Lekarz obłąkanych/Tom II/XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXVI.

Wychodząc w paroksyźmie oburzenia i złości z małego saloniku Matyldy, udał się Paweł pospiesznym krokiem do Paryża. Po dwudziestu minutach złość jego stopniowo się uspokoiła, zaczął rozważać na zimno i po głębokiem zastanowieniu się, doszedł do przekonania, że Matylda była zupełnie niewinną w sprawie oszustwa, popełnionego przez Renégo. Niepodobna mu było przypuszczać, ażeby młoda kobieta mogła odegrać ohydną komedję, jaką jej zarzucał. Krzyki Matyldy, błagającej na kolanach jego litości, odbijały mu się jeszcze w uszach i znajdowały odgłos w sercu, w którem na nowo rozbudziła się miłość.
— Biedna dziewczyna nie była z pewnością wspólniczką nędznika myślał sobie. — Nie wiedziała o niczem! — byłem niesprawiedliwym i okrutnym! — Muszę ją przeprosić,
I zawrócił z drogi co żywo do domu, którego poprzysiągł sobie nie przestąpić nigdy progu. —
Niedługo też krzyki i dziwna jasność uderzyła jego uszy i oczy. Tknięty dziwnem przeczuciem, zadrżał na całem ciele. Przyspieszył kroku i zobaczył gęste kłęby dymu, potem lecące iskry, a nakoniec płomienie, które widocznie pokazywały się w stronie, gdzie była willa Matyldy. Przerażenie jego wzrastało.
— To dom Matyldy gore! — a sama ona w niebezpieczeństwie może...
I zaczął biec z całej siły. Byłby chętnie oddał połowę życia, żeby się był nie oddalał od panny Jancelyn. Przeklinał swoje głupie podejrzenia, swoje nierozsądne uniesienie; wołał Matyldę na głos cały.
Wiemy już, że zobaczył ją ocaloną przez Klaudjusza Marteau i że marynarz wynalazł jej pomieszczenie w domu pana Delariviére. Dziwny traf poprowadził Matyldę do mieszkania Fabrycjusza.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

