Lekarz obłąkanych/Tom III/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.

Fabrycjusz wszedł na szafkę stojącą przy ścianie i zaczął szukać drutu, łączącego furtkę od bulwaru Montmorency z dzwonkiem elektrycznym w gabinecie. Znalazł go przeciętym.
— Aha — szepnął z uśmiechem — Rittner nie życzył sobie, aby się dowiedziano o jego tajemnicy i zapobiegł temu... Nie ma strachu, drogę mam zupełnie otwartą... Klucze mam w Neuilly... a żaden zamek nie zmieniony... Mogę przyjść, kiedy mi się tylko podoba. Teraz trzeba grać komedję do końca... piszmy... albo raczej udawajmy, że piszemy...
Prowadząc ze sobą taką rozmowę, zasiadł przy biurku. Wziął trzy, czy cztery ćwiartki czystego papieru, włożył do kopert i powypisywał różne adresy fantazyjne. Zrobiwszy to, zeszedł do ogrodu, gdzie zastał pannę Baltus i doktora.
— Skończyłeś pan korespondencję? — zapytał Grzegorz.
— Tak, doktorze, a ponieważ tak jesteś dobrym dla mnie, każ te listy z łaski swojej wrzucić do najbliższej skrzynki pocztowej.
Właśnie przechodził jeden z posługaczy. Grzegorz polecił mu pójść na pocztę.
Fabrycjusz życzył sobie odwiedzić panią Delariviére.
— Chodźmy zatem do niej — powiedział Grzegorz.
Idąc do mieszkania ciotki, siostrzeniec bankiera liczył schody i zaznaczał sobie w pamięci rozkład drzwi.
Tak jak dnia poprzedniego, karafka z ziółkami stała do dyspozycji Joanny...
— Czy w nocy pali się światło w tym pokoju?
— Nigdy! Byłoby to wielką nieroztropnością! Pani Delariviére bezwiednie mogłaby ogień zapuścić.
— Masz pan najzupełniejszą rację, powiedziałem, nie zastanowiwszy się, rzecz prawdziwie bezsensowną... Czy ciotka dobrze sypia?
— Tak i nie... Śpi snem bardzo lekkim i budzi się za najmniejszym szmerem. Pochodzi to z nadzwyczajnej wrażliwości systemu nerwowego, który podnieca kuracja, jaką prowadzę.
Pani Delariviére nie zważała wcale na obecnych. Oparła głowę o poduszki i przymknęła powieki.
Pozostawmy ją, niech śpi — powiedział Grzegorz...
Panna Baltus i dwaj towarzysze wyszli z pokoju. Obiad był przygotowany. Zasiedli do stołu i pozostawali przy nim bardzo niedługo.
O wpół do dziesiątej Fabrycjusz pod jakimś pretekstem pożegnał Paulę i Grzegorza.
— Do jutra! — rzekł na wyjściu.
W trzy kwadranse potem wchodził do willi, gdzie Laurent oczekiwał go zakłopotany.
Klaudjusz Marteau pilnował również powrotu Lecléra. Skoro usłyszał dzwon, oznajmiający, że przybywa, wsunął się w krzaki, przeszedł trawnik i wdrapał się na kasztan, na którym miał, jak wiemy, swoje obserwatorjum. Zaledwie się usadowił pomiędzy najgęstszemi gałęziami, zajaśniało światło w oknach Fabrycjusza. Laurent ze świecznikiem w ręku otworzył drzwi i przyświecał wchodzącemu.
Klaudjuszowi dopisywało szczęście. Wieczór był gorący, intendent pouchylał okna dla wpuszczenia świeżego powietrza. Marynarz nie tylko mógł wszystko widzieć, ale tak jak poza wczoraj, mógł także wszystko słyszeć dokładnie...
— Co to się dzieje, panie Laurent?.. — zapytał Fabrycjusz. — Rano zasypiałeś tak twardo, że nie podobna cię było rozbudzić, a teraz wyglądasz, jakbyś, jak to powiadają, z katafalku uciekł... Nie wyglądasz wcale na zwycięzcę, mój kochany...
