Lekarz obłąkanych/Tom II/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.

Państwo Lefébre niecierpliwie oczekiwali powrotu Pauli. Oboje byli zdania, że jakaś tajemnica otaczała nieobecność, albo raczej zniknięcie Edmy. Chcieli zatrzymać Paulę do jutra, ale uparła się, aby zaraz powrócić do Melun. Ogarnęła ją jakaś dziwna atmosfera głębokiego smutku. Bardziej niż kiedykolwiek czuła swoją samotność i postanowiła zaraz nazajutrz rozpocząć poszukiwania, odnoszące się do tego jakiegoś nieznanego wspólnika mordu, spełnionego na jej bracie. Od tygodnia dochodziły ją najrozmaitsze wieści o egzekucji skazanego. Wiedziała, że jakaś podróżna obca kobieta dostała pomieszania zmysłów, ujrzawszy przypadkiem złowrogą tragedję.
Uderzona tem dziwna zdarzeniem, zaczęła zbierać najmniejsze szczegóły i rzecz szczególna, czy skutkiem przeczucia, czy też podwójnego wzroku duszy, jaki czasami się objawia w pewnych zdarzeniach, wyobraziła sobie, że warjacja, a szczególniej przyczyna warjacji tej kobiety, posłuży jej za nitkę przewodnią do osiągnięcia celu.
Nazajutrz po wizycie w Parc-des-Princes, wstała bardzo rano i powiedziała sobie:
— Już nic nie będę odkładać. Od dzisiaj rozpoczynam swoje dzieło. Ażeby pożytecznie działać, nie mogę mieć żadnej wątpliwości. Chcę pewną nogą iść po drodze, jaka mnie czeka i nie zboczyć. Otóż tej pewności nie będę miała, dopóki nie poradzę się nauki, muszę jej się poradzić. Pomiędzy doktorami w Melun jest jeden, do którego mam zaufanie. Łączy nas przyjaźń niewinnej Edmy. Zobaczę się z nim, wypytam, a jeżeli nie będzie mi mógł odpowiedzieć w sposób stanowczy, to udam się do specjalistów, do profesorów fakultetu paryskiego, do ministrów medycyny wreszcie.
Ubrała się, zjadła wcześnie śniadanie i kazała zaprządz do maleńkiego koszykowego powozika. W parę minut była już w mieście i przystanęła przed mieszkaniem doktora Vernier.
Grzegorz był w domu, siedział w swoim gabinecie, otoczony stosami książek. Czytał coś chciwie i robił notatki w kajecie. Na nagłówku książki, nad którą tak się zagłębiał, można było dostrzedz tytuł: „Obłąkanie i jego rodzaje”.
Dyskretne stukanie do drzwi przerwało pracę młodego doktora.
— Proszę! — odezwał się uprzejmie.
Stara gospodyni ukazała się na progu.
— A cóż tam takiego, Magdaleno? — zapytał Grzegorz.
— A to, panie doktorze, jakaś pani pragnie się z panem zobaczyć.
— Poproś panią tutaj.
Magdalena wprowadziła pannę Baltus.
Młoda dama ubrana była w suknię czarną, żałobną.
Grzegorz powstał, skłonił się przybyłej i fotel jej przysunął.
Paula odrzuciła welon. Grzegorz jak wiemy, znał ją z widzenia.
— Panna Baltus!.. — rzekł z nowym ukłonem.
— Tak jest, panie — odpowiedziała młoda dama. Spotykaliśmy się nieraz ze sobą przy łożu biedaków chorych. — Wszyscy biedni — odparł Grzegorz — znają panią i wszyscy ją błogosławią.
Paula usiadła.
— Czemu mam przypisać zaszczyt, jaki mnie spotyka? — zapytał doktor.
— Bardzo ważna sprawa sprowadza mnie do pana — odrzekła Paula. — Przyszłam pana prosić, ażebyś mnie objaśnił w pewnej kwestji, jaką się zajmuję.
