Lekarz obłąkanych/Tom I/XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXIII.

Zapach kwitnących bzów, formujących szpaler wzdłuż muru, park opasającego, unosił się niby dym z olbrzymiej kadzielnicy.
— Tam — szepnął Grzegorz, wyciągając rękę — to tam zobaczyłem ją po raz pierwszy. Tam po raz pierwszy usłyszałem to prześliczne imię, które mi utkwiło w sercu! Edmo, kochana Edmo! jakże ja ciebie kocham!... I spojrzenie młodego człowieka zatrzymało się na jednem z pawilonów budynku i na jednem z tych bladych światełek, o których żeśmy wspominali.
— To ona tam zapewne spoczywa, pod opieką anioła stróża! Oparł się o okno i oddał się rozkosznem marzeniom.
— Jutro zobaczę ją — powtarzał sobie. — Jutro się dowiem, czy to córka tego bogatego bankiera z Nowego Jorku. Ah! dałby Pan Bóg, żeby była biedną.
Czas mijał szybko. Objął raz jeszcze wzrokiem ciemny budynek i masy zieleni uśpionej w ciemności, zamknął okno i rzucił się na łóżko. Sen nie zaraz przyszedł, a przepełniony był dziwacznemi widzeniami. Przed oczami duszy młodego doktora przesuwały się kolejno postacie bankiera, Edmy, Joanny i straconego w Melun.
Przy końcu kwietnia dzień robi się wcześnie.
Przebudzony bardzo rano wesołym promienień słońca, ubrał się Grzegorz prędko, otworzył znowu okno i napawał się świeżem, czystem powietrzem.
W ogrodzie pensjonatu panowała cisza głęboka. Rodzaj uliczki opasanej wysokim murem, oddzielał ów ogród od posesji architekta; ale jak już wiemy, mur ten pomimo swej wysokości, nie zasłaniał widoku na trawniki.
Od piętnastu dni Grzegorz nie był w Saint Maude i nie widział młodej dziewczyny. Spojrzał na zegarek. Było akurat wpół do siódmej.
W tej chwili rozległ się też głośny dzwonek po za zabudowaniem. Był to sygnał, wzywający pensjonarki do wstawania.
Każde uderzenie dzwonka odbijało się w sercu Grzegorza i przyspieszało jego bicie.
Za trzydzieści minut będzie mógł zobaczyć Edmę!
Co rano po pacierzu, przed zaczęciem lekcji, młode dziewczątka, gdy czas był piękny, bujały przez pół godziny po ogrodzie.
Poranek tego dnia był prześliczny.
Grzegorz wlepił oczy w peron, po którego stopniach uczennice schodziły parami. Każda sekunda wydawała mu się długą nieskończenie, a wiedział jednakże dobrze, że nic nie wypatrzy przed uderzeniem siódmej. — Nadeszła wreszcie ta jak niecierpliwie oczekiwana godzina i wielkie drzwi
roztworzyły się na rozcież. I wysypał się z nich zaraz rój białych i różowych twarzyczek, chmara ciemnych i jasnych główek, nareszcie mnóstwo pomieszanych głosików i wybuchów śmiechu, rozległo się po ogrodzie. Małe szły pierwsze, hałaśliwe i roztrzepane, za niemi średnie, rój niemniej jak tamten brzęczący, ale już nie taki głośny. Nie były to już zupełnie dzieci, pewne zastanowienie, mitygowało trochę ich krzykliwe wybuchy.
Niecierpliwość Grzegorza wzmagała się coraz bardziej, coraz też uważniej śledził wzrokiem schodzącą gromadkę błyszczących ocząt, i nigdy mu nie wydawało się ich tak wiele.
Nakoniec rozpoczęła się defilada starszych panien. Równie wesołe i uśmiechnięte jak towarzyszki, ale przejęte swoją godnością, przechadzały się wolno i swobodnie, gdy tymczasem małe i średnie skakały jak dzikie kózki po całym ogrodzie.
Grzegorz przypatrywał się po kolei każdej z tych starszych panien. Edma nie ukazała się jeszcze.
Młody człowiek coraz bardziej był zaniepokojony.
Nareszcie wyszły wszystkie. Wyszła już i ochmistrzyni. Edmy nie było.
— Co się z nią stało? — pytał się zaniepokojony Grzegorz. — Dlaczego jej tu niema?
Najrozmaitsze myśli cisnęły mu się do głowy.
