Lekarz obłąkanych/Tom II/LXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ LXVII.

— Ja na pańskiem miejscu byłbym jednak daleko mniej spokojnym... — powiedział Fabrycjusz.
— Dla czego? — zapytał doktór.
— Obawiałbym się jakiej ucieczki...
— Ucieczka jest niepodobną, gdyż ażeby się dostać do ogrodu, potrzeba wybić dwoje drzwi, a ogród opasany jest murem...
— Tak... prawda... że uciec stąd wcaleby łatwo nie było. Ale mógłby kto dostać się do zakładu.
— Którędy?
— Przez furtkę, wychodzącą na bulwar Montmorency.
— Potrzebaby mieć klucz i przedostać się przez drugi mur, ogród okalający... Zresztą co by miał za interes złoczyńca dobierać się do domu zdrowia... Niebezpieczeństwo wielkie, a korzyść żadna.
— To prawda, — odrzekł Fabrycjusz. Ale musisz pan mieć służbę, czuwającą w nocy nad choremi.
— Jedna z infirmerek obchodzi korytarz co godzinę...
— A w parku nikt nie dozoruje?
— Nie, i nie przeszkadza to nam zasypiać jak najspokojniej... niech mi pan to wierzy...
— Jeszcze raz ci kochany doktorze winszuję... Stoisz na czele świetnego zakładu, z którego możesz zrobić i napewno zrobisz pierwszy dom zdrowia na Paryż i okolicę...
— Otwarcie panu powiem, że na to rachuję.. Nie chodzi mi o siebie, bo ja mam skromne żądania, ale o zapewnienie szczęścia pannie Edmie, która mi jest najdroższą na świecie...
— Kochane dziecię, zasługuje na takie szczęście, a pan godnym jej jesteś zupełnie. Jak prędko masz zamiar zaślubić moją kuzynkę?
— Nie umiem oznaczyć terminu...
— Dla czego?
— Bo przedewszystkiem muszę dokończyć jej kuracji, no i jej matce zmysły przywrócić...
— Nie rozumiem, po co masz pan zwlekać?... Wszakże Edma już jest prawie zupełnie zdrową... Nic pana nie zmusza do odkładania ślubu, aż do wyzdrowienia Joanny, co prawdę mówiąc wydaje mi się bardzo, a bardzo wątpliwem.
— Dla czego? — dodał Grzegorz.
— Nie wiem, nie znam się na tem, ale coś mi się nie zdaje!...
— Panie Fabrycjuszu! — odpowiedział doktór — pan wie, że kocham Edmę?
— O tem wcale nie wątpię!...
— Cały jej się oddałem... Postanowiłem sobie, że mężem jej nie zostanę, dopóki matka jej zdrową nie będzie... Rozum jej matki będzie ślubnym podarkiem, jaki ofiaruję narzeczonej... Musisz pan uwierzyć teraz, jak pewny siebie jestem co do pani Delariviére.
— Daj ci Boże, kochany panie Grzegorzu — odrzekł Fabrycjusz — zrobiłeś mi zaszczyt, prosząc o rękę Edmy i oddałem ci ją z największą radością, bo dosyć cię poznać, aby ocenić na co zasługujesz... Nie zapomnij, że ofiaruję półtora miljona na posag kuzynce mojej...
— Dziękuję panu za nią i za siebie, oceniam pańską wspaniałomyślność, ale to nie zmieni mojego postanowienia... Byłoby nawet niestosownym przyspieszenie naszego małżeństwa... Trzeba pamiętać że Edma tylko co straciła ojca i że byłoby ohydnie stroić ją w suknię ślubną, zanim zdążyła włożyć żałobną...
Fabrycjusz skłonił się w milczeniu.
— Pan mi przyznajesz słuszność, nieprawda? — zapytał Grzegorz.
— Przyznaję! — odpowiedział Fabrycjusz. — Masz pan wielkie serce panie Grzegorzu... jesteś w całem znaczeniu tego wyrazu uczciwym człowiekiem!...
— Ja, szanowny panie, — odrzekł doktór z uśmiechem — ja tylko spełniam swój obowiązek... Nie mniej jednak dziękuję panu za komplement i wdzięczny mu jestem za jego łaskawość...
