Lekarz obłąkanych/Tom I/XL

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁXL.

Nigdy sam nie doznał boleśniejszego zawodu. Nie chciał własnem oczom wierzyć.
— Boże! — wykrzyknął — cóż się tu stało dziś rano?...
— Jakto, co się stało? — powtórzyła pani Lariole. — A prawda, pana nie było dziś rano.
— Byłem w Saint Maude u chorego ojca.
— O! doktorze, teraz rozumiem.
— Ale ja nic nie rozumiem! Na Boga, pani Lariole, nie każ mi wyczekiwać!... Wytłomacz mi pani to wszystko!... Gdzie się podział podróżny, który wczoraj rano stanął w hotelu pani ze swoją żoną. Z tą chorą, którą leczyłem i uratowałem. Cóż się z nimi stało?
— Wyjechali.
— Wyjechali?
— Tak. To właśnie mąż tej pani dał mi ten list do pana.
— Ale skądże ten nagły wyjazd w stanie takiego osłabienia, w jakiem musiała znajdować się rekonwalescentka?
— O! doktorze, biedna to pani! lepiejby było, żeby była nigdy nie postała w Melun i w moim domu. To nawet może i mnie bardzo zaszkodzić, chociaż nic przecież nie jestem winna.
— Co pani może zaszkodzić?
— Okropna rzecz, doktorze!
Grzegorz drżał z niecierpliwości. Zdawało mu się, że czaszka mu pęknie, ręce zaciskał konwulsyjnie, tak, że aż paznokcie wpijały mu się w ciało.
— Pan się pyta, dlaczego ten podróżny odjechał? — ciągnęła właścicielka hotelu. — Dla odwiezienia swojej żony do Charenton, do doktora Blanchu, albo do innego podobnego zakładu.
— Do Charenton? do doktora Blanchu? — powtórzył młody człowiek, któremu zdawało się, że śni o tych wszystkich nieprawdopodobnych rzeczach, o jakich mu opowiadano.
— Tak, panie Grzegorzu, bo ta biedna pani jest warjatką.
— Warjatka! — krzyknął doktor z nieopisanem przerażeniem. — Czy to prawda, co mi pani opowiada? czyż to możebne?
— Aż nadto wielka prawda, warjatka, którą trzeba było związać.
Doktor, przygnębiony tym ciężkim ciosem, upadł na krzesło. Po chwili podniósł się i zaczął chodzić dużemi krokami po sali.
Pani Lariol śledziła go oczyma.
Grzegorz zatrzymał się przed nią nagle. Twarz miał czerwoną, oczy krwią nabiegłe.
— Ależ do licha — ta nagła warjacja nie mogła przyjść tak sobie, bez żadnego powodu?
— Zaraz opowiem panu wszystko, ze wszystkiemi szczegółami. Tylko niech się pan uspokoi, bo mnie pan doprawdy przestrasza.
Grzegorz zapanował nad sobą; nic już nie zdradzało burzy, jaka w nim wrzała...
— Wiesz pan zapewne — zaczęła pani Lariol — że dziś rano gilotynowano na placu przed hotelem mordercę Fryderyka Baltusa?
Doktor skinął głową potakująco.
— Plac był szczelnie zapchany ludźmi — ciągnęła gospodyni. — Ciekawych pełno wszędzie; w oknach, na drzewach, na dachach! Ja sama stanęłam na ławce przed domem, ażeby widzieć lepiej.
Nadjechał powóz więzienny. Otwierają się drzwiczki i wychodzi skazany. Cicho było, jak makiem zasiał — cicho tak, że aż zimno przechodziło po grzbiecie.
Skazany, podtrzymywany przez księdza, wszedł na gilotynę, a potem spojrzał po tłumie i głosem spokojnym, donośnym, który dotąd jeszcze słyszę, i słyszeć będę całe życie, powiedział:
— „Umieram zupełnie niewinny”.
W tej samej chwili, jakby w odpowiedzi na te słowa, rozlega się okrzyk straszny, przerażający, okrzyk, pod wrażeniem którego zadrżały tysiące spektatorów. Ten okrzyk pochodził z mojego domu, z jednego z pokojów, zajmowanych przez podróżnego, mającego chorą żonę.
Głowa mordercy spadła do kosza.
