odpowiedział kamerdyner. — Skąd przychodzisz?...
Z miejsca, do którego nikt nigdy nie chce wchodzić, a z którego wychodzi zawsze chętnie. Zrozumiano?...
— Zrozumiano. Kto cię przysyła?...
— Mój towarzysz.
— Nie wiem, kto on taki?...
— Czy potrzeba ci wymienić jego imię i nazwisko?
— Tak.
— A więc... Fabrycjusz Leclére... Przychodzę od niego i mam z tobą do pomówienia.
— Mów zatem.
— Ale najprzód — odrzekł Loupiat potrzeba mi wyliczyć pięć sztuk złotych, albo doręczyć papierek gwarantowany na taką samą cenę. Co wolisz? Oto bilecik Lecléra.
I podał kamerdynerowi ustnik od papierosa, na którym Fabrycjusz napisał był: „Bon na sto franków“.
Laurent rozwinął pasek, zapalił zapałkę i poznał pismo swojego pana.
W porządku powiedział, sięgając do kieszeni. — Oto masz pięć Napoleonów, po dwadzieścia franków każdy,
Loupiat rozpromieniony, schował złoto do kieszeni.
Dobryś widzę chłopczyna!... Dobry... prawdziwy brat z ciebie! — wykrzyknął. — A teraz roztwórz uszy i słuchaj. Ułożono ją na jutro...
— Co?...
— No, ucieczkę przecie!... Bec-de-Lampe i La Gourgone przygotowali wszystko.
— Co to za jedni?...
— Dwaj kamraci, dwaj tacy sami, jak ja i ty... dwaj przyjaciele... bracia! Trzymają się ze sobą we trzech, jak palce u ręki i razem wyprawią niespodziankę panu prokuratorowi.
— Ale czy im się uda?...
— Niezawodnie|!... Zanadto bestje sprytne.
— Co mam robić? — zapytał Laurent.
— Czy znasz kawał gruntu, co dotyka do więzienia, a ogrodzony jest parkanem prawie zupełnie spróchniałym?...
— Znam.
— Na tym gruncie jest otóż studnia, dotykająca do muru więziennego...
— Wiem.
— Jutro punkt o wpół do dziewiątej wejdziesz tam i usadowisz się przy studni.
— Dobrze.
— Zaopatrz się przedtem w trzy kompletne garnitury, od butów, aż do kapeluszy, rozumie się, w bieliznę... Ubrania mają być czyste, średnich mieszczan, albo świętujących robotników.
— Będę miał trzy ubrania... Nie będzie nic brakować... Czy to już wszystko?...
— Wszystko.
— Którędy przybędzie pan Fabrycjusz i tamci inni?...
— Przez studnię.
— Niemożliwe!... mruknął Laurent.
— Możliwe i pewne, mój poczciwcze, a tylko potrzeba im suchych ubrań, bo po wyjściu ze studni, będą jak grzanki z zupy wydobyte... No, spełniłem zobowiązania i pójdę sobie, a najem się, jak mi się to nigdy chyba po przyjściu na świat nie trafiło. Dobranoc ci, mój zuchu, życzę ci przyjemnych marzeń...
Loupiat, powiedziawszy to, zniknął w ciemności, Laurent zaś powrócił drogą do Melun i wszedł do siebie bardzo zadowolony.
Fabrycjusz Leclére otrzymał jego bilecik i nie stracił ani chwili czasu, ażeby skorzystać z jego poświęcenia i przyjąć pomoc. Podniecało to ogromnie jego radość i dumę. Trochę jednak obawy łączyło się do tej radości. Czy ucieczka powiedzie się szczęśliwie?...
Laurent nie mógł być pewnym, ale nie tracił nadziei, znając śmiałość i odwagę Fabrycjusza. Zresztą ten wysłannik jakiś wczorajszy nie zdawał się o tem wątpić.
Laurent był bardzo wzruszony, silnie zgorączkowany, położył się do łóżka, a zerwał bardzo rano i myślał nad tem, w jaki sposób zabić czas aż do wieczoru.
Po śniadaniu poszedł do sklepu tandeciarza, kupił trzy świąteczne surduty rzemieślnicze, a w innych sklepach szewskich, kapeluszniczych i w składzie bielizny dokompletował inne części garderoby, i zaopatrzony w te przedmioty, powrócił do mieszkania, gdzie zapakował wszystko w najmniejsze możliwie zawiniątko.

∗             ∗

Musimy teraz objaśnić czytelników, co się działo w willi Baltus od chwili, gdy z wiadomych już powodów osiadło w niej kilka znanych nam osobistości.
Joanna odzyskała już zupełnie zdrowie, a i moralnie miała się znacznie lepiej.
Chwilami z jej pogrążonego w ciemnościach umysłu, promyki światła się przedzierały.
Edma za to nie czuła się nic a nic lepiej. Jej ciągłe osłabienie, ciągłe przygnębienie, którego niczem pokonać nie było można, sprawiały Grzegorzowi boleść nieopisaną.
Zajął dwa duże pokoje na drugiem piętrze i nie opuszczał Melun, chyba gdy w koniecznej potrzebie i to na krótko udawać się musiał do Auteuil.
Pani Delariviére mieszkała w apartamencie Pauli, zajmującej pokoje brata, Edmie oddano mały salonik i pokój sypialny, w którym Fabrycjusz Leclére przepędził był noc jedną. Klaudjusz Marteau zajął stancyjkę pod strychem, nad mieszkaniem Verniera. Wstawano w willi bardzo rano, a kładziono się spać bardzo wcześnie. Dnie wypełniały przejażdżki czółnem i wycieczki do wiosek sąsiednich. Ex-marynarz był w ciągłym ruchu, zajmował się wszystkiem, to pomagał ogrodnikowi, to stangretowi, to kucharzowi, znał się bowiem na wszystkiem, a chętny był do każdej roboty i utrzymywał, że bezczynność zaogniłaby mu ranę, już zupełnie prawie zagojoną. Klaudjusz miał licznych w Melun przyjaciół. Zupełnie wolny, nie mający żadnego stałego obowiązku, chodził z nimi od czasu do czasu na kieliszek, ale się już nie upijał i prawił innym kazanie o wstrzemięźliwości. Rano tego dnia, kiedy Laurent nabywał trzy ubrania dla bandytów, zamierzających uciec z więzienia, Bordeplat, zapewniwszy się, że go nie będą potrzebować w willi, pojechał do Fontainebleau z jednym znajomym rybakiem, który udawał się tam dla uregulowania różnych swoich należności... Poranek był prześliczny i bardzo gorący, potem wielkie czarne chmury poczęły się gromadzić na horyzoncie i na pewno można było przypuszczać, że wieczór nie obejdzie się bez burzy.
Elektryczność, przepełniająca powietrze, silnie oddziaływała na wrażliwy organizm pani Delariviére. Biedna warjatka, od jakiegoś czasu zupełnie spokojna, była bardziej znacznie dziś rozdrażniona.
Powróćmy do Melun.

ROZDZIAŁ IX.

Nikt ze służby więziennej nie mógł naturalnie przewidzieć, że miał zajść tak ważny wypadek, jak ucieczka trzech naraz więźniów.
Fabrycjusz, Bec-de-Lampe i La Gourgone, aby uniknąć jakiegokolwiek podejrzenia, rozłączyli się, wyszedłszy na podwórze więzienne i wcale nie zbliżali się do siebie. Zaledwie ukradkiem kilka spojrzeń zamienili. Czekali bez widocznej niecierpliwości na powrót do sypialni. Większa część więźniów, zmęczona strasznem gorącem, które rozpalone od słońca mury bardziej jeszcze powiększały, pokładli się na kamieniach, po kątach, gdzie było trochę cienia.
i spali. Podwórze było milczące. Naraz odezwał się dzwon obiadowy. Wszyscy pozrywali się zaraz i każdy podał miseczkę kucharzowi, a ten napełnił ją zupą z jarzyną.
Następnie dano każdemu po porcji grochu, i to już stanowiło zwykły obiad więzienny. W godzinę później znowu dzwon się odezwał. Nadeszła pora powrotu do sypialni... Aresztanci ustawili się rzędem po dwóch i powrócili do cel swoich. Zrobiono apel, potem pozamykano numery i zaległa cisza grobowa. Niebo nagle zrobiło się czarne jak atrament. Kilka błyskawic przerżnęło chmury, grzmoty rozległy się z daleka, burza się zbliżała.
Nasi trzej więźniowie siedzieli czas jakiś, nie odzywając się wcale.
Fabrycjusz odezwał się pierwszy.
— No i cóż?... — powiedział — jeżeli to dzisiaj wieczór, to chwila działania nadchodzi...
— Czy sądzisz, że twój człowiek będzie gotowy i będzie czekał na nas?... — zapytał Bec-de-Lampe.
— Będzie gotów i będzie czekał, jeżeli tylko został zawiadomiony...
— Co do tego, to możesz być spokojny, odpowiadam za Loupiata, jak za samego siebie.
— A więc do roboty... nie można się spóźnić...
— Zaraz do reszty przepiłuję kratę — rzekł Bec-de-Lampe — a przez ten czas poróbcie z kołder linki... a pamiętajcie, że nam potrzebny sznur mocny i długi...
— Dobrze — mruknął La Gourgone... ale dodał wiecie, że ja się okrutnie obawiam...
— Cicho tchórzu! Jeżeli cię nie nęci świeże powietrze, to ci nikt nie przeszkadza pozostać tutaj...
— Nie pleć głupstw!... Uciekam z wami... Nudziłbym się tu za bardzo bez przyjaciół.
— No, to dymaj do roboty!
— Poczekajcie — wtrącił Fabrycjusz. — Czy myślicie, że węzły z kołder się nie rozsuną?... Nie można przecie zacisnąć tak wełny, jak pióra...
— Słusznie, weźcie prześcieradła, zupełnie nowe, więc wytrzymają nie lada ciężar.
— A to dopiero ciemno! — odezwał się La Gourgone — ja nic a nic nie widzę.
W tej chwili właśnie oślepiająca jasność obrzuciła cały pokój, zaraz rozległ się grzmot przeciągły i jednocześnie deszcz, połączony z gradem, zaczął bić w okna nawalnie.
— Ogłuszająca kanonada! — wykrzyknął Fabrycjusz.
— Nie trzeba na to narzekać — powiedział Bec-de-Lampe — to jakby umyślnie dla nas, jakby na naszą komendę! — Niema obawy, aby jaki dozorca lub jaki patrol włóczył się na taki czas około więzienia. Bierzmy się moje dzieci do roboty.
I bandyta dokończał przepiłowania kraty, a Fabrycjusz i La Gourgone robili sznur tymczasem.
Grzmoty rozlegały się bezustannie, deszcz padał coraz gwałtowniejszy. Chociaż było dopiero kwadrans po ósmej, można już było sądzić, że to głęboka noc. Zaledwie, że przy oknie można było ścianę rozeznać. Na dworze wiatr szumiał z wściekłością, wyrywając szyby z okien.
— Sapristi! — mruczał La Gourgone — to dopiero szkaradnie zmokniemy!
— Osuszysz się, jak łeb w studnię wsadzisz — odpowiedział śmiejąc się Bec-de-Lampe. — Już skończyłem!... A ty dużo masz tam jeszcze?
— Jeden jeszcze kawałek do przywiązania i sznur będzie gotowy.
— Zaciskaj mocno...
— Mie obawiaj się, węzły nie puszczą w drodze.
— Słychać hałas na korytarzu — szepnął La Gourgone, dzwoniąc zębami ze strachu.
— Prędko pod kołdry!...
Trzej bandyci wsunęli się w łóżka z nadzwyczajną szybkością.
Posłyszane przez La Gourgone kroki zbliżały się coraz bardziej. Zatrzymały się pod drzwiami i okienko się otworzyło.
— Jeżeli wejdą — pomyślał sobie Bec-de-Lampe — tośmy się złapali... Zaraz zobaczą, że brakuje jednej kraty...
Ale nie była to wizyta po celach, obchodzono tylko korytarze.
— Czy śpicie tam? zapytał jeden z dozorców.
— Nie, panie inspektorze — odpowiedział Fabrycjusz trudnoby było spać na taki czas okrutny.
— Masz rację...
Okienko się zamknęło, patrol poszedł sobie dalej.
Skoro tylko kroki ucichły, trzej bandyci się podnieśli.
— To prawdziwe szczęście, że tu nie wleźli — mruknął Bec-de-Lampe — drugi raz już nie przyjdą...
— Gdzie jest sznur?
— Masz go...
— Przez ten czas, jak go będę przywiązywał, niech Leclére weźmie metalową szkatułkę i schowa w nią pieniądze.
— Już to zrobiłem.
— No, to raz jeszcze spróbować, czy sznur dobrze przywiązany, bo od tego wszystko zależy.
Wszyscy trzej chwycili się powiązanego prześcieradła i pociągnęli je z całej siły. Sznur się wyprężył i o mało nie pękł, ale węzeł nie puścił.
— Dobrze — powiedział Bec-de-Lampe — opuszczam go.
I wyrzucił za okno sznur zaimprowizowany.
— Przy podobnym wietrze, zejście będzie trochę przytrudne — mruknął La Gourgone.
— To darmo!... kto nie ryzykuje, nic nie ma! — Nie słychać jeszcze szyldwacha. To właśnie straszna chwila. Na kogo kolej?
— Wszystko jedno — odpowiedział Fabrycjusz — spieszmy się tylko.
— Panom zawsze należy się pierwszeństwo! — rzekł Bec-de-Lampe — dobry masz worek, więc wychodź pierwszy...
Przy pomocy sprzymierzeńców swoich, morderca Fryderyka Baltusa, truciciel Joanny, wysunął się przez otwór nogami naprzód, ujął obu rękami wyciągnięte prześcieradła i rzucił się w próżnię, powierzając się sile węzłów i własnych. Sznur, poruszany wiatrem, chwiał się jak wahadło u zegara i chwilami o mur uderzał. Łotr nie puszczał go jednakże, trzymał się z całej siły i w kilku sekundach dostał do ziemi. Bec-de-Lampe poszedł za nim, na ostatku La Gourgone.
— Połowa już zrobiona — odezwał się Fabrycjusz. — Kończmy prędko. Gdzie studnia?
— Na lewo, o dwadzieścia kroków...
Dostali się do wskazanego miejsca i przystanęli przed otwartym otworem.
Bec-de-Lampe chwycił łańcuch, zaopatrzony w kubły, wdrapał się na cembrowinę i zlazł z niej, trzymając się cegieł. Dostawszy się nad wodę, ex-galernik wstrzymał oddech i zniknął pod wodą. Fabrycjusz poczekał chwilę i poszedł za przykładem towarzysza. Następnie przyszła kolej na La Gourgone. Po chwili, po drugiej stronie środkowego muru, dwaj ludzie, z których lała się woda, wdrapywali się jeden za drugim po ścianie wspólnej studni. Pierwszy, dostawszy się na wierzch, pomógł drugiemu do przeskoczenia poręczy studni. Byli to Fabrycjusz i Bec-de-Lampe...
— A co?... — odezwał się ten ostatni, pochylając się nad otworem — gdzież u djabła podział się La Gourgone?... Bał się widocznie i pozostał...
— Przepraszam — odpowiedział Fabrycjusz — skoczył zaraz za mną, tak, że poczułem jego nogi na swoich ramionach.
— Dla czegóż więc nie wyłazi?
— Słuchaj!
Bec-de-Lampe nadstawił ucha.
— Do pioruna! — mruknął — woda pluszcze paskudnie... Zaczepił się widocznie o kraty, dzielące studnię na dwie połowy. Nie podobna mu przyjść z pomocą...
— Utonie? — powiedział Fabrycjusz.
— Tak mi się zdaje... Słuchajmy jeszcze...
Dwaj bandyci pochylili się nad studnią, ale już nic słychać nie było.
La Gourgone nie walczył już wcale...

ROZDZIAŁ X.

