Lekarz obłąkanych/Tom I/XLIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XLIX.

Pomimo myśli przeróżnych, Fabrycjusz zmordowany ogromnie, zasnął od razu głęboko i spał do ósmej rano. Obudził się zupełnie wypoczęty i zadzwonił na służącego.
Laurent już wstał i wszedł do sypialni.
— Pan mnie potrzebuje? — zapytał.
— Potrzebuję cię, mój chłopcze. Odsłoń rolety i przygotuj wszystko do ubrania, bo zaraz wychodzę. Od dzisiaj codzień będę wstawał tak rano.
— Nawet kiedy pan trzy ćwierci nocy przepędzi poza domem?
— Nie będę już przepędzał nocy poza domem, położenie moje wkrótce zupełnie się zmieni, mój kochany. Moje zwyczaje będą zupełnie inne. Mam zamiar zamieszkać na wsi.
— Na wsi! — powtórzył Laurent. — Pan nie będzie mógł obejść się bez bulwarów!
— Obejdę się, zobaczysz!
— Obejdzie się pan także bez życia paryskiego, bez balu, teatrów, opery, kolacji?
— Najdoskonalej! — zawołał Fabrycjusz — jeżeli jednak spokojne życie, jakie prowadzić zamierzam, nie podoba ci się, to ci wolno mnie opuścić.
— Opuścić pana? nigdy! Od sześciu lat jestem, dobrze mi, to i nadal zostanę. Wszędzie pójdę za panem.
— Jak ci się podoba, zresztą nie pójdziesz zbyt za daleko.
— Choćby na koniec świata, to mi wszystko jedno...

Fabrycjusz zaczął się ubierać pospiesznie, a potem posłał po fiakra, usiadł przy biurku i napisał list następujący:
Paryż, 26 kwietnia.
„Kochany Leonie!

Jutro, o wpół do jedenastej, wstąpię do ciebie, do ministerjum... Zjemy razem śniadanie.

Twój Fabrycjusz Leclére.“

Włożył w kopertę ten bilecik lakoniczny i zaadresował:
Pan Leon Herdy, podporucznik w ministerjum marynarki.
— Powóz już czeka, proszę pana — powiedział Laurent, drzwi otwierając.
— Jadę... Oto list, który później zaniesiesz według adresu.
— Dobrze, panie. Czy ma być jaka odpowiedź?
— Nie.
— Powróci pan na śniadanie?
— Nie.
— A na obiad?
— I na obiedzie nie będę... Masz wolny cały dzień, jak długi i szeroki.
— Dziękuję panu...
Wyszedł, wsiadł do fiakra i powiedział do stangreta:
— Do Neuilly, ulica Longchamps.

∗             ∗

Pan Delariviére w zbytkownym swoim apartamencie w Grand-Hotel spędził noc bardzo niedobrze... Przykre sny, straszne widziadła, niepokoiły go nieustannie, poduszka zdawała się najeżoną ostremi kolcami. Nadedniem zasnął dopiero twardo, a było to dlań koniecznem.
Edma ze swej strony, lubo z innych zupełnie przyczyn, nie mogła się także pochwalić pierwszą nocą w Paryżu spędzoną. Nieustanna jazda, hałas na bulwarze, po ciszy, jaka panowała w pensjonacie, nie pozwoliły jej zmrużyć oczu. Myślała o różnych rzeczach, przypominała sobie różne wspomnienia, myślała i o Grzegorzu Vernier, którego spodziewała się ujrzeć w hotelu w Melun, u łoża matki.
— Dlaczego matka została w Melun? — Bezustanku stawiała sobie to pytanie... Nie wątpiła o tem, co ojciec mówił, a przynajmniej starała się nie wątpić. Ale głos jakiś wewnętrzny powtarzał jej nieustannie, że ją oszukują, i że ukrywają coś przed nią. Wydawało jej się niepodobnem, niemożebnem, aby ojciec znajdował się z nią w Paryżu, a cierpiąca matka sama jedna w Melun. Noc cała przeszła jej w tej niepewności, w tej nieokreślonej obawie... Przyzwyczajona od dzieciństwa wstawać równo z dniem, przed ósmą była już na nogach. Uczesała przepyszne swe włosy, które spadając na ramiona, okrywały ją jakby wachlarzem, otworzyła walizkę, włożyła najpiękniejszą toaletę świąteczną i poszła zastukać lekko do sąsiedniego pokoju.
— Ojczulku — odezwała się — to ja... czy mogę wejść?...
— Proszę cię, kochane dziecię — odpowiedział bankier. Wstał z siedzenia, posłyszawszy głos Edmy. Młoda dziewczyna objęła go za szyję...
— Dzieńdobry ojczulku!... jakże też noc spędziłeś?
— Nie tęgo, pieszczotko... wcale nie tęgo... a ty?
— Jak najgorzej!...
— Dlaczego?
— Przeszkadzał mi ten hałas nieustanny... Zdawało mi się, że jestem w jakimś ogromnym ulu, gdzie pszczoły brzęczą nieustannie...
— Niedługo tu zabawimy — odrzekł bankier. — Fabrycjusz zaraz rano zajmie się wyszukaniem dogodnego pomieszczenia... Czy nie potrzebujesz czego, moje dziecię?
— Nie ojcze...
Parę chwil następnych ojciec i córka zachowywali milczenie. Usteczka Edmy poruszały się nerwowo. Miała wielką ochotę zbadać ojca, ale nie wiedziała, jakby zacząć rozmowę. Nakoniec zdobyła się na odwagę.
— A gdzie po śniadaniu pojedziemy? — odezwała się nieśmiało.
Pan Delariviére drgnął. Odgadł myśli córki i nie wiedział, jak się zachować.
— Po śniadaniu — odrzekł — wyjedziemy sobie trochę... bo mam do załatwienia kilka ważnych interesów. Wstąpimy również do jakiego magazynu, bo potrzeba ci zrzucić już ubranie pensjonarskie... Potrzeba ci całej wyprawy... Nieprawda?
— Tak ojczulku, ale to nic pilnego...
— Nie jestem tego samego zdania... odpowiednie toalety uczynią cię jeszcze ładniejszą, a oto chodzi dumie ojcowskiej, moje dziecko.
Edma znowu się zawahała, ale zebrawszy całą odwagę, szepnęła:
— Obiecałeś, ojczulku, że pojedziemy dzisiaj do Melun... O której się wybierzemy?
Pot zimny wystąpił panu Delariviére na skronie.
— Czyż mówiłem, że dzisiaj? — zapytał.
— Tak ojczulku, najwyraźniej... a przynajmniej tak kuzynek Fabrycjusz powiedział to przy tobie, a ty nic przeciwko temu nie miałeś.
— Zapomniałem widocznie o tych ważnych interesach, o których ci przed chwilą wspominałem.
Edma spojrzała na ojca zdziwiona... Czyż mogła istnieć na świecie rzecz ważniejsza, nad zobaczenie matki?
— Jeżeli tobie, ojcze, nie podobna opuścić dzisiaj Paryża, dlaczegoż ja bym nie mogła pojechać do mamy z Fabrycjuszem. Chętnie na pewno będzie mi towarzyszył...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.