Laurent nawet nie próbował się tłómaczyć. Przybrał minę najpokorniejszą i nieśmiało wyszeptał:
— Gdybym miał minę tryumfującą, tobym oszukiwał pana.
— Co chcesz powiedzieć przez to?
— Chcę powiedzieć, że jeżeli pozbawi pan mnie łask swoich, jeżeli mnie pan wypędzi nawet, przyznam, że pan ma słuszność... Jestem głupiec, gamoń, niedołęga i kwita...
— Z jakiej przyczyny te wszystkie epitety?
Obiecywałem panu złote góry, a znalazłem się jak idjota...
— Ach! — wykrzyknął Fabrycjusz, zmarszczywszy brwi. — Nie udało ci się z marynarzem?
— A to, proszę pana, poprostu się zgubiłem — odpowiedział Laurent. Miałem go spoić i wyciągnąć na gawędę... tak się panu zobowiązałem... A tymczasem on mnie spoił i ja tylko przez cały czas gadałem.. Skończyło się na tem, że upadłem pod stół pijany i to do tego stopnia, że nazajutrz, obudziwszy się w mojem łóżku, nie wiedziałem, jakim sposobem dostałem się do niego. Słusznie pan zrobi, jeżeli mną pogardzi. Ja już sam sobą gardzę... Mam się za poniżonego w moich własnych oczach i proszę pana, abyś mnie porządnie zwymyślał.
Klaudjusz Marteau, ukryty na drzewie, śmiał się słuchając tego wszystkiego.
Fabrycjusz nie miał ochoty się śmiać, tembardziej, że położenie jego z tej strony niepokoiło go trochę. Nie mógł się jednak powstrzymać, bo pełna skruchy fizognomja intendenta była istotnie komiczną. Przebiegły ex-lokaj dopiął zresztą swego celu. Fabrycjusz został rozbrojony i dowiódł tego, mówiąc te słowa:
— Dosyć tego lamentowania! Postąpiłeś bardzo niezręcznie, za bardzo licząc na swoją silną głowę, ale przecie nie popełniłeś żadnej zbrodni.
— Więc pan mi przebacza?
— Ma się rozumieć, mój kochany...
— Ach! panie, co za szczęście!...
— Gadałeś, jak powiadasz? — zapytał Fabrycjusz.
— Tak, panie... przy śniadaniu... paplałem bez przestanku...
— A o czemże tak gadałeś.
Niestety! nic sobie nie przypominam...
— Mniejsza... Znajdziemy inny sposób na rozwiązanie języka panu marynarzowi.. Nie potrzebuję cię dzisiaj... Idź sobie i wypoczywaj, bo ci tego bardzo potrzeba.
— Więc pan się na mnie nie gniewa?
— Jużem ci raz powiedział, i jeszcze powtarzam...
I Laurent wyszedł bardzo zadowolony, że się tak łatwo wywinął.
Zaledwie Laurent opuścił pokój, Fabrycjusz wyciągnął zaraz z kieszeni zieloną flaszeczkę i postawił ją na stole. Następnie otworzył szufladę biurka i wyjął z niej kilka kluczy różnej wielkości. Przez parę sekund przypatrywał się im uważnie.
— To te napewno — mruknął wsuwając wszystkie do kieszeni od kamizelki.
Potem spojrzał na zegarek. Było wpół do dwunastej.
— Aby dojść tam piechotą, potrzebuję iść dobrą godzinę — rzekł do siebie, ale tak cicho, że Klaudjusz nie dosłyszał tych słów. — Wszyscy spać będą gdy się tam dostanę, a pierwszy sen jest najcięższym...
Zaczął się przebierać, zdjął elegancki surdut, a włożył szerokie palto, a zamiast kapelusza nałożył czapeczkę na głowę,
— Gdzie on idzie o tej porze? — pomyślał Marteau.
Leclére wziął stojącą na stole flaszeczkę i schował ją do kieszeni bocznej paltota. Pozamykał okna i ze świecznikiem w ręku wyszedł z pokoju.
Klaudjusz zesunął się z kasztana.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.