— Niech pani raczy się zapytywać. Odpowiem, jak będę umiał najlepiej.
— Doktorze — spytała Paula — czy studjowałeś warjację?
Grzegorz poruszył się i spojrzał zdziwiony.
Jakto! panna Baltus chciała mówić z nim o warjacji, właśnie w chwili, kiedy on sam zagłębia się w tej nauce z nadzwyczajną gorliwością? Jakim sposobem jedna i ta sama kwestja wspólnie ich zajmowała? Nie wiedział, co odpowiedzieć.
— Mój wstęp zdziwił pana, jak widzę? — odezwała się Paula.
— Przyznaję, że bardzo nawet.
— I ja właśnie o warjacji, o tym tak obszernym dziele nauki medycznej, chciałabym pomówić z panem. Odpowiedz mi pan, proszę.
— A więc tak — odrzekł Grzegorz — studjowałem i studjuję obłąkanie, i zdaje mi się, że przeczytałem wszystko, co się do niego odnosi, od dzieł najdawniejszych do najświeższych. Głęboko zatrwożony tą chorobą, co w naszym wieku robi tyle spustoszeń fatalnych, sposobię sobie broń do walczenia z nią, skoro ją spotkam na swojej drodze.
— A więc, doktorze — mówiła Paula — można wyleczyć z warjacji, nieprawda?
— Zapewne, i dosyć często nawet. Ale potrzeba wiedzieć, o jakim rodzaju warjacji chce pani mówić.
— O warjacii spowodowanej przerażeniem. Czy mogłaby kobieta zwarjować, widząc spadającą głowę z szafotu jednego z członków swej rodziny?
— Bez żadnej wątpliwości, proszę pani.
— A! — wykrzyknęła panna Baltus — więc tak jest, więc się nie myliłam. A ta kobieta, dotknięta taką warjacją, czy może być wyleczoną?
— Może.
— Pewnym pan tego jesteś?
— Najpewniejszym.
— Jeśli zgłoszę się do ciebie z chorą tego rodzaju, czy nie odmówisz mi swojej pomocy?
— Zrobię z całego serca, co tylko będzie możebne.
— Dziękuję ci, doktorze... Szczęśliwą jestem, że mogę w danym razie liczyć na pana.
Paula podniosła się z fotelu. Zabierała się do wyjścia. Grzegorz ją zatrzymał.
— Pozwoli pani, że ja z swej strony zadam jej jedno pytanie...
— Słucham, doktorze.
— W jakim wieku jest chora, o której pani mówi?
— Nie umiem panu odpowiedzieć... Wiem tylko, że to kobieta jeszcze młoda...
— Więc pani nie zna jej osobiście?
— Nie... Wydaje się to panu dziwnem, nieprawdaż?...
— Tak, proszę pani, dziwniejszem, aniżeli sądzi pani...
— Dlaczego?
— Bo, proszę pani, od kilku dni śledzę nad faktem zupełnie podobnym do tego, jaki panią zajmuje... Idzie również o kobietę, co zwarjowała z tej samej przyczyny...
— Ta sama przyczyna? — powtórzyła panna Baltus.
— Najzupełniej.
— Co? — wykrzyknęła Paula. — Pan. znasz kobietę, która straciła zmysły na widok szafotu?
— Tak jest, proszę pani.
Pauli zaparł się oddech w piersiach.
— Doktorze — spytała po chwili — gdzież się to stało?
— Tutaj... w dzień...
Grzegorz się zawahał, nie chcąc odnawiać strasznego wspomnienia.
— W dniu, w którym morderca mojego brata został stracony? — dokończyła panna Baltus.
Doktor skinął głową potakująco.