— Nie miał szczęścia! — odezwał się Bec-de-Lampe — miał rację, że się obawiał; przeczuwał klęskę. Szkoda... Dobry to był chłopak, choć tchórzliwy trochę... Żałuję go bardzo... To pociesza mnie tylko, że przez jakieś dni piętnaście, dozorcy pić będą z tej studni... Życzę im, żeby się potruli!...
I nie zajmując się więcej nieszczęśliwym topielcem, Bec-de-Lampe myślał tylko, jakby się teraz zorjentować. Fabrycjusz wziął go za rękę i zmusił do pozostania na miejscu.
— Ktoś nadchodzi... — szepnął ostrożnie.
— To zapewne twój człowiek.
— Być może.
Jakaś czarna postać zarysowała się niewyraźnie wśród ciemności.
— Czy to ty, Laurent?... — zapytał Fabrycjusz.
— Ja, proszę pana, ja... odpowiedział wzruszonym głosem kamerdyner. — Jakże jestem szczęśliwy, że pana widzę!... Spodziewam się, że pan o tem nie wątpi?...
— Nie, nie, nie wątpię, ale potem o tem. Gdzie są rzeczy na zmianę?...
— U mnie, proszę pana... Niepodobna było tu przynieść na taki czas, takby były przemokły, jak te, co pan ma na sobie.
— Miałeś rację. Chodźmy do ciebie. Czy to daleko?...
— Pięć minut drogi.
— No to dalej!... Którędy się stąd wychodzi?...
— Niech pan idzie za mną... Zrobiłem otwór w parkanie... W razie potrzeby dwóch może przejść od razu.
W parę minut później trzej towarzysze byli już za ogrodem i szli po pustej ulicy.
Burza się oddalała, ale od czasu do czasu odzywały się grzmoty, a deszcz lał strumieniami.
— Pójdę naprzód, żeby panu drogę wskazywać — mówił Laurent, niemniej przemoknięty, jak dwaj więźniowie.
Przyspieszył kroku.
Fabrycjusz i Bec-de-Lampe trzęśli się, chociaż temperatura była bardzo ciepłą. Woda studni zamroziła ich, jak butelki szampana.
Nareszcie kamerdyner zatrzymał się, obejrzał w prawo i w lewo na wszystkie strony, wyjął klucz z kieszeni, otworzył furtkę i popchnął w nią zbiegów. Potem zamknął za sobą, wziął za rękę Fabrycjusza, drugą uchwycił się poręczy i zaczął iść po schodach. Bec-de-Lampe podążał za nimi, uczepiwszy się ubrania Lecléra. Weszli wolno i po cichu na trzecie piętro. Laurent otworzył swoją stancyjkę, zamknął drzwi i zapalił lampę.
— Teraz — powiedział — oto prześcieradła do otarcia się i całe ubrania.
W pięć minut dwaj zbiegowie zrzucili z siebie rzeczy mokre, osuszyli się i przebrali od stóp do głów. Nowe suknie Fabrycjusza różniły się bardzo krojem od tych, jakie zwykle nosił, i to go uczyniło do niepoznania prawie.
— Powiedziano mi, że będzie trzech panów... — zauważył Laurent. — Gdzież jest towarzysz trzeci?
— Zmyliło sobie bydlę drogę — odpowiedział śmiejąc się Bec-de-Lampe. — Nie zajmujmy się nim więcej. Myślmy lepiej o ucieczce.
Kamerdyner wyjął ze szafy butelkę, postawił na stole dwie szklanki i napełnił je przezroczystym płynem.
— Niech się panowie najprzód napiją — rzekł — to stary koniak, najlepszy, jaki mogłem znaleźć w Melun... Przemokli panowie w środku i z wierzchu, to przyprowadzi ich do równowagi...
— Masz rację... to dobry środek zapobiegawczy — mruknął Fabrycjusz, któremu zęby dzwoniły.
Dwaj łotrzy, trąciwszy się, wychylili kieliszki do ostatniej kropelki.
— Rarytas, słowo daję!... — wykrzyknął Bec-de-Lampe — jużem się rozgrzał... No, w drogę!...
— Poczekaj... — powiedział Fabrycjusz, otwierając blaszane pudełko. — Dałem ci obietnicę, i chcę jej dotrzymać. Oto jest pięć tysięcy franków w biletach bankowych. Pomogą ci one do doczekania lepszych czasów.
— Nie jedziesz ze mną?...
— Nie, mam tutaj coś do załatwienia... Przyjadę za tobą do Genewy...
— No, więc dziękuję i do widzenia... ale jeżelibyś miał trochę drobnych pieniędzy, tobyś mi zrobił wielką przysługę... Niepodobna płacić za bilet kolejowy papierkiem tysiąc frankowym.. Nie potrzeba by więcej, aby ściągnąć na siebie podejrzenie...
— Słuchaj Laurent — zapytał Fabrycjusz — masz złoto?...
— Jakieś paręset franków to mam, proszę pana.
— Daj dziesięć luidorów temu dzielnemu chłopakowi.
Bec-de-Lampe schował monetę do kieszeni, podziękował raz jeszcze, oświadczył, że Leclére jest prawdziwym dżentelmanem, oświadczył, że liczy na to, iż jeszcze kiedyś razem będą pracować, uścisnął mu obie ręce i wyszedł ze stancji. Laurent poświecił mu po schodach i otworzył furtkę. Burza zupełnie ustała. Miljardy gwiazd błyszczały na wypogodzonem niebie. Kamerdyner zaraz powrócił. Pozostawszy sam ze swoim panem, Laurent wybuchnął powstrzymywanym dotąd płaczem.
— Ach! mój kochany panie, zobaczyłem pana nareszcie!... Co za szczęście, żeś pan uciekł przed temi machinacjami piekielnemi, ukutemi na pańską zgubę!.. Skoro pan jesteś wolnym, to cała prawda się wyda... O! jakże ja jestem szczęśliwy...
I ocierał łzy, które mu spadały z powiek.
— Jestem wzruszony twoją radością i twojem przywiązaniem — odrzekł Fabrycjusz — ale to nie chwila na takie czułości... Mówmy mało, ale mówmy dobrze. Która to godzina?...
Laurent spojrzał na zegarek.
— Parę minut po dziewiątej.
— Czy masz rozkład jazdy dróg żelaznych?
— Mam. Domyślałem się, że będzie potrzebny. Oto jest... Zobacz, jakie pociągi przechodzą tej nocy przez Melun ku Szwajcarji?
— Więc do Szwajcarji się udajemy, proszę pana?
— Prawdopodobnie. Zobacz prędko.
Podczas kiedy kamerdyner przerzucał rozkład jazdy, Fabrycjusz nalał sobie drugą pełną szklankę koniaku i znowu wypił ją do dna.
Znalazłem... proszę pana... odezwał się Laurent.
— A więc?...
— Nie mamy wyboru... przychodzi jeden tylko pociąg.
— O której?...
— O dwunastej, minut czterdzieści dwie.
— Mam dwie godziny przed sobą... to tyle, co mi potrzeba.
Fabrycjusz wyjął z kasetki resztę biletów bankowych i podał je kamerdynerowi.
— Dołóż to do pieniędzy, jakie posiadasz — dodał — i bądź o północy na stacji Melun. Ja tam przyjadę do ciebie.
— Czy pan nie tutaj czekać będzie chwili wyjazdu? — zapytał z pewnem wahaniem Laurent.
— Nie — odpowiedział Leclére głosem ponurym. Muszę złożyć jednę wizytę przed wyjazdem.
— Wizytę?... powtórzył zdumiony Laurent — wizytę o tej godzinie!...
— Tak.
— Panie, cóż za nieostrożność!...
— Nie pytam ci się o radę... Masz broń jaką przy sobie?...
— Mam, proszę pana.
— Jaką?
— Rewolwer i sztylet.
— Dawaj sztylet.
— Ależ... panie...
— Dawaj prędko, do wszystkich djabłów!
Ach! panie, obawiam się domyślać. Pan chce się zemścić za ohydne podejrzenia, za podłe oskarżenie... Pan zamierza udać się do willi Baltus...
— A gdyby i tak było?...
— Niech pan się zastanowi... jesteś pan wolnym, możesz uciekać... Z daleka lepiej pognębisz pan swoich nieprzyjaciół, swoich oskarżycieli!... Nie puszczaj się pan na szaleństwa, nie leź pan w ręce tych, co pragną twojej zguby... Klaudjusz Marteau, wróg najzawziętszy ze wszystkich, znajduje się w willi... Gdyby dostrzegł pana, z pewnością nie wyszedłby pan cało.
Fabrycjusz wzruszył ramionami.
— Cóż mnie tam Klaudjusz Marteau obchodzi?... Co postanowiłem, musi się spełnić, chociażby mi przyszło życiem zapłacić za to!... Jeżeli nie chcesz pozostawić mnie bez możności obrony, to daj mi sztylet.
— Skoro pan żąda tego...
— Żądam koniecznie.
Koniak, którego nędznik raz po razie wypił całe dwie szklanki, zaczął mu zawracać w głowie. Mówił tonem dzikim, z złowrogim wyrazem oczu, z groźną postawą. Laurent przeląkł się go strasznie.
— Oto sztylet, proszę pana... szepnął drżący.
Fabrycjusz pochwycił broń z rąk służącego. Wyjął nóż z pochwy gorączkowo i przy świetle lampy obejrzał jego ostrze spiczaste, mocne i nadzwyczaj ostre.
— Dobra broń! — mruknął, kierując się ku drzwiom — wyborne narzędzie zemsty!.. Tem cackiem z pewnością jej nie chybię...
Miał już wychodzić, ale zawrócił się od drzwi, chwycił ze stołu butelkę, przytknął do ust, głowę w tył przechylił i pił całem gardłem. Potem wyszedł z pokoju i pomimo ciemności, zbiegł ze schodów, jak bomba.

— Boże, co on zrobi?... — mówił do siebie blady z przerażenia kamerdyner, rzucił się na krzesło i ukrył twarz w dłoniach.

ROZDZIAŁ XI.

Fabrycjusz, wyszedłszy na ulicę, zatrzymał się parę sekund, patrzył błędnemi oczami w ciemności, które ledwie rozpraszały światła latarń gazowych, dość rzadko rozstawionych. Gdy się już rozejrzał nakoniec, zaczął biec przed siebie. Minął most i udał się drogą, prowadzącą do willi Baltus. Kiedy już był o jakie dwieście kroków od celu nocnej swej wyprawy, zeszedł z gościńca, podążał dalej polem, pokrytem nie zebranem jeszcze zbożem. Po dziesięciu minutach ciężkiej drogi napotkał jakiś mur przed sobą i musiał się zatrzymać. Poza tym murem, na półtrzecia metra wysokim, rysowały się wierzchołki drzew parku na wypogodzonem niebie. Mur od strony wsi najeżony był kolcami żelaznymi. Fabrycjusz rozpędził się, skoczył jak jaguar, podnosząc ręce i nie dbając, że narażał głowę na roztrzaskanie, gdyby źle wymierzył. Udało mu się jednakże, chwycił więc rękami za pręty żelazne i z nadludzką prawie siłą, o którą nie posądzalibyśmy go nawet, wciągnął się na wierzchołek muru. Pozyskawszy to stanowisko, łatwo już było radzić sobie dalej. Odpoczął trochę i zsunął się na drugą stronę parku. Koniak, którego wypił za dużo, odurzył go, a chęć zemsty czyniła zupełnie pijanym. Przeszedł śmiało aleję, której znał najmniejsze zakręty i obszedł całą willę, Żadne światełko nie błyszczało poza szybami.
— Śpią... — pomyślał ale ja ich zaraz pobudzę.
I doszedł do balkonu po drugiej stronie zabudowania. Balkon ten podtrzymywały eleganckie filary. Pod balkonem istniało dwoje drzwi. Leclére próbował je otworzyć, ale były pozamykane. Myśleć o wysadzeniu było niepodobieństwem, narobiłby hałasu i zaalarmował wszystkich mieszkańców.
— Co robić?... — powiedział sobie.
Odpowiedź na to pytanie naraz mu przyszła do głowy. Objął jeden z filarów i wdrapał się na balkon, na który wychodziły drzwi oszklone. Widocznie nie obawiali się o pierwsze piętro, bo z powodu ogromnego gorąca, jedne z drzwi pozostawiono na pół otwarte Fabrycjusz popchnął je i wszedł do galerji, która rozdzielała pałacyk i znajdowała się na wprost schodów głównych. Przystanął tu i zaczął się przysłuchiwać. Głucha cisza panowała do okoła. Usłyszał tylko urywane świszczenie przyspieszonego swojego oddechu. Po trochu wzrok jego przyzwyczaił się do ciemności i zaczął niewyraźnie rozróżniać najbliższe przedmioty.
— Drzwi Pauli — mówił do siebie — to te pierwsze na lewo... Jeżeli są zamknięte, podważę je ramieniem. Zanim sprawiony hałas sprowadzi kogo, zrobię już to, po co przyszedłem...
Wyjął z kieszeni nóż, otworzył go, i skierował się następnie do apartamentu panny Baltus. Gruby smyrneński dywan, pokrywał posadzkę galerji i głuszył jego kroki. Doszedł do drzwi, poruszył za klamkę i aż zadrżał z radości. Drzwi nie były zamknięte. Nic mu nie przeszkadzało przestąpić próg małego saloniku, poprzedzającego pokój Pauli. Przeszedł ten salonik, otworzył drugie drzwi, równie łatwo jak pierwsze i wszedł do sypialni panny Baltus. Nocna lampa w alabastrowej urnie, postawiona w kącie pokoju, rzucała słabe, niepewne światełko. Na wprost drzwi stało łóżko. Pod kołdrą śnieżnej białości rysowała się postać śpiącej kobiety, z twarzą obróconą do ściany. Morderca pochylił się i czołgając się jak gadzina, podszedł do łóżka. Przy łóżku wyprostował się i podniósł do góry rękę, w sztylet uzbrojoną. I zamierzał uderzać. Ale w tej właśnie chwili śpiąca nagle się odwróciła i odemknęła powieki. Fabrycjusz mógł się przypatrzeć jej twarzy. Cofnął się, mrucząc: — To nie Paula!... to Joanna!...
Pani Delariviére, pomieszczona w apartamencie panny Baltus, otworzyła oczy i zobaczyła w słabem oświetleniu postać przerażoną i straszną. Nie potrzeba było więcej dla wywołania ataku, spowodowanego przez burzę i zaledwie uspokojonego. Wyskoczyła z łóżka i jak widmo w śmiertelnym całunie, z wyciągniętemi naprzód rękami, dotykając prawie piersi Fabrycjusza, którego nie poznała, zaczęła krzyczeć przeraźliwym głosem, który ponuro rozlegał się w nocnej ciszy:
— Szafot!... szafot!...
Zęby mordercy zaczęły dzwonić. Przeląkł się piekielnie. Przerażenie go sparaliżowało tak, że nie był zdolnym ruszyć się z miejsca ani nic pomyśleć. Osłupienie to fizyczne i moralne trwało jednak bardzo krótko. Nędznikowi przyszło na myśl, że krzyk Joanny się powtórzy, a on będzie na pewno zgubiony. Potrzeba było zmusić nieszczęśliwą do milczenia. Leclére też pochwycił jedną ręką rękę warjatki, a drugą podniósł, żeby zagłębić jej nóż w sercu. Zdawało się, że pani Delariviére jest ostatecznie zgubioną. Aby ją ocalić, potrzeba było cudu chyba. I cud stał się znowu. Chrapliwe wycie rozległo się w powietrzu. Postać jakaś nieokreślona, jakby fantastyczna, skoczyła jak gryf skrzydlaty, o którym wspominają w średniowiecznych legendach. Fabrycjusz, pochwycony za gardło żelaznemi szponami tej postaci, cofnął się szamocąc, a Paula ze świecą w ręku ukazała się na progu. Fox, ten chart olbrzymi, towarzysz i przyjaciel Fryderyka Baltusa, rzucił się na mordercę swojego pana i dusił go straszliwie. Paula wpadła w szał, poznawszy nędznika, zaczęła z całych sił wołać pomocy. Zęby charta coraz bardziej wpijały się w ciało łotra. Już chrapać zaczął. Ręka, w której nóż trzymał ciągle, opuściła się przypadkowo. Foks pchnięty kilka razy spiczastym ostrzem, puścił go, zaskowyczał ponuro, przewrócił się, wyciągnął i nie poruszył więcej. Oszalały z bólu i wściekłości, pragnąc zabić zanim sam zginie, Fabrycjusz rzucił się teraz na Paulę, która skamieniała, nie miała siły szukać ocalenia w ucieczce. Już się jej prawie tykał. Już okrzyk triumfu i zaspokojonej zemsty wyrwał mu się z piersi, gdy pomiędzy nim a jego ofiarą stanęła nagle przeszkoda. Jakiś człowiek pochwycił go wpół, wyrwał mu nóż, powalił na ziemię i przygniótł kolanami.
— Do pioruna! — krzyknął ten człowiek — zdaje mi się, że w sam czas przybyłem?...
— Klaudjuszu — odezwała się Paula — to on... ten nikczemnik... Fabrycjusz Leclére...
— Fabrycjusz Leclére! — powtórzył marynarz — nędznik wyrwał się z więzienia, ażeby tu przyjść mordować!... Tego już zanadto... Czy mam z nim skończyć, proszę Pani?... Czy zabić go własnym jego nożem? — Niech pani rzeknie słowo, a zaraz będzie po wszystkiem...
Nagła myśl przemknęła w umyśle Pauli i przywróciła jej przytomność i krew zimną.
— Nie — odrzekła — nie zabijaj go... Ja nie chcę, żeby umierał!... Puść go!...
— Puścić go? — powtórzył zdumiony Klaudjusz. — Ależ proszę pani...
— Ja tak chcę!... tak potrzeba! — odrzekła rozkazując młoda dziewczyna. Zrozumiesz zaraz dla czego.
Klaudjusz usłuchał, chociaż nie bardzo chętnie i podniósł się, ale nóż zatrzymał przy sobie.
Morderca usiłował się podnieść, ale sił mu nie stało. Zaledwie mógł się podnieść na kolana...
— Ach! jesteście mocniejsi — powiedział osłabionym głosem... Chciałem zagrać z wami i przegrałem partję... Rozpocząłem walkę, ale walka była niemożebną... Jestem pokonany zupełnie... Róbcie ze mną, co wam się podoba... Bierzcie mnie.... wiążcie, zabierajcie... Niech drzwi więzienia na nowo się przedemną otworzą... Niech wnoszą szafot... na wszystko jestem gotowy...