Powróciłam natychmiast do hotelu, pędzę czemprędzej na schody ze służącą i jak bomba otwieram drzwi do ósmego numeru. Na środku pokoju spostrzegam leżącą bez przytomności damę na wpół ubraną. Jej wielkie blond włosy tarzają się po podłodze. Obok klęczy mąż, załamując ręce i płacze tak, że na wspomnienie, serce mi się jeszcze kraje... W tej chwili zjawia się tam młody człowiek, niejaki Fabrycjusz Leclére, który nocował także w hotelu na trzeciem piętrze, a zobaczywszy, co się dzieje, woła:
— „Wuju! biedny mój wuju!“
Pani Lariole zatrzymała się na chwilę.
Grzegorz, palony gorączkową ciekawością, zapytał:
— Cóż wtedy zrobiono?
— Podniesiono zemdloną i przeniesiono ostrożnie na łóżko.
— A następnie?
— Podróżny krzyczał: „Doktora, prędko doktora!“
Rozleciano się na wszystkie strony i sprowadzono wszystkich z Melun, oprócz pana.
— Cóż zrobili?
— Z wielką uwagą obejrzeli chorą, zapytali o przyczynę zemdlenia i zaczęli się naradzać.
— A potem puścili krew tej pani, nieprawda?
— Nie, panie doktorze.
— Zaordynowali natychmiast inne silne środki?
— Nie, oprócz okładów z zimnej wody na skronie i palonego pióra, które kazali trzymać pod nosem...
— Nic więcej?
— Nie, doktorze.
Grzegorz tupnął nogą ze złości.
— Ależ to niedorzeczność! — mruknął ponuro. — Co za nieszczęście, że mnie tutaj nie było. Więc nic nie robili, nic nie przedsięwzięli energiczniejszego?
— Nie, panie doktorze. Patrzyli tylko to na chorą, to na siebie z bardzo źle wróżącemi minami.
— A omdlenie jak długo trwało?
— Pewnie z godzinę. Nakoniec biedna dama się poruszyła. Otworzyła oczy, które mi się błędnemi wydały. Uniosła się potem trochę. Twarz miała tak zmienioną, że trudno ją było poznać. Wyciągała ręce w stronę otwartego okna. Mąż i pan Fabrycjusz zaczęli mówić do niej, ale ich nie słyszała. Nie widziała nikogo zgoła. Podniosła się z łóżka sztywna i podeszła do okna. Chciano ją przytrzymać. Ale ba! Była w tej chwili silniejszą od trzech tęgich mężczyzn! Doszła tam gdzie chciała, a pochyliwszy głowę, jak ktoś co się przysłuchuje, powiedziała:
— „Słyszycie te uderzenia młotków? Szafot stawiają tam na placu, widzę go — jakiś człowiek nań wstępuje. Kto taki?... Słyszycie że coś mówi... To jego głos... To on... To...“
Nie dokończyła... Zamiast domówić ostatniego słowa, wybuchnęła głośnym śmiechem, śmiechem nieskończonym, urywanym, jak ryk przerażającym, a rozdzierającym jak szlochanie. Wszystkim pot zimny wystąpił na czoło! Mnie aż zęby dzwoniły.
Trzej doktorzy spojrzeli znowu na siebie. Najstarszy mruknął:
— „Warjatka“, a dwaj drudzy potwierdzili.
— A! — odezwał się Grzegorz — teraz wszystko zrozumiałem! Obudzona dziwnym hałasem nieszczęśliwa kobieta, chciała zobaczyć co takiego. Popchnięta ciekawością do okna, nie mogła przenieść okropnej sceny, jaka się jej przedstawiła.
Widok skazanego, jego ostatnie słowa, wywarły na jej wrażliwą, osłabioną wskutek choroby naturę, piorunujące wrażenie. Stąd omdlenie, stąd uderzenie na mózg i warjacja. Ale czy to nieuleczalna warjacja?
— Biedny mąż okropnie desperował — zaczęła znowu pani Lariole. — Doktorzy poradzili mu, aby odwiózł żonę conajprędzej do jakiego zakładu dla obłąkanych, gdzie otoczą ją staraniami, jakich w domu mieć nie może. Rada nie była złą.
— Ta rada, to wszystko, co im podsunęła ich wiedza! — powtórzył z goryczą Grzegorz.
— Pan Fabrycjusz Leclére, siostrzeniec podróżnego, bardzo porządny młody człowiek, potwierdził, że to było koniecznem. Mąż nie mógł się na nic zdecydować. Łzy jego jak groch spadały na ręce żony, ale ona wcale tego nie czuła. Doprawdy, była to scena, na którą patrzeć było niepodobna.
Grzegorz opuścił głowę i płakał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.