Rozmawiając w ten sposób obeszli, zakład dookoła i główną bramą powrócili do parku.
— Ułożyliśmy się wczoraj, że pan zostanie u nas na obiedzie — odezwał się Grzegorz.
— Nie mogłem zapomnieć o tak miłem zaproszeniu i gdybym nie okazał się niedyskretnym, wniósłbym jednę prośbę do pana...
— Niedyskretnym! — powtórzył Grzegorz — cóż znowu?...
— Mam do napisania kilka listów... czy nie mógłbym więc poprosić pana o pióro, papier i pozwolenie zainstalowania się w pańskim gabinecie?...
— Jesteś pan tutaj jak u siebie — odrzekł doktór — i rozporządzaj się jak w domu... zrobi mi to wielką przyjemność.
Fabrycjusz uścisnął rękę Verniera. Grzegorz zaprowadził siostrzeńca bankiera w stronę pawilonu, w którym zajmował mieszkanie.
Nowy posiadacz nie zmienił nic w umeblowaniu, pozostałem po Rittnerze. Gabinet Frantza tak samo pozostawił dla siebie. Na to właśnie liczył Fabrycjusz. Grzegorz wprowadził gościa.
— Znajdziesz pan tutaj wszystko, co potrzebne do pisania: papier, koperty, lak... Dzwonek zawiadomi pana, że obiad oczekuje i zmusi do pospiechu.
— Dziękuję po tysiąc razy...
— Do widzenia miłego z panem.
Grzegorz opuścił Fabrycjusza, który pragnął, aby sam pozostał jak najprędzej.
Siostrzeniec bankiera poskoczył do drzwi, dla przekonania się, czy doktór odszedł istotnie.
— Kiedy kroki jego ucichły, oczy Lecléra zabłysły piekielną radością, a usta wykrzywiły się w złowrogim uśmiechu.
— Oj warjacie! — mruknął pod nosem, — przyszła chwila, że musisz zatrzymać się w swym dziele... Dosyć tych obaw!... Dosyć niepewności... Ja także chcę zasypiać spokojnie
Fabrycjusz wiedział o szafce, albo raczej o skrytce znajdującej się w ścianie gabinetu Rittnera. Przypuszczał nie bez racji, że jego wspólnik, odjeżdżając gwałtownie, nie pomyślał objaśnić swojego następcy o tej kryjówce tajemniczej, że nie pomyślał również o zniszczeniu strasznych preparatów jakie posiadał.
Zbliżył się do ściany, na której wisiał duży obraz, przedstawiający wesołą scenę z osiemnastego wieku. Zdjął go. Nie znać było wcale, że tam się znajduje jaka kryjówka, tak szczelnie dopasowane były drzwiczki. Nacisnął maleńki niewidzialny prawie guziczek. Dało się słyszeć lekkie skrzypnięcie. Szafka się otworzyła. Wszystko znajdowało się w tym samym porządku, jak wtedy, kiedy otwierał Rittner, aby dać Renému Jancelyn jakiegoś roztworu, potrzebnego do robót fałszerskich. Słoiki i flaszeczki starannie poznaczone stały na półkach. Fabrycjusz znał się z nimi dobrze. Chociaż nie studjował toxicologji, znał własności i nazwy różhych trucizn, najprędzej i najpewniej zabijających bez pozostawienia śladów. Przebiegł oczami nazwy wypisane na flaszeczkach w pierwszym rzędzie. Mała flaszeczka zielona zwróciła szczególniejszą jego uwagę. Na etykiecie wypisane było: „Datura stramonium“.
— Oto, czego mi potrzeba — pomyślał Fabrycjusz. — Nie mogłem napotkać nic lepszego nad tę truciznę... Roślinne, najlepsze ze wszystkich... Frantz Rittner był mistrzem w tej sztuce, a ja jestem jego uczniem...
Wziął zieloną flaszkę, wsunął ją do kieszeni i obraz powiesił na swojem miejscu.
— Teraz — rzekł, podsłuchując znowu przy drzwiach, czy nie ma kogo w sąsiednim pokoju — potrzeba mi będzie dostać się tutaj w nocy, tak, żeby mnie nie poznano i załatwić się ze wszystkiem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.