— Ah! — ciągnęła gorączkowo młoda dziewczyna — teraz wszystko rozumiem. Jedna i ta sama osoba zajmuje nas oboje... Właśnie po to przyszłam do pana, abyś wyjaśnił moją wątpliwość. W takim razie, skoro znasz tę kobietę, musisz wiedzieć, gdzie jest... Powiedz mi, abym mogła ją zobaczyć...
Niestety! nie wiele wiem więcej od pani. Nie wiem, gdzie obecnie znajduje się chora, którą oboje pragnęlibyśmy — uzdrowić.
Paula cofnęła się zawiedziona.
— Wiem — mówiła po chwili — że ta kobieta mieszkała w Melun, w hotelu pod „Wielkim Jeleniem“ na placu świętego Jana.
— Właśnie przybyła tutaj bardzo cierpiąca wskutek długiej bardzo podróży i ja ją leczyłem.
— Pan ją leczyłeś? No, to w takim razie wiesz kto ona?
— Ma się rozumieć.
— Nazywa się?
— Pani Delariviére.
Posłyszawszy to nazwisko, Paula zbladła, zachwiała się i o mało nie upadła. Grzegorz ją przytrzymał.
— Co pani? — wykrzyknął.
— Pani Delariviére.. — powtórzyła złamanym głosem Paula. — Żona bankiera z Nowego Jorku?... Matka Edmy?
— Tak... Ale dlaczego pani tak się przeraziła, skąd to pomieszanie?... — pytał doktor niemniej poruszony i niespokojny, jak Paula.
— Czy podobna? — ciągnęła młoda dziewczyna — czy pan się nie myli?...
— Nie, proszę pani...
— Doktorze, odszukamy panią Delariviére, ja muszę ją odszukać, pan musisz jej przywrócić zmysły...
— Gdzie jej jednakże szukać, proszę pani? — odrzekł smutnie Grzegorz. — Pan Delariviére wyjechał do Nowego Jorku.
— To nic nie znaczy!.. Napiszę do niego... Objaśni mnie, gdzie jest jego żona... Obowiązana jestem pomścić mojego brata, ażebym zaś mogła dość do tego, ta kobieta musi być zdrową...
Grzegorz słuchał panny Baltus, jak się słuchaj opowiadania jakiego snu i dziwił się nagłej jej zmianie. M
— Nie rozumiem pani — szepnął.
— Zaraz mnie pan zrozumiesz. Fryderyk zginął może z ręki tego nędznika, którego głowa spadła na placu świętego Jana, ale pewna jestem, że ten człowiek miał wspólnika... Muszę dojść nazwiska straconego, ażeby dojść nazwiska prawdziwego winowajcy... Bardzo być może, iż pani Delariviére poznała w skazańcu krewnego albo inną ukochaną przez siebie osobę.
— Niepodobna, proszę pani, przypuszczać, aby mogły istnieć jakieś związki pokrewieństwa, albo miłości, pomiędzy kobietą bogatą, szczęśliwą, a nieszczęśliwym, pogrążonym w nędzy i okrytym łachmanami.
— Wszystko to można wytłómaczyć temi kilku słowami: „tajemnica rodzinna“.
— Przyznaję.
— Przypuśćmy, doktorze, że pani Delariviére, dzięki panu, powróci do przytomności... Czy będzie mogła przypomnieć sobie przyczynę, która spowodowała warjację?
— Zapewne, ale niebezpiecznem byłoby jej to przypominać... szczególniej zaraz po wyzdrowieniu...
— A później?
— Później możnaby ją może wybadać bez obawy powtórnego zapadnięcia...
— Cierpliwości nam nie zabraknie, byleby była tylko nadzieja powodzenia... Bo pomyśl pan tylko... jeżeli pani Delariviére mogłaby powiedzieć nam nazwisko skazanego, odbylibyśmy otwartą drogę do naszych poszukiwań. Uchwycilibyśmy nitkę przewodnią i może mogłabym pomścić brata, a zrehabilitować tego, który zapłacił za występek drugiego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.