ROZDZIAŁ XII.

W tej chwili Grzegorz Vernier, obudzony gwałtownem wołaniem na pomoc Pauli, wszedł z kolei do pokoju w towarzystwie kilku służących i zapytał:
Co się tu dzieje?
— Patrz pan! — odpowiedziała młoda dziewczyna, pokazując na Fabrycjusza.
— On? zawołał doktor zdziwiony.
— On — powtórzyła panna Paula Baltus.
— Uciekł z więzienia?
— Tak!
— Trzeba uprzedzić natychmiast policję... Może w więzieniu jeszcze nic nie wiedzą, że ten łotr uciekł...
— Nic nie znaczy, że nie wiedzą... — odrzekła Paula. — Wcale ich nie będziemy uprzedzać i pan Fabrycjusz za chwilę będzie mógł wyjść odemnie swobodnie.
— Będzie mógł uciec? wykrzyknął Grzegorz, nie wierząc własnym uszom. — On! morderca pani brata? Czyż to możebne?
— Tak — odrzekła młoda dziewczyna, — wszystkie drzwi będą mu otwarte. Będzie mógł się oddalić, ale pod jednym warunkiem.
Słysząc te szczególne słowa tak niespodziewane, a które jeszcze pozwalały mu mieć jakąś nadzieję, Leclére, powracając trochę do sił, podniósł się wolno.
— Warunek! — powtórzył — jaki?
— Zaraz się pan dowiesz o tem — odpowiedziała Paula.
A zwracając się do Klaudjusza, dodała:
— Zaprowadź pana Lecléra do mojego apartamentu. Proszę cię, aby wszyscy, co są tutaj, poszli za nami. Nie trzeba, aby ten człowiek mógł myśleć, że się da znać policji, albo żandarmerii...
Nikt nie rozumiał, ale wszyscy byli posłuszni. Joanna położyła się z powrotem do łóżka i zdawało się, że zasnęła. Przyszedłszy do swojego pokoju, Paula wzięła ze stołu ćwiartkę papieru, na której było coś napisane. My już wiemy, jakie tam zawierały się słowa. Panna Baltus przed dwoma dniami czytała je adwokatowi i Grzegorzowi.
— Panie Leclére — odezwała się poważnie — jedno tylko pytanie! Czy człowiek ścięty w Melun był wspólnikiem pańskim?
Nie odpowiedział nędznik...
— No to posłuchaj...
I Paula zaczęła czytać głośno:
„W chwili stawienia się przed moimi sędziami, wyznaję, że sam jestem winien morderstwa popełnionego na osobie Fryderyka Baltusa i że człowiek, skazany i ukarany śmiercią za tę zbrodnię, nie był wcale moim wspólnikiem“.
Po chwili milczenia młoda dziewczyna mówiła dalej:
Teraz pańskie życie i wolność są w twoim ręku... Podpiszesz to zeznanie, które uważasz za prawdziwe, a ja ci przysięgam na mój honor, że wyjdziesz odemnie, nie przeskakując przez mur, ale przez główną bramę, którą każę ci otworzyć... Poza bramą udasz się w prawo czy w lewo, a nikt cię nie będzie śledził i pójdziesz, gdzie cię Pan Bóg poprowadzi!... Czy chcesz pan podpisać?
Fabrycjusz spojrzał na zegar wiszący na ścianie, wszystko to się stało w daleko krótszym czasie, aniżeli nam było opowiedzieć. Obie wskazówki stały jeszcze na jedenastej. Zbieg miał jeszcze aż nadto czasu dostać się na stację i wsiąść w pociąg, odjeżdżający do Szwajcarii.
— Chcesz pan podpisać? — powtórzyła panna Baltus.
— Będzie mi wolno wyjść z tego domu? — odezwał się Fabrycjusz. — Nie będę ani śledzonym, ani nikt za mną nie pójdzie, wszak pani obiecałaś?
— Przysięgam... I jeszcze raz przysięgam...
— Proszę o pióro.
— Oto jest... Napisz pan naprzód te słowa: Przeczytałem i dobrowolnie podpisuję.
Fabrycjusz napisał.
— Teraz pan podpisz.
Nędznik podpisał swoje nazwisko i podał papier pannie Baltus. Młoda dziewczyna go pochwyciła.
— Dotrzymuję mojego słowa — rzekła. — Wychodź pan. Oto jest klucz od sztachetek.... Przed upływem pięciu minut nikt stąd nie wyjdzie...
Fabrycjusz wybiegł z pokoju i drzwi za sobą zatrzasnął.
— Pani pozwoli uciekać temu łotrowi? — wykrzyknął Grzegorz.
— Pani mu jeszcze dopomaga! — dodał Klaudjusz, chwytając się za głowę.
— A cóż mnie to obchodzi? — odrzekła Paula. — Mam w ręku rehabilitację niewinnego, a to najgłówniejsze! Co do tego nędznika, uważa się on za ocalonego, ale to w ręku Boga spoczywa!... Sprawiedliwość spostrzeże wkrótce zapewne jego ucieczkę... Nie potrafi przedostać się za granicę, a ja dotrzymam przysięgi. Ach! miałeś rację, doktorze, tylko obawa śmierci, tylko nadzieja wolności mogły skłonić wyrzutka do podpisania deklaracji.
Paula zaledwie dokończyła tych słów, gdy silne dzwonienie rozległo się przy bramie. Paula Baltus zadrżała.
— Co to znaczy? zapytała.
Klaudjusz przyskoczył do okna, a szalona radość malowała się na twarzy jego.
— Pochodnie! — mruknął — pałasze!... — żandarmi... żandarmi!.. Do pioruna! niech żyje żandarmerja!
— Widzicie — odezwała się młoda dziewczyna — że Pan Bóg czuwa. Morderca Fryderyka nie potrafi dojść nawet do kolei...
Drzwi do pokoju otworzyły się gwałtownie i ukazał się w nich Fabrycjusz, zmieniony, przerażony, blady jak trup.
— Park otoczony — odezwał się zgasłym głosem — policja go pilnuje... jestem zgubiony....
I osłabły rzucił się na krzesło.
— Ja już nic poradzić nie mogę — odpowiedziała Paula — dotrzymałam obietnicy... źle pan się obrachowałeś...
Klaudjusz Marteau pocichutku wysunął się z pokoju. Pobiegł otworzyć bramę. Komisarz, agenci, żandarmi zapełnili willę.
— Panna Baltus? — zapytał reprezentant prawa.
— Jest w swoim apartamencie, panie komisarzu — odpowiedział Klaudjusz — zaprowadzę tam pana... Przybywa pan, jakby na żądanie... Dowie się pan nowych rzeczy... Zwierzyna, na którą pan poluje, jest tutaj.
— Domyślałem się tego... Czy nędznik nie popełnił jakiej nowej zbrodni?
— Jeżeli nie popełnił, to nie ze swojej winy... Na szczęście, Pan Bóg ustrzegł poczciwych ludzi.
Komisarz z eskortą wszedł na schody. Paula czekała na nich w sieni pierwszego piętra.
— Przybywają panowie w samą porę — odezwała się — morderca mojego brata tu się znajduje...
I usunęła się, żeby ich przepuścić. Zobaczywszy wchodzących, Fabrycjusz zaczął się trząść, jak przydeptana gadzina. Wiedział, że ani prośby ani groźby na nic się nie przydadzą. Nie wymówiwszy ani słowa, podniósł się i podał ręce.
— Włóżcie mu kajdany zawołał komisarz — zwiążcie go i pilnujcie, ja spiszę protokół...
W godzinę później wprowadzono z powrotem zbiega do więzienia w Melun i zamknięto celę.
Co się stało, że ucieczka więźniów została tak prędko odkrytą? Jakim cudem odgadnięto, że Fabrycjusz znajduje się w willi Baltus? Musimy dać naszym czytelnikom klucz od tej zagadki i wyjaśnimy ją w krótkości.
Przypominamy sobie, że La Gourgone skoczył do studni po Fabrycjuszu, ażeby przepłynąć pod sztachetą, rozdzielającą wspólną studnię na dwie połowy.
Przypominamy sobie, że towarzysze, nie zobaczywszy go, tylko słysząc szamocącego się w wodzie, przekonani byli, że utonął. Ale myśląc tak, bardzo się omylili. Przejęty na wskroś lodowatą temperaturą wody, do której skoczył, La Gourgone źle obrachował czas, jakiego było potrzeba do przebycia dwóch studni. Kiedy chciał wydobyć się na powietrze, ubranie, zaczepiwszy się o sztachety, paraliżowało mu ruchy i trzymało w miejscu.
— Zgubionym! — powiedział sobie, zrozumiawszy, co się stało.
Nie mniej jednakże walczył z całą energją i w końcu potrafił odczepić się, nie bez szalonego wysiłku. Skoro tego dokazał i skoro mógł nareszcie odetchnąć, dusiła go masa wody, jakiej się opił mimowoli.
Nic nie widział nie mógł zebrać myśli, instynkt tylko zachowawczy nie opuścił go jeszcze. Jakiemś bezwiednem poruszeniem ręki natrafił na łańcuch studni. Pochwycił go, uczepił się, a odetchnąwszy głęboko, odzyskał trochę przytomności, powiedział sobie, że się wywinie od śmierci. Spojrzał w górę, zobaczył tylko niebo czarne i deszcz, lejący strumieniem.
— Czy przypadkiem moi towarzysze nie opuścili mnie? — pomyślał sobie. — To byłoby ładnie z ich strony.
Ażeby się o tem przekonać, zaczął krzyczeć, jak mógł najgłośniej:
— Bec-de-Lampe!... Oho! Bec-de-Lampe?... Gdzie jesteś?...
To głośne, nieroztropne wołanie było powodem zguby zbiega.
I to jak i dla czego?...

ROZDZIAŁ XIII.

La Gourgone, usiłując się odczepić, przewrócił się, nie wiedząc o tem. Zamiast wypłynąć na wodę po prawej stronie przegradzających sztachet, to jest w stronę ogrodu, wylazł z wody na lewo, to jest w tem samem miejscu, którędy wlazł przed kilku minutami. Otóż postawiony żołnierz, który co wieczór trzymał straż na odkrytej galerji, ponad drogą, okalającą więzienie, posłyszał krzyki, przystanął i zaczął się przysłuchiwać. La Gourgone powtórzył wołanie. Żołnierz, nie mając wątpliwości, że się stało coś nadzwyczajnego, wychylił się na drogę i niespokojnie wpatrywał w ciemności. Po chwili wydało mu się, że jakiś cień wylazł ze studni i zeskakuje z cembrowiny.
— Kto idzie?... — zawołał, nabijając broń.
— Nieszczęście moje... — pomyślał zbieg — złapałem się jak szczur w pułapkę!... Zmyliłem drogę!.. Drugi raz nie wskoczę w studnię za nic w świecie, lepiej być schwytanym, jak się utopić!
Żołnierz, nie otrzymawszy odpowiedzi, powtórzył:
— Kto idzie!... — głośniej jeszcze, a że nikt nie odpowiedział, złożył broń, wziął na cel ciemną postać, którą widział, iż się poruszała a teraz stanęła, i znów się odezwał:
— Odpowiadaj, albo strzelę!
— La Gourgone, ledwie żywy, nie miał siły wymówić ani jednego słowa.
Żołnierz pociągnął za kurek.
Błyskawica przerżnęła ciemności, rozległ się strzał i jednocześnie krzyk boleści. La Gourgone runął na drogę.
Wystrzał poruszył cały personel więzienny. Przybiegli dozorcy. Podniesiono ex-galernika bezprzytomnego, z kulą w łopatce i zaniesiono go do infirmerji, gdzie wezwano dyżurnego doktora.
W pięć minut przejrzano sypialnie i przekonano się o nieobecności Fabrycjusza Leclére i Bec-de-Lampe. Policja i żandarmerja została natychmiast powiadomioną. Chodziło o ujęcie zbiegów. Nie wiedząc, że ucieczka została odkrytą, będą według wszelkiego prawdopodobieństwa chcieli uciekać koleją. Rozstawiono straż w okolicy stacji i Bec-de-Lampe poznany pomimo jego przebrania, został zatrzymany w chwili, gdy przy kasie kupował bilet drugiej klasy.
Przysłowie powiada, że kruk krukowi oka nie wydziobie. Musimy zaprzeczyć temu stanowczo. Łotrzy wszelkiego kalibru gotowi są zdradzić i wydać jedni drugich, skoro w tym widzą korzyść jakąkolwiek. Komisarz policji zapewnił Bec-de-Lampe’owi względy władzy, jeżeli dopomoże do odnalezienia Fabrycjusza Leclére i bandyta poprowadził agentów do mieszkania Laurenta.
Ex-kamerdyner, energicznie badany, stracił zupełnie głowę i pomimo całego przywiązania do swego pana, opowiedział bezwiednie wszystko, co widział.
Komisarz był człowiekiem zręcznym. Domyślił się natychmiast tego, o czem Laurent nie wiedział.
— Do willi Baltus! — rzekł, zbierając ludzi swoich. — Dałby Bóg, żebyśmy na czas przybyli.
Wiemy, że dzięki Foxowi, chartowi Fryderyka Baltus, nie spóźnili się wcale.
Dodajemy jednocześnie, że poczciwe psisko, otrzymawszy rany niezbyt dotkliwe, żyło jeszcze.
— Dzielne stworzenie... wykrzyknął Klaudjusz — będę się zajmował tobą!.. będę cię leczył i wyleczę!...
Dotrzymał danego słowa...

∗             ∗

Nie mamy potrzeby zapewniać, że ucieczka, tak dowcipnie obmyślana, wykonana z taką odwagą, wpośród okoliczności tak dziwnych, a zakończona tak dramatycznie, narobiła niemałego hałasu w Melun i okolicy.
Dzienniki paryskie opisywały najdrobniejsze szczegóły. Zapomniany już od kilku dni Fabrycjusz stał się znowu jakąś postacią legendową, jakimś bohaterem zbrodni, ponurą gwiazdą pierwszego rzędu.
Nagle przypadek wymagał nowego, niby dodatkowego śledztwa. Ucieczka i usiłowanie zabójstwa stanowiły nowe ciężkie przestępstwo. Nędznik spokorniał bardzo. Z jego żelaznej energji, z jego potężnej siły woli nie pozostało nic teraz. Owładnęła nim zupełnie apatja. Nie miał już żadnej nadziei. Potrzeba było umierać, dobrze teraz wiedział o tem, a bał się śmierci szalenie.
Nowe oskarżenie przeciwko niemu wytoczono, i sprawa miała być sądzoną niezadługo. Nareszcie nadszedł dzień fatalny. Pod efektownym tytułem „Dramat w Melun“, dzienniki zapowiadały otwarcie posiedzenia.
Na dwa dni przedtem, małe miasteczko przybrało fizjognomję wielce ożywioną i ruchliwą.
Pani Loriot, dawna nasza znajoma, nie wiedziała, jak sobie dać radę, hotel pod „Wielkim Jeleniem“ musiał odmawiać gościnności tłumom podróżnych.
Mnóstwo pięknych kobiet, należących do wszystkich warstw społeczeństwa, przybyło z Paryża.
Panna Adela de Civrac, właściwie Grelache, przyjechała: w towarzystwie barona Pascala de Landilly.
Ciekawość członków izby sądowej nie ustępowała ciekawości publicznej. Wiedziano naprzód, a przynajmniej domyślano się zgóry, że nastąpi straszny pojedynek słowny pomiędzy ministrem sprawiedliwości a sławnym adwokatem, mającym się domagać rehabilitacji niewinnego, skazanego za zbrodnię, której nie popełnił, za zbrodnię, która stała się przyczyną nowej sprawy i miała spowodować nowy wyrok śmierci. Nie mamy potrzeby wspominać, że sala sądowa była przepełnioną. Nie będziemy się silić na opis, jak się przedstawiała. Opisy tego rodzaju, tyle razy powtarzane, wszystkie są zawsze do siebie podobne.
Ogólny szmer, a potem ogólne milczenie zaległo salę w chwili, gdy żandarmi wprowadzili oskarżonego. Usiadł on, a raczej upadł na ławkę winowajców. Postarzał się o jakie dziesięć lat przez te kilka tygodni. Wśród gęstych, dziwnie zaniedbanych włosów, widać było znaczną ilość srebrnych niteczek. Policzki miał zapadnięte i wybladłe, czerwona obwódka okalała powieki, żywe niegdyś źrenice, zdawały się jakby szklane, głowa, którą zwykł nosić bardzo wysoko, zwisła na piersi. Dosyć było spojrzeć na nędznika, aby się przekonać, jak strasznie był przygnębionym. Czy ocknie się w danej chwili pod jakiem niespodziewanem wrażeniem?... Zdawało się to nieprawdopodobnem, ale wszystko jest możebnem. Taki, jak był obecnie, wzbudzał prawdziwą odrazę. Nikt nie czuł dlań żadnej litości. Skoro formalności prawne zostały dopełnione, sekretarz sądu odczytał akt oskarżenia. Był to dokument tem bardziej przejmujący, że napisany bez żadnych upiększeń, wyliczał poprostu jednę za drugą zbrodnię mordercy: zabójstwo, zniszczenie testamentu, trucie, ucieczkę i usiłowanie morderstwa. Dwóch godzin potrzeba było na przeczytanie zarzutów, bardzo obszernych, pomimo całej treściwości opisu.
Prokurator z najlepszą wiarą, z najlepszem przekonaniem usiłował dowodzić wspólnictwa Leclére’a z Piotrem, osądzonym i straconym za tę samą zbrodnię i przez ten sam trybunał.
Pan L., sławny adwokat, wezwany przez Paulę Baltus w celu domagania się rehabilitacji Piotra, słuchał z głęboką uwagą, ale zarazem z najzupełniejszą obojętnością aktu oskarżenia.
Gdy ukończono to czytanie, rozpoczęło się badanie. Wszystkie słabostki Fabrycjusza Leclére od najwcześniejszej jego młodości, na jaw wydobyto.
Prokuratorowi bardzo chodziło o wykazanie, że Leclére przez rozrzutność, przez życie rozwiązłe w całem znaczeniu tego wyrazu, przez próżniactwo nareszcie, doszedł do nieuniknionej w takim razie zbrodni.
O piątej po południu prezydujący zawiesił posiedzenie i odłożył takowe na dzień następny.
Jednem słowem, sprawa w pierwszym dniu ani na krok nie postąpiła i wszyscy liczyli na wielką na dzień następny sensację.

