Lekarz obłąkanych/Tom I/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIV.

Gdy mały baron skończył, Matylda wskazała mu willę wspaniałą tuż przy brzegu i rzekła pół żartem, ażeby Fabrycjusz ją kupił dla Adeli; tenże zaledwie rzucił okiem na willę, zbladł strasznie, na szczęście nikt z towarzystwa nie zauważył tej zmiany. Po krótkim przestanku, Matylda zapytała się przewoźnika, do kogo właściwie należy ta willa. Ten odrzekł, iż należała do Fryderyka Baltusa, który przed sześciu miesiącami zamordowany został, a mordercę jego jutro na rynku w Melun gilotynować będą. Wszyscy zaczęli się z uwagą przypatrywać tej willi, otoczonej wspaniałym kilkumorgowym parkiem. W chwili, kiedy łódź się niemal zrównała z willą, na tarasie tejże ukazała się młoda kobieta, ubrana w żałobną suknię. Fabrycjusz, ujrzawszy młodą damę skłonił jej się nisko, powstając w czołnie. Kobieta odpowiedziała lekko na ten ukłon. Wszyscy zarzucili Fabrycjusza pytaniami, skąd zna młodą damę i co za jedna jest. Na co tenże odpowiedział, iż ją poznał w pewnem towarzystwie w Paryżu i że jest siostrą zamordowanego Baltusa. Przewoźnik tymczasem wmieszał się do rozmowy i rzekł:
— O morderstwie tem mogę również cośkolwiek powiedzieć.
— Skąd — zawołał blady jak trup Fabrycjusz — gdzie byliście w czasie popełnienia zbrodni?
— Widzisz pan na drugim brzegu ten pawilon, należący do wielkiego zamku? Otóż w tym pawilonie przez pewien czas mieszkałem i spałem w nim tej nocy, w której morderstwo popełniono. Byłem wówczas w służbie u pewnego lorda angielskiego i miałem dozór nad jego łodziami spacerowemi. Zwykle śpię bardzo lekko, tej nocy jednak zalałem sobie pałkę i położywszy się z wieczora, nie obudziłem się jak późnym rankiem. Kiedy się obudziłem poszedłem do łodzi, ażeby wyrzucić z niej śnieg, który napadał w nocy. Nagle posłyszałem jakiś hałas i płacz na drugim brzegu rzeki i spostrzegłem tam stojącą pannę Baltus, płaczącą i załamującą ręce, a tuż przy niej żandarmów, sędziego, policjantów itd.
— No, znamy już dalszy ciąg waszego opowiadania, mordercę schwytano i jutro będzie gilotynowany — wtrąciła Matylda.
— Tak, ale czy wyda przed ścięciem swego wspólnika lub wspólników, gdyż jeden nie zamordował pana Baltusa — odparł przewoźnik niemożliwe jest, aby człowiek, władający tylko jedną ręką i to słabo, mógł trzy razy strzelić z rewolweru. Biedak jutro będzie ścięty, a prawdziwy morderca może egzekucji przypatrywać się będzie.
Fabrycjusz powtórnie zbladł jak ściana, a zwracając się do przewoźnika, rzekł:
— A jakie macie wskazówki lub dowody na wasze twierdzenie?
— Ja mam pewną wskazówkę — rzekł przewoźnik.
— W istocie — zamruczał Fabrycjusz, a twarz jego stała się z bladej zieloną — i jakaż ona jest?
— Słowo honoru! Oto naprzód fakt, że jeden ze statków, których dozór był mi powierzonym, posłużył mordercy do przebycia Sekwany, aby po drugiej stronie czatować na pana Baltusa.
Nerwowe dreszcze przeszły od stóp do głów Fabrycjusza. Kilka kropel potu wystąpiło mu na skronie.
— To tylko przypuszczenie... — powiedział.
— O! co nie, to nie. To zupełna pewność, bo oto jak było: Miałem dowód zaraz rano, kiedy chciałem odwiązać moje czołno. Powróciwszy bowiem wieczorem z miasta zapomniałem, jak to było we zwyczaju, zamknąć na kłódkę łańcuch od statku, którego używałem. Poprzestałem poprostu na przywiązaniu go sznurem. Odczepiając czołno, poznałem, że nie na mój sposób było przymocowane.
Fabrycjusz zaczął się śmiać.
— Nie ma w tem nic tak dziwnego, skoro byliście poprzedniego dnia pijani.
— Tak panie, że pijany byłem, to fakt, byłem urżnięty, jak drozd w czasie winobrania, ale gdybym był nawet jak pięćset drozdów spity, mam za dużą wprawę w robieniu supła marynarskiego, ażebym się mógł kiedykolwiek omylić. Zrobiłbym go nawet śpiący. A tymczasem znalazłem węzeł szlachecki. Czyż to nie dowód, proszę pana?
W sądzie nie byłoby to żadnym dowodem.
Być może, ale nie wobec tego, że pod warstwą śniegu znajdowała się druga warstwa, ubita i stwardniała, na której bardzo wyraźnie znać było ślady podeszew i obcasów od buta, jakich ten biedny skazany z pewnością nie miał nigdy w życiu na nogach. Były to ślady butów ludzi bogatych, ludzi eleganckich, zgrabnych, w rodzaju tych, jakie pan ma na nogach, jakie błyszczą tak na słońcu... Czyżby to nie było prawdziwym dowodem, jak się panu zdaje?...
— O! — wykrzyknął młody baron — byłby to dowód wielkiego znaczenia. Naprawdę, że to opowiadanie niezmiernie mnie zajmuje.
— I mnie — odezwała się Adela.
— I mnie także — potwierdziła Matylda.
— A ja jestem zdania zupełnie przeciwnego — wtrącił Fabrycjusz.
— Jakto! Pan nie uważa za nic tych śladów od butów?...
— Przypuszczać można co się podoba... ale nic a nic nie dowodzi, że morderca a nie kto inny skorzystał ze statku na przystani.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.