René Jancelyn, zamknąwszy na klucz drzwi od pokoju, w którym pozostawił siostrę, narażoną na śmierć najstraszniejszą ze wszystkich, na śmierć w płomieniach — wybiegł z domu i skierował się do Paryża, nie tą jednakże drogą, którą szedł Paweł de Langenois. W pierwszej chwili leciał, ale po paru minutach zwolnił biegu i nareszcie zupełnie przystanął; odwrócił się i przysłuchiwał oddalonym krzykom, które dochodziły jego uszu. Zdawało mu się, że rozróżnia okrzyk „ogień“ i rozpaczliwe wołanie „ratunku“. Dziwny uśmiech skrzywił mu usta i poszedł dalej. Nagle minął go szybko jadący najęty powóz. Światło latarni oświeciło twarz brata Matyldy.
— René! — zawołał głos jakiś z powozu i powóz zaraz przystanął... Wyskoczył z niego jakiś człowiek.
— Rittner! — zawołał z kolei René.
— Tak jest odpowiedział doktor.
— Zkądże u licha w tej oddalonej stronie?
— Nie przypadek to bynajmniej, to moja szczęśliwa godzina sprowadziła mnie na tę drogę w chwili zwątpienia, nie wiem już po ilu godzinach bezskutecznego poszukiwania.
— Szukałeś mnie? — zapytał zdziwiony René.
— Jeżeli nie ciebie, to przynajmniej twojej siostry. Chciałem się dostać do jej domu i dowiedzieć się, gdzie cię spotkać mogę.
— Domu mojej siostry już byś nie znalazł w tej chwili.
— Jakto? nikt by nie mógł mi go wskazać?
— Odwróć się i spojrzyj!?
I wskazał gestem czerwoną łunę, która teraz wyraźnie ukazywała się ponad drzwiami.
— Pali się! — wykrzyknął Rittner.
— Widzisz przecie!
— Ale cóż to ma za związek?
— Najprostszy na świecie... To dom Matyldy się pali... a Matylda jest w domu... oto klucz od pokoju, w którym się znajduje, a pokój ma jedno tylko wyjście!
Frantz zadrżał.
— Przestraszasz mnie! — mruknął, wpatrując się w Renégo. Te dziwne słowa... to twoje pomieszanie, ta bladość twoja i krew na twarzy...
— Paznokcie Matyldy poszarpały mi ciało...
— Cóż się więc stało, powiadaj.
— Opowiem ci, ale siadajmy do powozu i powracajmy do Paryża.
Podczas kiedy powóz się toczył, René Jancelyn opowiedział Frantzowi ponury dramat, w którym odegrał tak straszną rolę. Nie pominął żadnego szczegółu. Doktor słuchał uważnie, a nareszcie rzekł:
— Zdaniem mojem miałeś prawo uwolnienia się od tak wielkiego niebezpieczeństwa, a jeżeli Matylda wyratuje się z płomieni, najpierwszą jej czynnością będzie oskarżenie cię prokuratorowi Rzeczypospolitej.
— Zapewne, ale się nie ocali, a ja nie mam wcale zamiaru czekać, aż przyjdzie po mnie policja...
— Co zamyślasz zatem zrobić? — zapytał Frantz.
— Zmienić, nie ociągając się, ojczyznę...
— Opuszczasz Paryż i Francję?
— I to zaraz jutro rano... Zresztą zamiar ten dojrzał we mnie od trzech dni stanowczo.
— To znaczy — wykrzyknął doktor, że gdybym cię był nie spotkał dziś wieczór, wyniósłbyś się, nie pomyślawszy nawet o mnie...
— Jakto?
— Zapominasz o moich paszportach, obiecałeś pozmieniać w nich daty, a te są mi konieczne do bezpiecznej podróży.
— Aha! więc ty także czmychasz z Paryża...
— Tak, jak ty, mój kochany, bo od jutra nie czuję się już bezpiecznym.
— A twój zakład w Auteuil?
— Sprzedany dziś rano i zapłacony gotówką. Nic mnie zgoła nie powstrzymuje. Jestem wolny, walizy mam zapakowane... Potrzeba mi tylko paszportów i myślę, że nie jesteś zdolnym, nie dotrzymać danej mi obietnicy.
— Chcę je mieć dziś jeszcze, musisz zatem iść ze mną...
— Pójdę z tobą choćby na koniec świata.
— Nie pójdziemy tak daleko, a może, skoro zamiary mamy jednakowe, narysujemy sobie planik jakiego stowarzyszenia nowego.
— Z Fabrycjuszem, czy bez niego?
— A co nam po Fabrycjuszu.. On jest daleko... Nie... nie... my sami tylko.
— O cóż chodzi?
— Dowiesz się niezadługo.
Powóz dojechał do bramy Maillot. Stangret zapytał gdzie jechać dalej.
— Na ulicę Puits-de-l’Ermite.
— A to niezły kawałek drogi!... Który numer?
— Zatrzymać się na rogu.
— Dobrze... Wio, Cocette!

∗             ∗

Była już blisko jedenasta wieczorem, kiedy nareszcie przybył doktor z Courbevoie. Laurent oczekiwał przy bramie i zaraz zaprowadził go do pokoju Matyldy. Młoda kobieta ocuciła się z omdlenia, to jest miała oczy otwarte ale nie można było zapewnić, czy przyszła do przytomności, bo nie drgnęła wcale, nie wymówiła ani jednego słowa. Na próżno Paweł odzywał się do niej najczulszym głosem, na próżno błagał, ażeby odpowiedziała chociażby gestem, nie zdawała się słyszeć go wcale i ciągle zachowywała jednakowe milczenie. Kiedy doktor przestąpił próg pokoju, pan de Langenois był w takim stanie rozstroju nerwowego, że nie mógł nic powiedzieć, wskazał tylko chorą i głośno płakał. Na szczęście doktor nie potrzebował go wypytywać. Laurent opowiedział mu już wszystko, przeprowadzając przez ogród willi. Zbliżył się tedy do chorej i zaczął ją długo egzaminować.
— Twarz zaczerwieniona — mówił, — spojrzenie nieruchome, powieki szeroko rozwarte... Uderzenie gwałtowne... Trzeba puścić krew koniecznie... Proszę o miednicę...
Laurent pospieszył wykonać rozkaz i z miednicę w ręką, poważny, jak przystało na człowieka, posiadającego zaufanie, oczekiwał milcząco na rozkazy doktora.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.