ROZDZIAŁ XIV.

Nazajutrz ta sama ciżba, ta sama ciekawość, ten sam tłum kobiet, z których jedne w toaletach krzyczących, inne w strojach czarnych, powłóczystych, przysłonięte gęstymi woalami, wachlowały się wachlarzami, ze srebrnymi lub stalowymi guziczkami i przykładały do różowych nosków kryształowe flakoniki, napełnione perfumami, szczęśliwe, że obecne są przy sądzeniu mordercy, wyjątkowego mordercy, którego tyle razy spotykały na bulwarach, albo po lewej stronie jeziora, ubranego podług ostatniej mody, jeżdżącego na rasowym koniu, albo powożącego pysznie zaprzężonym faetonem.
Podobne emocje rzadko się zdarzają i dlatego są nieocenione. Rozpoczęto badania.
Toczyły się one na faktach, dobrze nam już znanych, dla tego też powtarzać będziemy tylko najwybitniejsze. Przystąpiono do pierwszej zbrodni, wymienionej w akcie oskarżenia, o skomplikowane fałszerstwo i użytek z fałszywych dowodów.
— Oskarżony Leclére — zapytał prezydujący — jakim sposobem znalazłeś się w posiadaniu czeku z podpisem pana Fryderyka Baltus?
Fabrycjusz, mogący zaledwo utrzymać się na nogach i jak się zdawało bliski omdlenia, wyszeptał kilka słów niewyraźnych.
— Nie słyszeliśmy odpowiedzi — powiedział urzędnik — zbierz siły i mów głośno.
Adwokat nędznika podał mu flakonik z solami angielskiemi. Fabrycjusz długo trzymał go przy nosie i nareszcie silniejszym nieco głosem odpowiedział:
— Znalazłem się pewnego dnia w klubie, obok pana Baltus, który grał w karty i przegrał znaczną kwotę. Ażeby zapłacić przeciwnikowi, wyjął z kieszeni pugilares, zawierający bilety bankowe i papiery, pomiędzy którymi czek spostrzegłem... Pan Baltus położył pugilares na stole obok siebie...
— Skorzystałeś z tego i czek zabrałeś?...
— Pan Baltus poruszeniem ręki zrzucił pugilares. Papiery rozsypały się po dywanie. Nachyliłem się, żeby mu pomódz, a że byłem bardzo potrzebującym, uległem pokusie i czek wsunąłem w mankiet.
— Czy czek był podpisany?...
— Tak.
— Jaką wartość przedstawiał?
— Pięć tysięcy franków.
— Na czyje zlecenie był wystawiony?...
— Nie przypominam sobie tego.
— Mała to rzecz zresztą, przerobiłeś go na dwadzieścia pięć tysięcy franków?...
— Tak.
— Czy ty sam dokonałeś podrobienia?...
— Nie.
— Przy śledztwie pierwiastkowem wymieniłeś fałszerza, który opuścił Paryż i Francję, i na którego ślad do tej pory nie natrafiono. Nazywa się René Jancelyn... Czy utrzymujesz oskarżenie?.,.
— Utrzymuję... René Jancelyn dopisał sumę i on podniósł pieniądze z kasy bankiera Jakóba Lefébre’a.
— To pierwsze postępowanie popchnęło cię do popełnienia zbrodni. Aby wydrzeć dokument sfałszowany Fryderykowi Baltus, który miał zamiar przedstawić go prokuratorowi rzeczypospolitej, zamordowałeś nieszczęśliwego. Jakże się dowiedziałeś o tej okoliczności?...
— Byłem na wizycie u pana Lefébre, gdy zaanonsowano pana Fryderyka Baltus... Nie chcąc się z nim spotkać, przeszedłem pod pozorem napisania listu do małego sąsiedniego gabinetu bankiera. Siedząc tam, słyszałem rozmowę, z której nie straciłem ani słowa. Pan Baltus mówił, że odeśle zaraz do sądu czek sfałszowany.
Czy zamiar zabójstwa powziąłeś w tej zaraz chwili?
— Nie.
— Prawda... Poradziłeś się najprzód jednego ze swoich wspólników... mamy tego dowód w bilecie, pisanym przez ciebie i znalezionym przez Klaudjusza Marteau, jednego ze świadków, u Matyldy Jancelyn, twojej kochanki... Pytałeś go o radę, a on ci odpowiedział zapewne: „Potrzeba pozbyć się Baltusa, dla naszego bezpieczeństwa. Niechaj umiera!“ Panowie sędziowie, oto jest bilet wspomniany.
Prezydujący przeczytał głośno trzy wiersze, których znaczenie aż nadto było jasnem.
Fabrycjusz drżącą ręką otarł pot z czoła.
— Zbrodnia została postanowioną — ciągnął sędzia. — Opowiedz nam szczegóły morderstwa.
— Przyznaję się, że zbrodnię popełniłem... — mruknął nędznik — czyż to nie dostateczne?
— Mów... potrzeba.
Morderca nie miał energji, ażeby się opierać.
— Wyjechałem z Paryża o dziewiątej wieczorem koleją żelazną odpowiedział z uległością.
— Do Melun?
— Nie... do Cessou. Wysiadłem... Śnieg zaczął padać... Udałem się drogą do Seineport, dobrze mi znaną... Doszedłem do Sekwany i dalej brzegiem, aż na wprost posiadłości pana Baltus.
— Znałeś tę posiadłość?
— Znałem od dawna...
— Tam przebyłeś rzekę, aby dosięgnąć ofiary?
Fabrycjusz skinął głową potwierdzająco.
— Skądże wiedziałeś, że pan Baltus miał powracać późno tego wieczoru?...
— Z kilku słów rozmowy jego z bankierem Jakóbem Lefébrem dowiedziałem się o tem.
— Nie poszedłeś do mostu w Melun?...
— Nie... Posłużyłem się czółnem, przywiązanem do brzegu.
— I wtedy, obejrzawszy dobrze broń, która miała posłużyć do spełnienia morderstwa, upuściłeś, nie wiedząc o tem, na dno czółna blaszkę ze swojemi cyframi, osadzoną na kolbie rewolweru, którą nazajutrz odnalazł Klaudjusz Marteau?
— Zdaje się...
— Przeprawiwszy się na drugą stronę wody, coś zrobił?
— Ukryłem się w zaroślach na drodze, prowadzącej do willi Baltus i czekałem...
— Sam byłeś?
— Sam jeden.
— Powrócimy jeszcze do tego punktu. Mów dalej.
— Wkrótce dały się słyszeć kroki. To właśnie pan Baltus nadchodził.. Poznałem go.
Głos Fabrycjusza, bardzo już słaby, uwiązł mu w gardle.
— I wystrzeliłeś do niego trzy razy z rewolweru? — powiedział przewodniczący.
— Tak.
— Padł zabity lub konający, a tyś się rzucił na niego, aby mu przetrząsnąć kieszenie i obedrzeć?
— Chciałem zabrać czek...
— Czek i piętnaście tysięcy franków, wypłacone mu przez pana Lefébre, które, że miał przy sobie, dobrze wiedziałeś — dodał przewodniczący. — Wszystko to prawda, oprócz tylko dwóch rzeczy... Nie byłeś sam i nie ty strzelałeś...
Fabrycjusz, upadający ze zmęczenia, osłabł do tego stopnia, że musiał osunąć się na ławkę.
Przewodniczący ciągnął dalej:;
— Przed paru miesiącami był tu sądzony pewien człowiek i został skazany na śmierć. Przy człowieku tym znaleziono pugilares Fryderyka Baltusa przecięty trzema kulami i bilety bankowe, jakie się w nim znajdowały... Był to dowód przekonywujący... Jaką masz na to odpowiedź?
Pytanie to przejęło dreszczem ciekawości wszystkich obecnych.
Fabrycjusz zdawał się nie słyszeć i nic nie odpowiedział.
— Milczysz? — zapytał przewodniczący — ale nam bardzo łatwo wytłómaczyć sobie to milczenie. Człowiek, schwytany z pugilaresem, był wspólnikiem twoim... Zapłacony przez ciebie, zabił za ciebie... Jego wina równała się twojej... Skazano go na śmierć słusznie zupełnie...
Tutaj nastąpił wypadek, który sprawił nadzwyczajne wrażenie na sędziach i wszystkich obecnych.
Sławny adwokat, wezwany przez pannę Baltus, podniósł się i najspokojniejszym głosem odezwał:
— Proszę pana przewodniczącego o głos.
— Mów pan — odrzekł przewodniczący co pan chcesz nam powiedzieć?
— Dwa słowa na obronę nieżyjącego, dla którego wkrótce wolno mi będzie żądać rehabilitacji. — Człowiek, skazany i stracony jako morderca Fryderyka Baltus nie był kryminalistą, ani nawet wspólnikiem zbrodni... Oto dowód. Niech pan sekretarz raczy go przedstawić panu prezydującemu.
I przy słowach tych adwokat paryski podał sekretarzowi deklarację, napisaną przez Paulę i podpisaną przez Fabrycjusza Leclére.
Urzędnik rzucił okiem na ten papier i osłupiał.
Tłum, zebrany w sali, prawie także nie oddychał.
— Oskarżony zapytał przewodniczący po chwili — czy wiesz, jaki dowód mi doręczono?
— Wiem odpowiedział zaledwie szeptem Fabrycjusz.
— Czy to twój istotnie podpis?
— Mój.
— A to, co napisane, czy jest rzeczywistą prawdą?
— Najrzeczywistszą.
— Gdzie podpisałeś to wyznanie?
Fabrycjusz zwiesił głowę i milczał. Adwokat paryski odpowiedział za niego:
Oskarżony podpisał to w obecności kilku świadków, w willi Baltus, tej nocy, kiedy uciekł z więzienia i usiłował zamordować pannę Baltus, tak jak zamordował był jej brata.
Posłyszawszy te słowa, tłum się poruszył i zaczął hałasować.
— Jeżeli się natychmiast nie uciszycie, każę opróżnić salę! — odezwał się surowo przewodniczący.

ROZDZIAŁ XV.

Groźba poskutkowała w jednej chwili...
Mężczyźni się uciszyli, kobiety oddech wstrzymały w piersiach.
Nie podobna było zaprzeczyć prawdzie, nie podobna było zarzucać fałszu podpisowi Fabrycjusza.
Opłakana pomyłka sądowa została wyjaśnioną. Pewność ta zanadto biła w oczy. Prokurator tak samo nie mógł już mieć żadnej wątpliwości.
— Oskarżony - odezwał się przewodniczący — wytłomacz nam, jakim sposobem pugilares i pieniądze pana Baltusa znalazły się w rękach nieszczęśliwego, który nie będąc twoim wspólnikiem, zapłacił głową za zbrodnię, przez ciebie popełnioną.
Fabrycjusz powstał.
— Powiem wszystko... wszystko... Skazujcie mnie, posyłajcie mnie na szafot, ale oszczędźcie mi tych tortur nieskończonych... Szafot... żądam szafotu... Męczarnie, jakie doświadczam, przechodzą moje siły.
— Skrócenie to od ciebie tylko zależy, mów, co masz do powiedzenia.
— Człowiek stracony był zupełnie niewinnym... Ja mu dałem ten pugilares i pieniądze.
— Znałeś go więc?...
— Nie... Widziałem go tylko raz jeden.
— Kiedy i w jakich okolicznościach?
— Spełniwszy morderstwo, przepłynąłem znowu Sekwanę i powracałem tą samą drogą do Melun... Na ścieżce w lasku Seineport spotkałem kogoś, co zastąpił mi drogę... Wziąłem go za złodzieja, przybrałem postawą obronną i krzyknąłem: ustąp!... Ale się omyliłem. Był to biedak jakiś, który mnie prosił o jałmużnę, nie dla siebie, jak mówił, ale dla swojej «żony i dziecka... Kaleka na jedną rękę i nie mogący nic zarobić na utrzymanie rodziny, zrozpaczony zapragnął umrzeć i szedł się utopić... Przyszła mi pewna myśl do głowy... Pomyślałem sobie, że dając temu biedakowi pugilares i piętnaście tysięcy franków, miałem na sto dziewięćdziesiąt dziewięć szans odwrócenia podejrzeń od siebie... Przy pierwszej zaraz zmianie jednego z biletów bankowych, najniezawodniej go przytrzymają.. Oskarżą go o zbrodnię; popełnioną w Melun, a on usprawiedliwić się nie potrafi, bo nikt na świecie nie uwierzy w nieprawdopodobną historję, jaką będzie opowiadał... Jałmużna nie wyratuje cię z biedy — powiedziałem do tego człowieka — ja ci daję fortunę... Błogosław przypadkowi, który cię postawił na mojej drodze... Włożyłem mu do ręki pugilares, z którego wyjąłem czek i oddaliłem się pospiesznie... Przewidywania moje sprawdziły się, człowiek z lasku Seineport został zaraz przytrzymany.. Teraz już wiecie panowie wszystko i skończcie raz wszystko!...
Fabrycjusz umilkł.
Dreszcz zgrozy i przerażenia przebiegł po zebranych na sali; sam przewodniczący jakby skamieniał.
Była godzina szósta.
Dalszy ciąg sprawy odłożono do dnia następnego, żandarmi odprowadzili oskarżonego do więzienia.
Kwestje, odnoszące się do dwóch pierwszych zbrodni, były już wyjaśnione, nie było potrzeby do nich powracać. Nazajutrz badanie tyczyło się zniszczenia testamentu, usiłowanie otrucia w Auteuil i usiłowanego morderstwa w willi Baltus.
Fabrycjusz odpowiadał lakonicznie na wszelkie pytania, nie próbując się nawet usprawiedliwiać.
Wejście Pauli Baltus przyjęte było szmerem admiracji ogólnej. O mało nie przyklaśnięto młodej dziewczynie, gdy opowiedziała o przysiędze swej pomszczenia brata, o tem co uczyniła dla wykrycia prawdziwego mordercy. Słuchając opowiadania o ostatnim i tak niedawnym zamachu, mężczyźni byli bardzo wzruszeni, kobiety zbladły z przerażenia.
Szczegóły odnoszące się do otrucia Joanny, opowiedziane przez Grzegorza Vernier, profesora V., lekarza pomocnika Schultza, zainteresowały do najwyższego stopnia audytorjum.
Nie zdziwimy naszych czytelników, jeżeli im powiemy, że Klaudjusz Marteau miał uznanie ogromne. Dzielny marynarz, śledzący krok w krok zbrodniarza, zbierający dowody, mające oświecić sprawiedliwość, opowiadający bez przechwałek co zrobił, utrzymujący opowiadanie malowniczemi wyrażeniami i z trudnością powstrzymujący się od „miljona piorunów“, zjednał sobie sympatję ogólną. Gdyby nie uszanowanie dla przedstawicieli władzy, niejeden byłby się rzucił doń i wycałował. Prezydujący pochwalił zachowanie się Klaudjusza. Wyszedł on też z sali mocno uradowany.
Nie będziemy powtarzać zeznań mniej ważnych świadków.
Zkolei zabrał głos adwokat Fabrycjusza ale nie mówił długo. Wobec przyznania się klienta i ogólnego przeciwko niemu oburzenia, cóż mógł powiedzieć w obronie? Poprzestał na domaganiu się okoliczności łagodzących, bez żadnej nadziei, że to otrzyma.
Adwokat panny Baltus zażądał w kilku słowach wzruszających rehabilitacji ściętego Piotra.
Posiedzenie zostało zawieszone... Sędziowie udali się do sali narad. Wyszli po godzinie z wyrazem „tak“, co do wszystkich stawionych pytań prawnych i bez wspomnienia o okolicznościach łagodzących. Nie pozostawało już nic jak ogłosić wyrok. Fabrycjusz Leclére skazany został na śmierć.
Tłum okrzykami radości i oklaskami przyjął tę wiadomość.
Nędznik byłby upadł, gdyby go nie podtrzymali żandarmi. Zemdlał.
Prezydujący dodał:
— Rehabilitacja niewinnego nastąpi w czasie i miejscu oznaczonym i odbędzie się w formie uroczystej, jak wskazuje prawo.
— Zanim ten dzień nastąpi, przy pomocy Bożej — powiedział Grzegorz Vernier — dostarczę sprawiedliwości prawdziwego nazwiska męczennika!