— Czy opuściła pensjonat? czy nie chora przypadkiem. Jeżeli nie znajduje się już w Saint Maude, to znaczy, że nie jest córką nowojorskiego bankiera. Nie ma żadnej co do tego wątpliwości. A jeżeli chora, to jak się o tem dowiedzieć i co robić? Gubił się w przypuszczeniach. Najczarniejsze domysły zdawały mu się pewnością.
Nagle jakiś srebrzysty głosik rozległ się po ogrodzie i zapanował nad ogólnym hałasem.
— Edmo! — zawołał ten głosik — gdzie jesteś, chodźno coprędzej!... Jedna to z pensjonarek wołała swojej koleżanki.
Posłyszawszy ukochane imię, Grzegorz poczuł, że spadł mu olbrzymi ciężar z serca. Żadne z jego strasznych przypuszczeń nie sprawdziło się dzięki Bogu.
Panienka, przywołująca Edmę, trzymała papier jakiś w ręku,
— Jest nakoniec! — szepnął uradowany doktor.
Edma miała rok siedmnasty. Wysoka, smukła, była piękną prawdziwie, miała dziwny wdzięk jakiś i jakiś szczególny urok — nakazujący sympatję, a zarazem uwielbienie. Jej przepyszne, popielate blond włosy, podtrzymywane nad czołem wstążeczką bladoniebieską, spadały swobodnie na ramiona i aż poza pas sięgały. Wielkie oczy, prawie tego samego co wstążka koloru, owalna twarzyczka o idealnie czystych karnacjach, czyniły ją podobną do madonny Rafaela. Czysta, niewinna duszyczka, otaczająca jakby aureolą młodą główkę, zwiększała to podobieństwo.
W chwili, kiedy Edma wychodziła z sypialni, jedna z dam klasowych oddawała jej list, otrzymany wczorajszą pocztą wieczorną.
Młoda dziewczyna przystanęła, aby go przeczytać, a jej przyjaciółka, ładna brunetka, niecierpliwiła się opóźnieniem, którego nie wiedziała przyczyny.
„Edma podeszła uśmiechnięta do swej przyjaciółki.
— Czego chcesz, Marto? — spytała.
— Mam dobrą dla ciebie nowinę — odrzekła.
— Dobrą nowinę?... czy i ty otrzymałaś list od matki?
— Nie o to wcale chodzi.
— A o cóż takiego?
Marta pochyliła się do uszka przyjaciółki i szepnęła:
— Powrócił... Jest tam...
Wierzymy w to najdokładniej, że Grzegorz słów tych nie dosłyszał, ale instynkt jednak zakochanego pozwolił mu się domyślić, że o nim rozmawiały pensjonarki. A kiedy zobaczył spojrzenie Marty, kierujące się ku oknu, w którem siedział, i kiedy Edma nareszcie spojrzała w tym samym kierunku, domniemanie w pewność się zamieniło.
Spojrzenie Edmy było błyskawiczne prawie, bo zaraz spuściła oczy i gwałtownie się zarumieniła, a rękę przyłożyła do serca, jak gdyby powstrzymać chciała silne jego uderzenia.
Po chwili spojrzała znowu w okno i zamieniła z Grzegorzem jedno z tych długich spojrzeń, co potrafią skutecznie zastąpić całą rozmowę.
Grzegorz, uzbroiwszy się w odwagę, przesłał ukłon ukochanej.
Edma zaledwie skinęła główką, zarumieniła się znowu i z westchnieniem oczy opuściła.
Pantomina jak z jednej tak i z drugiej strony była bardzo wymowną. Związek łączący dwie młode dusze, zawiązał się bardziej jeszcze.
Marta objęła wpół Edmę, i oddaliwszy się z nią trochę, zapytała cichutko:
— Więc go kochasz tak bardzo?
Edma nic nie odpowiedziała, ale uścisnęła nerwowo rękę przyjaciółki.
To także Grzegorz zrozumiał.
Czas mijał szybko. Dzwonek oznajmił koniec rekreacji, potrzeba było powracać do klas i panienki w pary się ustawiły.
Zanim zajęła miejsce swoje w szeregu, Marta odezwała się głośno:
— Czas będziemy mieli prześliczny na spacer do lasku Vincennes.
Słowa te powiedziane były do Grzegorza raczej, niż do Edmy. Młody człowiek został w ten sposób uprzedzony przez prześlicznego pośrednika miłości, iż od niego tylko będzie zależało zobaczyć po obiedzie swoją ukochaną.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.