∗             ∗

Miesiąc upłynął od sprawy, na jakiej byliśmy obecni.
Fabrycjusz Leclére odmówił podania apelacji i odwołania się do drogi łaski.
Grzegorz Vernier na swoje zapytanie zawiadomiony został przez sąd, iż egzekucja skazanego za dwa dni się odbędzie.
Udał się zaraz do hotelu pod „Wielkim Jeleniem”, gdzie się rozegrały pierwsze sceny naszego opowiadania.
Pani Loriol, widząc go wchodzącego do sali, wyszła czemprędzej z za kontuaru i przyjęła pięknym ukłonem.
— Witam pana doktora — odezwała się. — Wie pan wielką nowinę?...
— Wiem, łaskawa pani.
— I to pojutrze... toż to ludzi będziemy mieli tłumy w Melun... Muszę od dzisiaj zająć się przygotowaniami.
— Przychodzę pani przypomnieć, że podług umowy naszej jestem lokatorem na dzień egzekucji i dzień poprzedzający, apartamenty na drugim piętrze, które przed sześciu miesiącami zajmowali pan i pani Delariviére, do mnie należą.
— Niema obawy, żebym zapomniała; to tak, jakby przed rejentem zakontraktowane. Gdyby mi ofiarowano tysiąc dukatów za te dwa pokoje, nie cofnęłabym słowa.
— Dziękuję pani! — Wiedziałem, że można liczyć na panią...
— Przepraszam szanowny doktorze, czy to pan zajmie ten apartament?
— Ja, ale nie sam...
— To do mnie nie należy. Ale à propos, czy będą damy?...
— Jedna tylko, którą pani znasz.
— Ach! Któż to taki?
— Pani Delariviére.
— Ta biedna podróżna, która zachorowała na drodze, a potem zwarjowała? — wykrzyknęła pani Loriol.
— Ta sama.
— Czy odzyskała rozum?...
— Jeszcze nie, ale mam nadzieję, że chwila zupełnego wyzdrowienia jest bardzo bliską...
— No to tem lepiej!... Kiedy pan zajmie mieszkanie?...
— Jutro po południu.
— Wszystko będzie gotowe... Ale wie pan, panie doktorze...
— Co takiego, łaskawa pani?...
— Jakie to dziwne to życie!...
— Cóż za powód tej filozoficznej uwagi? — zapytał, śmiejąc się Grzegorz.
— Z powodu tego, co się dzieje, czyli dziać będzie... Sześć miesięcy akurat temu, ten złoczyńca Fabrycjusz Leclére, który miał minę takiego dobrego chłopaka, zajechał tutaj z młodym, małym pociesznie wyglądającym towarzyszem i dwiema prześlicznemi kobietkami, żeby się przyglądać ścięciu głowy nieszczęśliwego kaleki Piotra... A to on łotr sam zamordował Fryderyka Baltus i jego teraz będą ścinać!... Co to za przewrotność!... Nie wyglądał wcale na mordercę!... Ciągnął szelma wino szampańskie, jak nie każdy potrafi!... — Wierzyłam mu, jak nie wiem komu...
— Nie trzeba nigdy, kochana pani Loriol, sądzić ludzi z pozoru!...
Święta prawda, panie doktorze.
— Grzegorz się oddalił, a właścicielka „Wielkiego Jelenia“ zajęła swoje miejsce za kantorem, powtarzając:
— Oj głupież to życie, głupie!...

ROZDZIAŁ XVI.

Wyszedłszy od poczciwej pani Loriol, Grzegorz Vernier udał się do biura telegrafu, skąd wysłał depeszę do doktora V...
Zawiadamiał sławnego uczonego, że nadchodzi godzina ostatecznej a strasznej próby, przypomniał mu obietnicę i prosił o najspieszniejsze przybycie dla wspomożenia go swoją radą.
Zaraz też nazajutrz po południu doktor V. zajechał do willi Baltus.
Na niego tylko czekano z przewiezieniem pani Delariviére do hotelu pod „Wielkim Jeleniem“ i zainstalowano ją w tym samym pokoju, w którym przed sześciu miesiącami, przerażający widok spadającej na szafocie głowy, pomieszał jej rozum.
Joanna, Paula i dwaj lekarze zajęli miejsce w wygodnem lando, które w pięć minut przywiozło ich na plac świętego Jana.
Klaudjusz Marteau siedział na koźle.
Edma, bardzo słaba jeszcze, pozostała w willi pod opieką Magdaleny, a nie wiedziała nic o dramacie, jaki się miał rozegrać.
Pani Delariviére, prowadzona i podtrzymywana przez Grzegorza, weszła na drugie piętro do pokoju pod Nr. 7. Przestąpiwszy próg, zatrzymała się nagle, rzuciła w około siebie badawcze spojrzenie, potem zbliżyła się do łóżka, a następnie podeszła do okna. Tu znowu się zatrzymała i opuściła zadumaną głowę.
Widząc ją tak milczącą, można było łatwo odgadnąć, że jakaś tajemnicza praca odbywała się w jej mózgu.
Po paru minutach podniosła nieśmiało głowę, wyciągnęła nieśmiało rękę i odsunęła muślinową firankę, zasłaniającą szyby.Oczy zaś w przestrzeni placu utkwiła.
Widok tego placu zdawał się wywoływać na niej jakieś nad wyraz silne wrażenie. Zaczęła drżeć na całem ciele, zęby jej dzwoniły, jak w febrze, pot wystąpił na skronie.
Dwaj lekarze, obawiając się ataku, przystąpili do niej. Nie było potrzeby.
Kryzys nie nastąpił.
W jednej chwili Joanna się uspokoiła, a odszedłszy od okna, usiadła przy łóżku ze zwykłym obojętnym wyrazem twarzy.
Doktor V. pochylił się do Grzegorza.
— Czy nic nie zmieniono w tym pokoju? — zapytał po cichu.
— Nie, profesorze odpowiedział młody człowiek — widziałeś, Joanna zdawała się go poznawać...
— Tak mi się właśnie wydało i zdaje mi się, że to dobrze wróży... Ocknięcie się pamięci poprzedza prawie zawsze powrót rozumu.
Pani Loriol, u której ciekawość, jak czytelnikom wiadomo, była jednym z grzechów głównych, weszła za swoimi lokatorami, ale przez dyskrecję zatrzymała się przy drzwiach.
Doktor V... zwrócił się do niej.
— Czy za pierwszą bytnością pani Delariviére w tym hotelu — rzekł — pokój ten był oświetlony w nocy?
— Tak, proszę pana.
—W jaki sposób?
— Paliła się lampka nocna.
— Będzie pani zatem tak łaskawą i każe taką samą lampkę podać dziś wieczorem...
— Każę to zrobić, proszę pana...
— Teraz proszę pani kazać podać chorej lekki posiłek... parę łyżeczek bulionu, skrzydełko kurczęcia... owoc jaki...
— Dobrze proszę pana... Potrzeba będzie zapewne także wina?
— Szklaneczkę wina Bordeaux najlepszego i najstarszego... nic więcej... następnie zjemy obiad...
— W sąsiednim pokoju?
Doktor V... spojrzał pytająco na Grzegorza, a ten odpowiedział:
— Nie. Pani Delariviére uśnie zapewne po posiłku, a hałas przy nakrywaniu mógłby ją przebudzić... Każ pani nam przygotować jeden z małych saloników na parterze.
Dobrze, panie doktorze.
W pół godziny później Joanna rozebrana i położona do łóżka, zasnęła snem głębokim, a Róża, młoda dziewczyna, służąca, którą także już znamy, przyszła oznajmić, iż obiad podany.
Mały salonik był ten sam właśnie, w którym w wigilję egzekucji Piotra, Matylda Jancelyn i Fabrycjusz jedli obiad w towarzystwie młodego barona Pascala de Landilly i panny Adeli de Cevrac, właściwie Gérlache. W mieście taki sam natłok, jak i wówczas.
Hotel przepełniony był gośćmi, korki od wina szampańskiego strzelały wesoło, okna, wychodzące na plac Świętego Jana powynajmowane były za bajeczne sumy na egzekucję jutrzejszą.
Nie potrzebujemy wspominać, że obiad panny Baltus i dwóch lekarzy nie przeciągał się wcale i nie był ożywiony.
Około dziewiątej doktor V..., Grzegorz i Paula powrócili na drugie piętro.
Vernier ostrożnie otworzył drzwi do pokoju Joanny.
— Śpi — powiedział — ale śpi tak, jak nigdy...
— Tem lepiej — odrzekł profesor — życzyłbym sobie, aby hałas, poprzedzający egzekucję, obudził ją nagle... tem większe byłoby wrażenie...
Grzegorz ujął obie ręce sławnego doktora i serdecznie je uścisnął.
— Ach! profesorze — powiedział — w miarę zbliżania się stanowczej chwili, ogarnia mnie trwoga jakaś nieopisana, drżę cały...
— Poco ta obawa, moje dziecię?.. Poco drżeć? Czegoż się obawiać?
— Obawiam się zawodu, profesorze.. Nie dowierzam już sobie... Niedowierzanie ustąpiło miejsca poprzedniej prawie pewności!... Zdaje mi się, że widzę jakieś przeszkody, których nie przeczuwałem...
Stary uczony położył po ojcowsku rękę na głowie byłego swego ucznia i odrzekł z uśmiechem:
— No, no, co znowu, uspokój się, kochany Grzegorzu!... Wątpliwości, jakie cię opanowały, dowodzą, że nie jesteś zarozumialcem. Cnota to rzadka bardzo w tych czasach!.. Za dobry skutek nie mogę obecnie ręczyć napewno, ale to fakt, że mamy przynajmniej dziewięć szans dobrych przeciwko jednej złej... Nie drżyj, miej nadzieję i zachowaj całą swoją odwagę, całą zimną krew i energję wobec walki, może okazać się potrzebną w stanowczej chwili.
— Pojmuję kochany profesorze, że masz zupełną rację... Potrzeba panować nad sobą... Ale pomyśl tylko, że sam postanowiłeś tę straszną alternatywę.
— Jeżeli rezultat nie będzie takim, jakiego się spodziewamy, to...
— Śmierć! — dokończył doktor V...
— Śmierć! — powtórzył młody człowiek — czy mogę więc pozostać spokojnym?... Biedna kobieta przebudzi się w nocy, zbudzona hałasem na placu, wyjdzie z łóżka, nie wiedząc o tem, że każdy jej krok do okna będzie krokiem do grobu...
— Prędzej do rozumu.
Młody doktor ciągnął dalej.
— Uważ profesorze... Obiecałem wszystkim, że Joanna będzie uzdrowioną!... Przyrzekłem to pannie Baltus, która w zamian za to powierzyła mi majątek w ręce!.. Przyrzekłem Edmie, którą kocham, a która nie przeżyłaby matki!... Przyrzekłem sądowi, że mu wyjawię w krótkim czasie prawdziwe nazwisko niewinnie straconego na szafocie!... Wszystkimbym skłamał!...
— Obiecałeś i dotrzymasz... — odrzekł doktor V... — Spełniłeś swój obowiązek, a ja powtarzam: kiedy kto ma dziewięć szans na dziesięciu, ten niema prawa powątpiewać... Sursum corda! Grzegorzu, moje dziecię... Ufaj i miej nadzieję!... Z całej duszy i sumiennie ci przepowiadam, że się uda!
Vernier uścisnął znowu ręce starego profesora, ale tym razem z całym zaufaniem i bez zniechęcenia.

ROZDZIAŁ XVII.

Około jedenastej Paula Baltus i obaj lekarze usunęli się do sąsiedniego pokoju, gdzie przed kilku miesiącami zamknął się był pan Delariviére dla napisania testamentu i wypoczynku.
Zajęli miejsca. Paula na kanapie, doktor V... i Grzegorz Vernier na krzesłach, nie ażeby się przespać, ale aby oczekiwać na niewiadome jeszcze rozwiązanie okropnego dramatu.
Klaudjusz nie chciał pozostać na noc w pokoju. Wyciągnięty na sienniku pod drzwiami, zasypiał z pięściami zaciśniętemi, pewny, że ocknie się w najważniejszej chwili.
Nasze trzy osobistości, pogrążone w głębokiej zadumie, nie przemówiły do siebie ani jednego słowa.
Gromadki ciekawych już przed północą zaczęły zbierać się na placu.
Liczba tych gromadek powiększała się szybko. Przed pierwszą było już tłumno. Słychać było głuchy szmer tłumu, rozbrzmiewający w przestrzeni, jak jakieś złowrogie brzęczenie.
Czas uchodził.
Nagle szmer się powiększył, dało się słyszeć kilka wykrzykników. Ciężki wóz toczył się po bruku.
Grzegorz wstał z krzesła, podszedł do okna i wyjrzał na plac.
— To wóz, co przywiózł drzewo sprawiedliwości — powiedział.
Miarowy odgłos kopyt końskich towarzyszył turkotowi kół. 5
— Żołnierze idą uformować szpaler — dodał Grzegorz — zaraz widocznie zaczną wznosić szafot.
Paula powstała drżąca i zbliżyła się do okna.
Vernier i doktor V... podeszli pod drzwi pokoju Joanny i zaczęli się przysłuchiwać.
Światła pochodni oświecały uwijających się pomocników kata. Wyciągnęli oni z wozu belki oraz deski i składali je na środku placu.
Wojsko formowało kordon, aby powstrzymywać napór publiczności, ale niepodobna było odepchnąć tłumów aż do trotuarów, taki był napływ ogromny. Egzekucja Lecléra ściągnęła niesłychaną liczbę ciekawych. Nędznik robił furorę.
Nagle rozległy się uderzenia młotków, z początku cichsze, potem coraz głośniejsze. Zbijano szafot. Grzegorz drgnął.
— Joanna — szepnął — przebudziła się i poruszyła... Słyszę, że trzeszczy jej łóżko.
Paula pobladła śmiertelnie.
— Módl się pani... — szepnął znowu Grzegorz — módl się pani z całej duszy!... Ja również błagać będę Boga, aby dopomógł nam w naszem przedsięwzięciu.
Paula padła na kolana i skrzyżowała ręce.
Grzegorz poruszył wolniutko za klamkę. Uchylił drzwi i przez szparę spojrzał do pokoju.
Nie omylił się.
Pani Delariviére, zbudzona rozlegającym się na dworze odgłosem młotków, siedziała na łóżku. Niespokojna, przestraszona, zdawała się zastanawiać, skąd ten hałas nocny pochodził.
Po chwili obejrzała się do okoła z wyrazem przestrachu i nadstawiła ucha w stronę okna. Hałas powiększał się ciągle.
Czerwone światła pochodni rzucały na szyby niepewne fantastyczne błyski.
Joanna zrzuciła kołdrę i tylko w długim nocnym szlafroczku wysunęła się z łóżka. Źle dopasowane tafle posadzki skrzypiały pod jej nogami. Obłąkana stała przez chwilę w zupełnej nieruchomości i przysłuchiwała się z coraz większą uwagą.
— Uprzytomnia sobie swoje wspomnienia... — pomyślał Grzegorz. Usiłuje przypomnieć sobie, gdzie już raz słyszała ten hałas.
Światła pochodni naraz przestały odbijać się w szybach. Straszny budynek został już wzniesiony. Brzask dzienny zastąpił ciemności, szmer niespokojnego tłumu stawał się coraz wyraźniejszym.
Joanna skierowała się ku oknu. Szła krokiem bardzo powolnym. s
Wydawało się, jakby jakaś siła tajemnicza popychała ją naprzód. ń
W chwili, kiedy przechodziła obok drzwi odemkniętych, Grzegorz doznał silnego wzruszenia. Na czoło wystąpiły mu krople zimnego potu. Czuł, że mu serce bić przestaje.
Doktor V..., spostrzegłszy to, odezwał się po cichu: — „Odwagi”...
Obłąkana doszła do okna. Prawą ręką uniosła muślinową firankę i twarz przyłożyła do szyby. Było już o tyle widno, że można było rozróżnić wszystkie przedmioty.
Joanna pochwyciła antabę, machinalnie ją poruszyła i okno się otworzyło. Wtedy zaciśniętemi rękoma trzymając się ramy, wyciągnęła szyję naprzód i wpatrywała się w ten tłum nagromadzony, z którego wydobywał się szmer, podobny do szmeru wzburzonego morza.
Wkrótce złowrogi aparat przykuł do siebie całą jej uwagę.
Zdawała się zmienioną w statuę. Nie mogła oderwać oczu od ponurej sylwetki szafotu.
Trwało to bardzo krótko. Naraz okrzyk przeciągły rozległ się w powietrzu, zaraz po nim nastąpiło głuche milczenie. Tylko najwyraźniej słychać było odgłos toczącego się wozu i tentent kopyt końskich.
Żandarmi ukazali się na placu. Eskortowali oni wóz, który zatrzymał się u stóp szafotu.
Konwulsyjny dreszcz wstrząsnął całem ciałem pani Delariviére, paznokcie wpiła w ramę okna, wychyliła się bardziej jeszcze, tak, że mogła stracić równowagę i zabić się, na bruk wypadając.
Grzegorz Vernier, zrozumiawszy niebezpieczeństwo, wszedł po cichu do pokoju i stanął o dwa kroki za Joanną, która nie domyślała się jego obecności.
Doktor V... bledszy niż zwykle, ale na pozór zupełnie spokojny, czekał u progu.
Paula klęczała ciągle, a wielkie łzy jedna za drugą spadały jej po policzkach.
Klaudjusz Marteau z pierwszego pokoju przypatrywał się przez szyby potwornej machinie.
Nareszcie drzwiczki wozu zostały otwarte.
Przedewszystkiem wysiadł ksiądz o białych włosach. Ten sam, co przed kilku miesiącami towarzyszył na śmierć Piotrowi.
Następnie wyszedł skazany.
Fabrycjusz Leclére, z twarzą zsiniałą i okropnie zmienioną, nie mógł utrzymać się na nogach. Trzeba go było wziąć pod obie ręce i wprowadzić na schódki, prowadzące na pokład szafotu.
Joanna, zmieniona w Meduzę, nie oddychała już prawie.
Pomocnicy kata czekali.
Ksiądz szepnął do ucha skazanego kilka słów ostatniej pociechy i chciał przyłożyć do drżących ust nieszczęśliwego wizerunek Chrystusa, który umarł na krzyżu dla odkupienia świata.
Nędznik odepchnął brutalnie starca, a w przystępie wściekłości, która mu siły przywróciła, zaczął się szarpać ruchem dzikich bestji i wyć, jak prawdziwy potępieniec. Chciał wyrwać się z szafotu.
Widok był przerażający, ale trwał sekundę jednę.
Pomocnicy kata chwycili mordercę Fryderyka Baltusa i przywiązali do deski.
Kat poruszył sprężynę. Miecz opadł, jak błyskawica... Głowa spadła.
Jednocześnie pani Delariviére wydała okrzyk krótki, przeraźliwy, który zagłuszył hałas tłumu, i puściwszy się okna, wyciągnęła ręce, cofnęła się parę kroków i upadła bezprzytomna na ręce Grzegorza i doktora V..., którzy ją przytrzymali i zanieśli do łóżka.
Paula Baltus wpadła do pokoju i stanęła, nie śmiejąc pytać.
Klaudjusz Marteau wsunął się także.
— Profesorze — zapytał Grzegorz, drżąc cały — żywa, czy umarła?...
Doktor V... nie zaraz odpowiedział.

ROZDZIAŁ XVIII.

Grzegorz powtórzył pytanie głosem zeledwie zrozumiałym.
Stary profesor przyłożył rękę do serca Joanny.
— Żyje! — powiedział — a wyciągnąwszy lancet z pudełka z narzędziami, które zawsze miał przy sobie — miseczki i bandaże! — zawołał prędko.
I zaraz prawie przeciął żyłę u lewej ręki pani Delariviére. Krew wytrysnęła obficie, profesor odetchnął swobodniej.
Joanna zwolna otworzyła oczy, ale je zaraz zamknęła.
Krew płynęła jeszcze.
— Dosyć — powiedział doktor V...
Grzegorz czekał na to. Zatamował krew i obandażował rękę.
Pani Delariviére powtórnie otworzyła oczy, uniosła się trochę, spojrzała na okół wzrokiem, w którym nie było nic nieprzytomnego i poruszyła ustami, ale nie wydała żadnego głosu.
Głowa opadła jej na poduszki i zdawało się, że zemdlała.
— Lekarstwo — zawołał doktor V...
Grzegorz podał mu małą flaszeczkę.
Sławny uczony łyżeczkę mikstury wlał w usta chorej przy pomocy Grzegorza.
— Teraz — powiedział — czekajmy... za kwadrans wielka zagadka rozstrzygnięta zostanie...
Paula Baltus padła znowu na kolana obok łóżka i znowu zaczęła modlić się gorąco.
Klaudjusz Marteau stał przy oknie i ocierał łzy z uczciwej swej twarzy.
Dwaj lekarze stali nieruchomi u wezgłowia pani Delariviére.
Grzegorz śmiertelnie był blady, miotały nim straszne obawy.
Upłynęły dwie minuty.
Śmiertelną ciszę w pokoju przerywał tylko stały szmer niespokojnego oddechu chorej.
Upłynęło pięć minut.
Doktor V... ujął rękę Joanny. Nagle poczuł, że ręka ta zadrżała. I on sam zadrżał także.
Pani Delariviére przeciągnęła się, jak ta, co się przebudza, przesunęła ręką po czole i usiadła na łóżku. Otworzyła oczy, a łagodne, niebieskie jej źrenice zatrzymały się na twarzy pochylonego nad nią Grzegorza.
Skinęła lekko głową i rzekła:
— A! jesteś doktorze... zdaje mi się, że zadowolony będziesz dziś ze mnie... Czuję się zupełnie dobrze... i jestem pewną, że mi dziś jeszcze pozwolisz opuścić Melun... Tak mi pilno zobaczyć moją córkę...
Grzegorz nic nie odpowiedział, łzy radości dusiły go literalnie.
Cel jego został osiągnięty.
Pani Delariviére poznała go.
Pięć miesięcy obłędu minęły dla niej jak sen... Zdawało jej się, że wczoraj przybyła do Melun... Niestety! do radości młodego człowieka mieszała się myśl gorzka... Joanna zapytała o męża... Co jej powiedzieć, jak przyjmie wiadomość okropną?
W tej chwili drzwi się otworzyły i ukazał się w nich człowiek jakiś w podróżnem ubraniu i przystanął w progu. Potem przebiegł szybko pokój i padł na kolana przy łóżku chorej.
Grzegorz i Paula zdołali zaledwie powstrzymać okrzyk.
Bóg cud widocznie uczynił.
Przybyłym był pan Delariviére, którego Fabrycjusz za umarłego ogłosił.
Joanna ujęła ręce męża i odezwała się do niego z przecudnym uśmiechem.
— A to ty, Maurycy... Czekałam na ciebie... spałam tak długo, ale snem bardzo pokrzepiającym... Czuję, że jestem zupełnie zdrową, możemy jechać, wszak prawda, doktorze?
— Tak jest, proszę pani — odpowiedział Grzegorz — ale naprzód trzeba wziąć jeszcze łyżeczkę lekarstwa, które wzmocni panią bardziej jeszcze.
Joanna usłuchała, a położywszy głowę na poduszki, zasnęła na nowo z uśmiechem na ustach.
Pan Delariviére wyciągnął do sąsiedniego pokoju obecnych tej wzruszającej sceny.
— Ocalona, wszak prawda? — zapytał. — Ocalona, ukochana moja Joanna?... Odzyskała rozum?
— Tak, panie — odpowiedział Grzegorz — tak, dzięki sławnemu profesorowi doktorowi V..., którego panu przedstawiłem...
— Nie... nie... To ty wszystko zrobiłeś przy pomocy Bożej... kochane dziecię — odrzekł stary uczony.
— Ach! — wykrzyknął pan Delariviére — bądźże błogosławiony doktorze... jakże ja będę ci mógł okazać nieskończoną wdzięczność moją... Jak.
Grzegorza serce zabiło nadzieją.
— Panie — odezwał się — zdziwienie moje i panny Baltus uderzyło pana zapewne... Zaraz pan się dowie przyczyny... Nie mogliśmy pana oczekiwać, ani go się spodziewać... Obecność pańska wydaje nam się cudowną...
— Myśleliście, żem umarł, nieprawda? — zapytał Maurycy.
— Mieliśmy akt zejścia przed oczami...
— Myśleliście o cudzie... To istotnie prawdziwy cud, że ja żyję...
— Zostałem rzucony w morze i to konający, podczas okropnej burzy, ze sztyletem wepchniętym w piersi...
— Fabrycjusz Leclére — szepnął Grzegorz.
Pan Delariviére opuścił z boleścią głowę, a po chwili się odezwał:
— Niespodziewana kąpiel zimna, jak się okazało później, dobrze zrobiła, bo zatamowała krew, płynącą obficie z głębokiej rany.
Machinalnie uczepiłem się jakiegoś kawałka okrętu, rozbitego przez burzę, a lubo straciłem przytomność, zesztywniałe ręce nie puszczały swojej podpory.
Nadedniem postać ludzka, porzucona na łaskę bałwanów, zwróciła uwagę sternika statku pocztowego, powracającego do Anglji.
Spuszczono szalupę, zabrano mnie na pokład i zajęto się mną troskliwie, chociaż ocalenie wydało się nieprawdopodobieństwem...
Przywrócony do przytomności, zacząłem bredzić w malignie i nie można było wydobyć ze mnie ani jednego rozsądnego słowa...
Podróż skończyła się. Żyłem...
Oddano mnie więc do szpitala w Dowrze i niespodziewanie przyszedłem do zdrowia... Ordynujący doktor zapewniał mnie, że gdyby nie pchnięcie nożem, które zastąpiło puszczenie krwi i obfity jej odpływ, oczyszczający płuca, byłbym człowiekiem straconym.
Mój morderca mnie ocalił...
— Siły zaczęły mi powracać, ale byłem bez ubrania i bez pieniędzy...
Dzięki temu samemu doktorowi zdobyłem możność dostania się do Londynu, a tam jeden z moich korespondentów dał mi pieniędzy...
— Napisałem zaraz do doktora Rittnera z zawiadomieniem, że wracam...
— Do doktora Rittnera! — wykrzyknął Grzegorz. — Aha!... więc to dla tego nic się nie dowiedzieliśmy... Mój poprzednik opuścił Francję.
— Dowiedziałem się o tem później... — odrzekł pan Delariviére.
— Pojechałem do Dieppe... Z jakiegoś dziennika, który wpadł mi przypadkiem w ręce, dowiedziałem się o zbrodniach i skazaniu na śmierć Fabrycjusza.
Kochałem bardzo tego nędznika... Był to cios dla mnie straszny... Zrozumiałem wtedy, że i ja także stałem się jego ofiarą...
Przybywszy do Paryża wczoraj wieczorem już bardzo późno, udałem się do Auteuil. Pański zastępca opowiedział mi o wszystkiem, co zaszło, poinformował mnie, że i pan jesteś w Melun w willi Baltus...
Dziś rano pierwszym pociągiem przybyłem i pospieszyłem do Panny Pauli!... Odesłano mnie znowu tutaj. Teraz wiecie już wszystko...
— Ale Edma jest cierpiąca, jak mi mówiono. Obawiam się, żeby moje zjawienie się nagłe nie zrobiło na niej szkodliwego wrażenia.
Mów mi o niej, doktorze... Czy życie jej nie jest w niebezpieczeństwie?... Nie potrzebuję wszak obawiać się o moją ukochaną córkę?...
— Ocalimy ją! — odpowiedział Grzegorz. — Córka pańska będzie zdrową, przysięgam panu na to!... Mój sławny profesor i ja, odtąd nią się tylko zajmiemy.
— Doktorze — odezwała się Paula do starego uczonego — zadanie nasze nie skończone jeszcze. Kiedy pan zbadasz panią Delariviére?...
— Wkrótce, przyrzekam to pani.
— Czy nastąpi to dziś jeszcze, czy jutro?...
— Ani dziś, proszę pani, ani jutro... musimy czekać...
— Dla czego?...
— Obudzając zanadto prędko złowrogie wspomnienia, narazilibyśmy ją na nowo na pomieszanie umysłu, który tylko co się rozjaśnił...
— Prawda — szepnęła Paula — trzeba czekać... rozumiem to dobrze...
Słyszeliśmy już nieraz, że pomimo wszelkich usiłowań, w zdrowiu Edmy nie nastąpiło żadne polepszenie.
Wiadomo każdemu, jak wpływy moralne oddziaływają potężnie na siły fizyczne. Kłopoty pomagają niezmiernie do rozwijania się anemii.
Otóż Edma nie mówiła już nic o swoim ojcu i nie pytała jak prędko powróci, bo przeczuwała doskonale, iż ukrywają przed nią jakąś bolesną tajemnicę.
Pewną była śmierci pana Delariviére, a głęboki jej smutek powiększał się coraz bardziej...

ROZDZIAŁ XIX.

W godzinę po tej dramatycznej i głęboko przejmującej scenie, jaka się rozegrała w hotelu pod „Wielkim Jeleniem“, Grzegorz w towarzystwie profesora udał się do willi Baltus i pozostawiwszy profesora w salonie, wszedł do pokoju panny Delariviére.
Młoda dziewczyna leżała na wpół na szezlongu, przy otwartem oknie. Bledszą była jeszcze i bardziej niż zwykle osłabioną.
Grzegorz przeląkł się widocznej w niej apatji.
Edma przyjęła go z uśmiechem i podała na powitanie wychudłą rączkę, białą jak kość słoniowa.
Przypominamy czytelnikom, że starano się ukryć przed ukochaną chorą skazanie Fabrycjusza Leclére’a.
Nie domyślała się nawet, że wczoraj wieczorem matka jej przeniesioną została do Melun, dla zobaczenia egzekucji mordercy.
— Kochana Edmo — odezwał się Grzegorz — jakże się czujesz dzisiaj?...
— Nic mi nie dokucza, drogi przyjacielu, ale strasznie jestem osłabioną.. Zaledwie, że mogłam przyjść do łóżka tutaj...
— Zdaje mi się, że życie ze mnie uchodzi... a jednakże... takam młoda... ażeby umierać... takbym gorąco żyć pragnęła...
Co mówisz! — zawołał Vernier cały drżący. — Czyż może umrzeć ktoś, kogo tak wszyscy kochają?
— Przyrzekam ci bardzo prędko wyzdrowienie, długą szczęśliwą przyszłość...
Edma uśmiechnęła się smutnie:
— Wierzyłam w przyszłość i szczęście... — szeptała — ale gdy twoja miłość, twoje staranie nie zdołały mnie ocalić... któż mnie ocali?...
— Dotykały mnie ciosy zbyt ciężkie, jak ci wiadomo. Obłęd matki, to klęska pierwsza, a od dawna już odgadłam to, co staracie się ukrywać przedemną.
— Wasze milczenie powiedziało mi wszystko... Ojciec na pewno nie żyje... To też siły moje wyczerpują się do ostatka...
— Edmo! — odpowiedział żywo Grzegorz. — Kwiaty pochylone przez burze, podnoszą się pod tchnieniem promieni słońca...
— Prawda, ale gdzież dla mnie promień słoneczny?...
— Właśnie ci go przynoszę.
— Mówisz żeby mnie pocieszyć...
— Kochana Edmo — ciągnął dalej — zbierz całą pozostałą energję... bo będziesz jej bardzo potrzebować. Mam ci oznajmić ważne nowiny.
I w dodatku pomyślne jeszcze?... Bardzo szczęśliwe.
Młoda dziewczyna uniosła się trochę. Małe rumieńce wystąpiły jej na policzki, oczy się rozjaśniły.
— Mów!... mów... jak najprędzej — zawołała.
— Boję się...
— Nie obawiaj się niczego... Będę spokojną... przyrzekam ci...
— Chodzi o moją matkę, nieprawdaż?...
— Tak... Ostateczna próba, na którą doktor V... i ja liczyliśmy tak bardzo, odbyła się dziś rano...
Oddech zaparł się w piersiach Edmy.
— I cóż? zapytała słabym, zaledwie dosłyszalnym głosem.
— I próba się powiodła!...
Matka odzyska rozum?...
— Stał się cud prawdziwy... pani Delariviére już została uzdrowiona...
— Przysięgasz mi?...
— Przysięgam!...
Edma złożyła ręce.
— Przytrzymaj mnie... — szeptała. Potrzeba na kolanach podziękować za to Bogu...
— Poczekaj... — odpowiedział Grzegorz — dziękczynna twoja modlitwa, dwojaki będzie miała powód. Ojciec twój....
Nie dokończył.
— Żyje?.. — wykrzyknęła młoda dziewczyna.
Żyje... — powtórzył doktor.
— Napisał?...
Tak...
Powróci?...
Tak.
Jest już może w drodze?...
Jest już we Francji...
Może w Hawrze?...
Bliżej.
W Paryżu?...
Jeszcze bliżej... Jest w Melun i za godzinę zobaczysz go i ucałujesz...
Edma krzyknęła, a nadludzka radość rozlała się po jej twarzy.
Chciała się podnieść, ale złamana wzruszeniem, upadła z powrotem na fotel i straciła przytomność.
— Grzegorz, zaniepokojony trochę, wezwał doktora V... na pomoc.
Stary uczony przybiegł spiesznie.
— Powiedziałeś jej? zapytał.
— Tak, kochany profesorze...
— W takim razie omdlenie jest wypadkiem najnaturalniejszym, niema się czego obawiać... Przywrócimy zaraz biedaczkę do przytomności...
— Potem wybadam ją dokładnie i powiem ci swoje zdanie. Po pięciu minutach Edma otworzyła oczy...
— Czy mi się śniło? — szepnęła.
— Nie — odpowiedział stary profesor.
— Więc to wszystko prawda? Matka moja nie jest już warjatką, a ojca zobaczę?
— Tak, kochane dziecię, wszystko to święta prawda, ale jeżeli nie uspokoisz się zupełnie, zmusisz nas, że dla twojego własnego dobra, opóźnimy twe zobaczenie się z rodzicami.
Och! jestem już spokojną, jestem zupełnie spokojną! — odrzekła żywo młoda dziewczyna.
— A więc daj mi tego dowód, odpowiadając na kilka pytań, jakie ci zaraz zadam...
Przyrzekłem Grzegorzowi — mówił — że w przeciągu dwóch tygodni powrócę ci zdrowie, muszę więc dotrzymać obietnicy.
Po dokładnem zbadaniu sławny profesor oświadczył:
— Zupełnie jestem zadowolony z ciebie, kochane dziecię, wszystko pójdzie jak najlepiej...
I wyprowadził Verniera do drugiego pokoju, gdzie rzekł do niego:
— Wiesz, kochany chłopcze, że lekarzowi choćby najzdolniejszemu, nie powinno być wolno leczyć ukochanej przez niego osoby...
Dla czego, nauczycielu?
— Dla tego, że w takim razie umysł nie posiada ani dostatecznej pewności, ani zimnej krwi.:
— Miłość oślepia naukę, waha się, próbuje... i nie robi tego, co potrzeba...
Mamy właśnie przed sobą wymowny dowód tego...
— Ty, taki przewidujący zazwyczaj — ciągnął dalej sławny uczony — nie poznałeś dobrze stanu swojej narzeczonej, i nie mogłeś postawić sobie jasnej djagnozy...
Obawiałeś się, jak mi mówiłeś, choroby sercowej, która, jak ci się zdawało, uwydatniła się już różnymi charakterystycznymi przejawami...
Nic podobnego nie istniało i nie istnieje.
— Mamy do czynienia z anemją, spowodowaną wzruszeniami i zmartwieniami Edmy, brakuje czerwonych kulek w krwi zubożałej...
Trzeba temu śpiesznie i w zupełności zaradzić...
— A czy pokonamy chorobę? — zapytał Grzegorz.
— I to środkiem bardzo prostym a bezzawodnym. — Żelazo, jak wiesz, jest w tym razie najskuteczniejszym środkiem...
— Użyjemy żelaza, ale nie pierwszego lepszego, użyjemy żelaza oczyszczonego, jednem słowem „dialysi Biavals“, czyniącego cuda prawdziwe...
Magdalena, stara służąca Grzegorza, przerwała naradę doktorów, wchodząc do pokoju.
— Pan Delariviére przybył do willi — odezwała się — i pyta, czy może widzieć pannę Edmę...
— Kochany profesorze — powiedział Grzegorz — czy tak nagłe zobaczenie ojca nie zaszkodzi chorej?
— Wcale nie. Zresztą będziemy przecie przy tem spotkaniu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W dziesięć minut później ojciec i córka padli sobie w objęcia. Łzy radości płynęły im z oczu.

∗             ∗

W tydzień po odzyskaniu zmysłów, pani Delariviére siedziała pod cieniem wielkiej lipy w parku willi Neuilly Saint James, gdzie w ciągu naszego opowiadania dość często prowadziliśmy naszych czytelników.
Fox, wielki hart, uleczony z ran, opierał inteligentną swoją głowę na kolanach tej, która mu zawdzięczała swoje życie.
Obok niej siedziała Edma, która bardzo szybko powracała teraz, do zdrowia, dzięki kuracji doktora V..., dalej Maurycy Delariviére, Paula Baultus i Grzegorz Vernier.
Ten ostatni był już teraz urzędownie narzeczonym Edmy.
Miljoner ex-bankier z radością oddał rękę swej córki człowiekowi wyjątkowej prawości i szlachetności, człowiekowi, któremu Joanna rozum zawdzięczała.

ROZDZIAŁ XX.

Wraz z rozumem, odzyskała Joanna i pamięć, ale nie wspominała o przeszłości.
Grzegorz nie śmiał jej jeszcze zapytywać, pomimo słusznej niecierpliwości Pauli Baltus.
Chciał pozostawić znękanemu umysłowi czas do odzyskania zupełnej równowagi.
Gdy Joanna pewnego dnia zapytała, co porabia Fabrycjusz Leclére, siostrzeniec męża, odpowiedziano jej zręcznem kłamstwem, ażeby chwilowo chociaż ukryć przed nią ohydną prawdę.
Nie mogło to atoli trwać bardzo długo.
Pani Delariviére w chwili, kiedy ją znowu widzimy, siedziała od kilku chwil milcząca i pogrążona w zadumie.
Grzegorz się zaniepokoił tem prawie i stawiał sobie pytanie:
Co się też dzieje w tej duszy?
Joanna nagle podniosła głowę i łagodnym swoim wzrokiem spojrzała po tych, co ją otaczali.
Moi ukochani — rzekła następnie — od ośmiu dni, jak mówię, słyszę, obserwuję i zbieram swoje wspomnienia, widzę też, że staracie się zachować waszą tajemnicę, jak ja zachowuję moją.
— Czy macie nadzieję ukryć przedemną, że byłam warjatką?...
— Wiem o tem aż nadto dobrze... warjacja ta pozostawiła w mojej pamięci pewne braki, które chciałabym zapełnić. Dla spokoju mojego powiedzcie mi wszystko, nic mi nie zaszkodzicie... Pragnę was pytać, ale... czy odpowiecie mi szczerze?...
— Z pewnością, proszę pani! — odparł żywo Grzegorz — zamieniając z Paulą spojrzenie, mające znaczyć: dojdziemy nareszcie do celu.
Joanna zaczęła znowu:
— Podczas kiedy rozum mój był pomieszany, człowiek jakiś po kilka razy usiłował mnie otruć, nieprawdaż?...
— Tak jest, proszę pani.
— Człowiek ten był także mordercą brata Pauli?...
— I to prawda.
— Chciał także zabić samą Paulę w willi Baltus, gdzie biorąc mnie za nią, zamierzał się już nożem?...
— Wszystko to prawda.
— Ten człowiek nakoniec zapłacił za swoje występki na szafocie w Melun, przed ośmioma dniami?...
— Tak — odrzekł Grzegorz — i ta egzekucja pozwoliła mi rozniecić w umyśle pani płomień chwilowo przyćmiony...
Krwawy widok pozbawił panią zmysłów... taki sam widok zbudził je do życia na nowo...
— Tak... tak... przypominam sobie... — szeptała Joanna wzburzona — widziałam tak samo jak pierwszym razem, tłum niespokojny, zalegający plac...
— Widziałam śmiertelny przyrząd... wóz... księdza... skazanego... ale tego skazanego... tego ostatniego... zapomniałam rysów i nie wiedziałam, jak się nazywa... Jakże się nazywał ten człowiek?...
— Chce pani wiedzieć koniecznie?...
— Chcę.
— Nazywał się Fabrycjusz Leclére.
— Joanna lekko krzyknęła i ukryła twarz w dłoniach.
— Sprawiedliwość Boska! — szepnęła.
A po chwili spytała:
— A ten drugi!... Ten przed pięciu miesiącami?... Jakim sposobem zasłużył na śmierć taką?
— E! proszę pani, on na nią wcale nie zasługiwał!... Ten niewinny męczennik zapłacił swoją głową za winę Leciére’a...
Zrehabilitują jego pamięć, ale niestety! nie potrafią powrócić mu życia!...
— Ach! — wykrzyknęła pani Delariviére z rozczuleniem. — Wiedziałam dobrze, że on był niewinnym... że nie mógł być przestępcą!... Wiedziałam!... Byłam tego najpewniejszą!...
— Więc go pani znała? — spytali razem Grzegorz i Paula.
— Czy go znałam? odrzekła Joanna. — Czy sądzicie, iż widok jakiegoś nieznanego nędznika, wstępującego na szafot, byłby mnie pokonał do tego stopnia, iżby mi rozum pomięszał?...
Ja znałam ale męczennika i kochałam go z całej duszy, to też w chwili, gdy głos jego, mający wkrótce umilknąć na zawsze, mówił do tłumu: Umieram niewinny... serce moje zdruzgotane w piersi powtarzało:
Tak! on jest niewinny...
Ten męczennik nazywał się Piotr Tallandier!... Był on... moim bratem!...
— Bratem?... — powtórzyli ze zdumieniem, jakiego łatwo się domyślić, słuchacze.
W chwili, gdy Joanna wymówiła nazwisko skazanego, Klaudjusz Marteau, z beretem swoim w ręku, zbliżył się do towarzystwa, po jakieś rozkazy pana Delariviére.
Posłyszawszy to nazwisko, ex-marynarz zachwiał się na swoich silnych nogach, a głosem pełnym wzruszenia wykrzyknął:
— Piotr Tallandier!... O, wie pan Bóg, co robi!...
I zwróciwszy się do Joanny, dodał:
— Proszę pani, czy ja dobrze słyszałem?... Wszak pani powiedziała Tallandier?...
— Tak, mój przyjacielu, to nazwisko moje rodzinne.
— A czy brat pani miał żonę i dziecko?
— Tak, miał małego chłopczyka, mogącego mieć teraz z lat dziesięć.
To to samo, jak Boga kocham!... to samo!... — zawołał Klaudjusz z radością w oczach.
— Co to samo?... mów prędko, mój przyjacielu — odezwał się Grzegorz.
Czy znasz matkę i dziecko?...
— Do miljona fur beczek, spodziewam się, że ich znam, a w dodatku ten mały, to prawdziwy amorek!.. To szczególny zbieg okoliczności... Jego matka, to prawdziwy anioł kobieta!... j
— A gdzież się znajdują ci poczciwi ludzie? — zapytał młody lekarz.
— W Charenton-le-Pont, panie doktorze.
— Dzisiaj jeszcze pojedziemy do Charenton. Zaprowadzisz mnie do pani Tallandier.
— Z przyjemnością!... To ich dopiero zadziwię!...
— Czy tylko pewny jesteś, że się nie mylisz?...
— Zdaje mi się, panie doktorze, z tego wszystkiego, co mi mały Piotruś opowiadał był jednego razu, gdyśmy ze sobą rozmawiali.
O! to ładny smyczek, a inteligentny!.. Prawdziwe cacko, powiadam!...
— Cóż on ci opowiadał?
— Że ojciec jego, nie mając roboty we Francji, wyjechał za granicę, dla znalezienia tak sobie jakiego zajęcia, że został kaleką, a powróciwszy do domu, zastał matkę w szpitalu...
Odtąd nie widziano go więcej... i ostatecznie nie wiadomo, czy żyje, czy umarł.
— Biedny brat! — szepnęła Joanna, wstrzymując się od płaczu.
— Zginęliśmy sobie z oczu — mówiła Joanna dalej. — Rozłączyły nas rozmaite przyczyny...
Przypadkiem tylko spotkałam była bratową w czasie jednej z podróży moich do Paryża; znałam ją kiedyś młodą dziewczyną, od niej się dowiedziałam, że Piotr miał syna. Biedny brat.
— Dzięki Bogu powiedział Grzegorz — że odnajdzie pani wdowę i dziecko, zapewnisz im szczęście, którego dotąd nie zaznali!...
— No, mój dzielny Klaudjuszu, my w drogę!...
— Nie każecie sobie zaprządz? — spytała pani Delariviére.
— Nie, to byłoby za długo! powóz najęty zawiezie nas na stację Liońską, a wiem dobrze, w jaki sposób zachęca się fiakra do pospiechu.
I Grzegorz, nie zmieniając nawet na inny słomianego kapelusza, wyszedł z ex-marynarzem.
Przed trzecią byli w Charenton.
— Wiesz drogę? — zapytał doktor...
— Wiem, panie Grzegorzu... — Za dziesięć minut będziemy...
Czy jest pani Tallandier? — — zapytał następnie stróża domu, który go widział już nieraz.
Właśnie tylko co powróciła z synem... ubranym po marynarsku.
Może pan śmiało iść na górę.
Bordeplat z Grzegorzem udali się na schody i silnie zastukali do drzwi.
Mały Piotrek zaraz otworzył.
Zobaczywszy Klaudjusza, wykrzyknął radośnie, rzucił mu się na szyję i całował starego, wołając:
— Mamo, mamo, pan Marteau!
Pani Tallandier wyszła w tej chwili.
— Dzień dobry, panie Klaudjuszu... Jakże zdrowie?...
— O! co do zdrowia, to bardzo dobrze, dziękuję pani. Ten pan oto, który tu ze mną przyszedł, to pan doktor Grzegorz Vernier... Człowiek, jakich mało...
— Witam pana i bardzo proszę, niechaj pan usiąść raczy...
— Może pan przyszedł po Piotrusia?...
— Potrosze przynajmniej, proszę pani.. Idzie o coś bardzo ważnego, o coś nadzwyczajnego...
— Ach Boże! panie Klaudjuszu, o cóż to takiego chodzi?
— Zaraz się pani dowie, zaraz pan doktor Vernier opowie i wytłómaczy wszystko, bo jabym się poplątał w opowiadaniu.
Rzecz bardzo jest skomplikowaną...
Gdy Klaudjusz mówił, pani Tallandier wpatrywała się uważnie w Grzegorza i szukała w pamięci, kiedy i gdzie ta inteligentna twarz przedstawiła się jej oczom.
— Wybacz pan — rzekła nareszcie — ale zdaje mi się, że ja już pana gdzieś widziałam, pewną nawet jestem, że się nie mylę, tylko nie pamiętam, gdzie...
— Ja także panią widziałem — odparł Grzegorz — ale lubo twarz poznaję, nie wiem tak samo, jak i pani!...
— O! ja wiem — wtrącił bez ceremonji mały Piotrek. — Ten pan był w powozie z temi dwoma damami, na drodze, co prowadzi wzdłuż Sekwany, przy bramie lasku Bulońskiego od strony Neuilly...
— Prawda, prawda! — zawołał Grzegorz, wysłuchawszy z uwagą chłopaka.
Jedna z dam, którym towarzyszyłem, żądała, aby pani zbliżyła się do pojazdu.
— A pan nam powiedziałeś, że była warjatką — dodał mały Piotruś.
— Była nią rzeczywiście, moje dziecię, ale teraz odzyskała już rozum.
— O! — wykrzyknęła pani Tallandier — tem lepiej!... Szczęśliwą jestem z tego, co nam pan powiedział. — Ta biedna dama zainteresowała mnie bardzo...
— Dla czego? — zapytał przyszły mąż Edmy. — Czy pani ją znała?
— Uderzająco wydała mi się podobną do kogoś z mojej rodziny — odrzekła pani Tallandier.
— Z rodziny pani? — powtórzył Grzegorz.
— Tak panie... do siostry mojego męża...
Młody doktor spojrzał znacząco na Klaudjusza.
Pani Tallandier mówiła dalej:
— Ale to nie mogła być ona...
— Dla czego?
— Osoba, o której wspominałam, jest bardzo daleko za granicą... Opuściła Francję na zawsze...
— Dla czegóżby nie miała powrócić?
— Nie była wolną.
Potrzeba by było, aby mąż jej opuścił Amerykę, a jego interesa zatrzymały go w New Yorku.
Nie było żadnej wątpliwości.
To, co powiedziała pani Tallandier, przekonywało dostatecznie, że Piotr, skazaniec z Melun, był bratem Joanny...
Ale pozostawało jeszcze dowiedzieć się, dla czego ten nieszczęśliwy prosił o jałmużnę Fabrycjusza Leclére w lesie Seineport i to wśród nocy, i dla czego później nie chciał tak uparcie wyjawić swojego prawdziwego nazwiska.
— Ma pani rację, że to musiało być tylko nadzwyczajne podobieństwo, ale oddalamy się od celu mojej wizyty... Pozwoli pani, że jej zadam niektóre zapytania...
— Służę panu z całego serca...
— Pytania te będą drażliwe — zaczął znowu młody doktor proszę więc, aby pani była przekonaną, że nie mają innego celu, jak powrócenie pani szczęścia, jakie pani straciła od dawna...
— Wierzę panu... wydajesz się dobrym, a przyszedłeś przytem z panem Klaudjuszem Marteau, zacnym naszym przyjacielem...
Pytaj pan, będę odpowiadała najszczerzej...
— Nawet przy synu?
— Z pewnością... Nie mam przed nim nic do ukrycia...
— Tak jest, proszę pana — wtrącił mały Piotruś, całując panią Tallandier — jeżeli zaś jakie pytanie pańskie uczyni matce przykrość, postaram się ją pocieszyć.
— Poczciwe dziecko! — pomyślał Grzegorz wzruszony. Jesteś dzielnym i poczciwym synem — powiedział głośno — a twoja miłość dla matki przyniesie ci szczęście!
— Czekam... proszę pana odezwała się bratowa Joanny.
— Najprzód i przedewszystkiem... czy pani jesteś wdową?...
Pani Tallandier zadrżała.
— Uważam się za wdowę — szepnęła.
— Nie jesteś pani jednak pewną?...
— Nie, proszę pana... smutna to ta moja historja, smutna i dziwna, nie wiem nic, czy mój syn jest sierotą...
— Nic nie wie o dramacie z Melun — pomyślał Grzegorz — a głośno zapytał:
— Jakim że sposobem?
— Po wojnie było nam bardzo ciężko powiedziała pani Tallandier.
Mąż mój nie mógł znaleźć roboty, któraby pozwoliła zdobyć środki na utrzymanie nasze, warsztaty były nieczynne, kopalnie w okolicach Paryża pozamykane, a jeżeli trafił się gdzie jaki zarobek dzienny, zamiast dziewięciu płacono pięć lub sześć franków.
— Jakże się z tego wyżywić we troje? — ciągnęła dlej pani Tallandier.
Często nam chleba brakowało...
Pewnego wieczora Piotr powrócił weselszy trochę... Opowiedział mi, że mu zrobioną propozycję, która nas wydźwignie z biedy...
Pewien architekt proszonym był przez swego przyjaciela, właściciela łomów kamienia za granicą, o przysłanie mu dobrego kierownika, człowieka pewnego... Płaca piętnaście franków dziennie, podróż bezpłatna i od czasu do czasu gratyfikacja...
— Przyjmiesz? — zapytałam.
— Przyjmę — odpowiedział — posiedzę tam, dopóki nie polepszą się czasy w Paryżu, i przywiozę wam, pewny jestem, dość okrągłą sumkę...
— Więc ja z tobą nie pojadę? wykrzyknęłam.
— Nie, bo koszta pochłonęłyby dochody... Sam będę żyć jak najskromniej, a wam przysyłać trzysta franków miesięcznie.
— Miał rację, proszę pana... — mówiła dalej pani Tallandier przez czas oblężenia Paryża wydaliśmy nasze oszczędności do ostatniego grosza. Propozycja ta była zbawienną. Piotr wyjechał.
— Do Szwajcarji? — przerwał Grzegorz.
Pani Tallandier spojrzała na niego zdziwiona i odrzekła:
— Wytłómaczę się zaraz...
— Mąż pani został kierownikiem przy robotach w Millerie...
— Tak — odrzekła biedna kobieta — przez trzy miesiące przysyłał mi po trzysta franków, jak obiecał. W czwartym miesiącu zamiast pieniędzy otrzymałam list, dyktowany przez niego i donoszący, że został przygnieciony kamieniem, że zapewne na całe życie zostanie kaleką na prawą rękę i że leży w szpitalu.
Posłałam mu natychmiast 200 franków, aby mu na niczem nie zbywało w chorobie, chciałam sama także tam pojechać, ale mały był chory i nie mogłam puszczać się z nim w podróż, bez narażenia jego życia.
Niestety, czepiło się nas nieszczęście... Dziecko miało się coraz gorzej.. Doktor musiał przychodzić po dwa razy na dzień...
Pewnego poranka wyszłam do apteki po lekarstwo... Kiedy powróciłam, drzwi, które zamknęłam była starannie, zastałam otwarte... w komodzie szuflady poprzewracane... Okradziono mnie, zabrano mi pieniądze, jakie Piotr przysłał i zostałam bez grosza, sama jedna z chorym dzieckiem, a potrzebowałam w dodatku zapłacić komorne...
Zawiadomiłam komisarza. — Nakazał śledztwo, ale nic nie odnaleziono...
Gospodarz mój był uczciwym człowiekiem. Widząc moje smutne położenie, odłożył mi zapłatę do trzech miesięcy, ja zaś zaczęłam pracować dniami i nocami...
Dziecko powoli przychodziło do zdrowia, ale ciosy, jakie mnie dotknęły, za ciężkie były do przeniesienia, bałam się bowiem stracić jednej godziny na wypoczynek.
Rozchorowałam się niebezpiecznie, straciłam przytomność, zabrano mnie do szpitala, a jedna litościwa osoba, sąsiadka moja, wzięła dziecko do siebie...
Choroba moja trwała dwa miesiące, poczem wypisałam się ze szpitala, ale byłam bardzo osłabiona... Dziecko, dzięki Bogu, zdrowe było zupełnie.
Pomimo najlepszych chęci, gospodarz nie mógł trzymać mnie darmo... Rozumiałam to dobrze...
Sprzedałam rzeczy, żeby go zaspokoić i z pieniędzmi jakie mi pozostały, przeniosłam się do Charenton, gdzie zarabiam posługując w gospodarstwach...
— I nie miałaś pani żadnej odtąd wiadomości o mężu? — zapytał Grzegorz.
— Owszem proszę pana, miałam raz jeden...
— Kiedy i jaką? — spytał żywo Vernier.
— Po wyjściu ze szpitala... doręczono mi kopertę bardzo grubą, w kopercie była ćwiartka papieru z temi słowy:
„Kochana żono... ukochany mały Piotrusiu... Nie zobaczę was już więcej... nie zobaczę nigdy... Kochałem was z całej duszy... Nie raz wam powtarzałem, że bez wahania oddałbym za was życie... Nie były to wcale czcze słowa... Żegnam was!... Módccie się za mnie i nie oskarżajcie mnie...

Piotr Tallandier“.

— I nic w kopercie nie było więcej? zapytał Grzegorz.
— Było, proszę pana...
— Cóż takiego?
— Pani Tallandier jakby się zawahała.
— Domyślam się odpowiedzi pani... — ciągnął doktor — w kopercie były bilety bankowe.
— A więc tak... prawda... suma ogromna... piętnaście tysięcy franków...
Ale takiej sumy biedny mój mąż nie mógł zdobyć legalnie. Musiał się chyba poświęcić dla zapewnienia nam egzystencji... może dopuścił się kradzieży... przez przywiązanie do nas...
Niestety! nie zmniejszyłoby to winy i wolałabym umrzeć z głodu, aniżeli się dotknąć tych pieniędzy!...
Leżą nienaruszone, proszę pana... trzymam je, jako święty depozyt, ażeby go oddać kiedyś, jeżeli się dowiem, do kogo należą.
Spełnię przynajmniej mój obowiązek.
Klaudjusz Marteau płakał z rozrzewnienia, a i po policzkach doktora Grzegorza Verniera dwie łzy spływały.
— Mąż pani był człowiekiem wzniosłym, a pani godną jego jesteś! Teraz rozumiem już wszystko!
Piotr Tallandier zachowywał uporczywie do ostatniej chwili milczenie z obawy, aby nazwisko jego nie naprowadziło sądu na ślad i aby żonie jego nie odebrano pieniędzy, co miały byt jej i dziecku zapewnić...
— Aby wam zapewnić kawałek chleba, pozwolił się na śmierć skazać, nie wymieniwszy jednego słowa, które by go mogło było ocalić!
Pani Tallandier śmiertelnie blada, wyciągnęła do Grzegorza drżące ręce.
— Skazany został?... — powtórzyła. — Piotr został skazany!
— Tak, skazany został na śmierć... i ścięty.
Nieszczęśliwa kobieta padła na kolana łkając.
— Ścięty?.. Boże zlituj się nad nami!... więc był niewinny?...
— Najzupełniej.
— O! przeklęci niech będą jego sędziowie!... Dziecko, oni ci ojca zabili, niech będą przeklęci! przeklęci!...
Mały Piotruś klęcząc obok matki, zanosił się od płaczu.
— Nie trzeba ich przeklinać, trzeba raczej litować się się nad nimi... — powiedział Grzegorz.
Zmyliły ich fałszywe pozory, uparte milczenie męża pani dodawało oskarżeniu charakteru niezbitych dowodów. Sędziowie postąpili według swojego przekonania... Ale posłuchaj pani, zaraz ci opowiem wszystko.
I młody doktor opowiedział z najdrobniejszemi szczegółami dramat, spełniony w Melun.
Pani Tallandier z oczami suchemi i piersią, konwulsyjnem wezbraną łkaniem, chciwie przysłuchiwała się tej strasznej opowieści, a chwilami przyciskała syna do piersi gorączkowo.
— Nie mam już męża, nie masz już ojca! — wykrzyknęła, skoro Grzegorz skończył opowiadanie.
— Dał za nas życie swoje, ten męczennik, którego opłakujemy!... Jakież nadzieje, jakież niespodzianki zachowuje nam dalsza przyszłość nasza?...
— Zaraz panią objaśnię — ciągnął młody doktor. — Pan Bóg jest miłosierny, za każde cierpienie zsyła pociechę jakąś...
Tam z nieba, wasz męczennik, jak go pani słusznie nazwałaś, czuwa nad wami i będzie się napewno cieszył, widząc szczęście wasze.
— Szczęście? — powtórzyła pani Tallandier z goryczą. — To niepodobna, proszę pana.
— Nie mów pani tego i wysłuchaj mnie cierpliwie...
— Słucham pana i chciałabym ci uwierzyć, jeżeli nie dla siebie, to dla tego dziecka.
— Czy prągnęłabyś pani zobaczyć się ze swą bratową?
— Pragnęłabym, bo jak panu mówiłam, kochałam ją i kocham dotąd.
— Czy zgodziłabyś się pani żyć z nią razem?
— Zgodziłabym się z największą chęcią, ale to być nie może. Joanna jest tak daleko...
— Zobaczysz ją pani dziś jeszcze, pani Delariviére oczekuje gorąco tej chwili.
— Więc jest w Paryżu?
— Jest w Paryżu i to ją właśnie ze mną i z córką widziałaś pani w powozie nad brzegiem Sekwany.
— Więc się nie myliłam! Ale ta pani była obłąkaną, jak mi pan mówiłeś?...
— Była... ale powtarzam pani, jest już obecnie zupełnie przytomną.
Objaśni panią sama o przyczynach warjacji.
— I czeka na mnie naprawdę?
— Obiecałem jej, że panią przywiozę...
— Więc pojadę z panem... Ale skąd pan mogłeś odgadnąć, że ja byłam żoną, albo raczej, że jestem wdową po Piotrze Tallandier?
— Ja nie mam żadnej zasługi w tem odkryciu. Zawdzięczać to należy Klaudjuszowi Marteau, dobremu genjuszowi waszej rodziny.
Mały Piotruś rzucił się na szyję marynarzowi i ucałował w oba policzki, poczem zaraz matka i syn przygotowali się do wyjazdu do Neuilly.
Od chwili wyjścia Grzegorza Vernier, niepokój Joanny powiększał się co godzina, co minuta prawie.
Czy Klaudjusz naprawdę odnalazł ślad żony jej brata? Czy ją odnajdzie? Czy pani Tallandier zgodzi się zbliżyć do niej?
Oto jakie bezustannie stawiała sobie pytania.
Niepewność nabawiała ją gorączki.
Edma i Paula zaniepokojone, usiłowały ją rozerwać, ale tylko powrót Grzegorza i marynarza mógł sprowadzić spokój pożądany.
Nakoniec rozległ się odgłos dzwonka u bramy willi. Joanna żywo się podniosła, ale wzruszenie paraliżowało jej siły.
Nagle krzyknęła i wyciągnęła ręce do wchodzącej, a ta z płaczem rzuciła się w jej objęcia.
Mały Piotruś okrywał pocałunkami ręce kuzynki Edmy. Trudno sobie wyobrazić scenę bardziej wzruszającą.
Grzegorz i Klaudjusz uśmiechali się w milczeniu, bo dokonali dzieła.
Joanna złączyła w milczącym uścisku panią Tallandier i małego Piotrusia.
— Nie rozłączymy się odtąd! — mówiła — nie rozłączymy się nigdy!... Wychowywać będziemy twoje dziecię: zrobimy z niego człowieka przy pomocy tego, który wkrótce synem moim zostanie.
I podała rękę Grzegorzowi.
— Ale pan Klaudjusz pozostanie z nami... prawda? — zapytał mały Piotruś? — bo ja nie mógłbym żyć bez niego!...
— Nie obawiaj się, mój pomocniku — wykrztusił marynarz — płacząc z radości — pozostanę tu, do pioruna... a ty kiedyś zostaniesz moim kapitanem.

∗             ∗

Otóż tak samo, jak Klaudjusz Marteau i Grzegorz Vernier, jesteśmy u celu naszego opowiadania.
Pozostała nam tylko mała wiązanka faktów do zaznaczenia.
Zatwierdzenie ślubu pana Delariviére i Joanny nastąpiło wkrótce.
W kilka miesięcy później, Edma zupełnie zdrowa i zachwycająco piękna w stroju ślubnym stanęła przed ołtarzem w kościele w Neuilly.
Liczny orszak ludowy uznał ją za bardzo piękną, przyznawała sama, że dwie druhny: Paula Baltus i Marta de Rosier nie ustępowały jej w gracji i piękności.
Grzegorz odstąpił swój dom zdrowia w Auteuil pomocnikowi swemu Schulzowi, który coraz większe ma powodzenie.
Sam zaś, zostawszy bogaczem przez ożenienie, zajmuje się zawsze medycyną, ale jako amator tylko.
Leczy wyłącznie tylko biednych.;
Nie mamy potrzeby zapewniać, że ma bardzo liczną klientelę, że opłacanym jest błogosławieństwem i łzami.
Kocha, jest kochanym i zupełnie szczęśliwym. Edma obdarzyła go maleństwem, prześlicznem bobo.
Mały Piotruś uczy się pilnie i zabiera w kolegium wszystkie nagrody.
Skoro ukończy klasyczne studja swoje, wstąpi do szkoły marynarskiej, bo Klaudjusz zaszczepił w nim wielkie zamiłowanie do tego zawodu.
Klaudjusz Marteau pędzi w willi prawdziwie przyjemne życie.
Należy prawie do rodziny. Robi co mu się podoba, a przeważnie łowi ryby od rana do wieczora Jedno go tylko niepokoi — że tyje...
Panna Paula Baltus, jeżeli można wierzyć pogłoskom innym, ma wkrótce zaślubić jedynego syna bankiera Jakóba Lefébre.
To nie ulega wątpliwości, że młody Lefébre szalenie jest w niej zakochany i... że ona nie odpłaca mu się niewzajemnością.
Jakób Lefébre — ów swat zawzięty — rozpływa się w miłości.
Pani Tallandier nie może zapomnieć i nigdy nie zapomni o biednym męczenniku, zrehabilitowanym od dawna ale przynajmniej byt ma zupełnie zapewniony.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Laurent, exintendent, skazany przez policję poprawczą na piętnaście dni więzienia za udział w ucieczce Fabrycjusza Leclére’a, postanowił zostać uczciwym człowiekiem po wyjściu z pod klucza.
Przekonany o podłości swojego dawnego pana, zgłosił się do pana Delariviére, aby mu oddać dosyć okrągłą sumkę, jaką miał w posiadaniu.
Były bankier, bardzo wzruszony jego prawością, oświadczył mu:
— Jesteś dzielnym chłopakiem, zasługujesz na lepszego pana, zachowaj więc sobie te pieniądze, jako zapomogę odemnie.
— Laurent wyjechał zaraz do swojego rodzinnego miejsca, jest bardzo szczęśliwy i uważa się za ważną bardzo osobę.

∗             ∗

W tych dniach wreszcie Grzegorz Vernier wyczytał w gazetach, że dwaj sławni przestępcy, przychwyceni w Anglji zostali skazani na powieszenie za podrabianie i puszczanie w obieg podrabianych biletów banku francuskiego.
Nędznicy ci, których nazwiska prawdziwe z wielką trudnością zdołała odkryć policja angielska, byli to: Frantz Rittner i René Jancelyn.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.