<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Listy do nieznajomego
Pochodzenie Kłosy. Czasopismo illustrowane, tygodniowe, poświęcone literaturze, nauce i sztuce
T. 27 Nr 679, s. 14–15
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 4 lipca 1878
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.

Mówmy jeszcze o przeszłości. W krótkiéj naszéj z sobą po latach tylu rozmowie, i o latach tylu, rzuciłeś mi kilka razy pytanie: Czy pamiętasz?? Powinieneś przecie wiedziéć z doświadczenia, że pod koniec życia lepiéj się pamięta jego początki, niż pozawczorajsze dzieje. Bo téż naówczas na tkance mózgu, jeszcze niezapisanéj, głębiéj się wyciskała każda głoska żywota.
Nawzajem ja ci zwrócę twoje pytanie: czy pamiętasz? i dodam do niego nazwisko professora Hipolita Klimaszewskiego? Czy przypominasz sobie jego czarne, błyszczące oczy, ognia pełne, kruczy włos i uśmieszek twarzy kwitnącéj młodością? Była to sympatyczna postać. Tylko co naówczas wyszedł był jego Trembecki z komentarzem, pierwociny literackiéj pracy wielce obiecujące. Klimaszewski zbiérał współpracowników do swojego noworocznika; uśmiechała mu się przyszłość, był zdolny, pracowity, zapału pełen, studyami uniwersyteckiemi dobrze przygotowany do literackiego zawodu. Przebyliśmy z sobą długie a ciężkie godziny u Św. Piotra na Antokolu i u Św. Ignacego; Klimaszewski znikł mi z oczu zupełnie. Pamiętałem o nim tylko jako o człowieku, co mnie pierwszy skusił do pisania, zaprzągł do swojego Noworocznika i zachęcił do pracy. Przez długie lata nic nie wiedziałem o nim; głucha wieść chodziła, że zmarł z cholery za granicą. Po latach trzydziestu prawie, dowiedziałem się, że żyje. Literackiéj pracy jego nigdzie śladu nie było. Troska o chleb powszedni zaprzęgła go naprzód w obowiązki nauczycielskie; nieporozumienie jakieś i trochę buty szlacheckiéj nie dało mu dotrwać na miejscu. Gdym się o nim dowiedział, byłem w podróży, z Rzymu na Paryż powracając do kraju; postanowiłem zatrzymać się w Marsylii, aby dawnego znajomego pozdrowić. Zajmował miejsce w Ekonomacie kolei żelaznéj Morza Śródziemnego; słyszałem, że był żonaty. Nie dając mu wprzód wiedziéć o sobie, pojechałem. Niepodobieństwem było, aby mnie poznał po latach trzydziestu; przecież probowałem, czy mu głos mój, resztki dawnéj fizyognomii, wspomnienia, które dobyłem z przeszłości, nie przywiodą na pamięć nazwiska. Nie odgadł mnie; musiałem powiedziéć kto byłem. Uściskaliśmy się serdecznie.
Któż wié? ja-bym go téż pewnie, w ulicy gdzieś spotkawszy, nie poznał! Zmienionym był bardzo. Czarny ów kruczy włos posiwiał znacznie; oczy ogniste patrzały chłodno i spokojnie; młodzieńcza postać stężała i zmężniała; nabrał ciała, — ubyło mu ducha. Siedział nad ogromnemi księgami rachunków, gdy przyszedłem. Z kilku wyrazów zamienionych domyśléć mi się było łatwo, że literacki zawód porzucił, że pracy się wyrzekł, że cyfry te i rachunki, męka codzienna prozaicznych obowiązków, odjęły mu wszelką ochotę do zajmowania się tém, co dawniéj było dlań celem głównym.
Pamiętał ową różaną jutrzenkę uniwersyteckich czasów, lecz za mgłami dnia dusznego nie widział słońca. Człowiek to był co jak zégar stanął, i wskazywał godzinę, na któréj ręka losu sprężynę złamała.
Osamotniony, znękany, biedny, zapoznał się gdzieś z prostą, niemłodą kobietą, która maleńki, lichy domek z ogródkiem miała na przedmieściu w Marsylii, i z nią się ożenił. Mówił mi tylko o tém, że miał własne figi i winogrona. Domeczek był ciasny, ubogi, lichy; szukałem w nim książek, — nie było ich; gazeta tylko leżała na stoliku. Z rozmowy łatwo się przekonałem, że wcale nie wiedział, co się na świecie, w literaturze naszéj i obcéj działo. Zachował wszystkie pojęcia 1830 r., wszystkie wyobrażenia owych czasów, uczucia nieostygłe. Chwila ta zapisała się na nim, jak na płycie kamiennéj, która już nic więcéj, nic nowego przyjąć nie mogła. Zdawał się nawet nie pragnąć wielce oświadomić się z tém, co się działo, pisało, drukowało? czy były jakie postępy? co stało się z ludźmi i ideami? Wobec Francuzów zmuszony stawać w obronie swoich, stronę tylko jasną widział w przeszłości; a gdym mu późniéj przesłał kilka nowszych książek, w których surowsze nieco sądy o nas były zawarte, oburzył się na nie, jak na zbrodnię. Oprócz Klimaszewskiego, spotkałem późniéj kilku z dawnych naszych towarzyszy, losami, podobnemi jego losom, odciętych od życia społeczeństwa naszego i spetryfikowanych w latach 1830 — 1832 i t. p. Służyli mi oni za miarę ogromnego odstępu czy postępu, jaki od tych lat uczyniliśmy. Dla tegom wspomniał o zmarłym już dziś (parę lat temu) Klimaszewskim, abym żywy ci przykład przytoczył.
Dodam, zachowując drogą mi pamięć jego, że wysłużywszy sobie w ciężkiéj służbie kolei emeryturę maleńką, (parę tysięcy franków, jeśli się nie mylę), sprzedawszy ów domek z ogródkiem, gdzie rosły figi i winogrona, wyniósł się, zapewne w okolice, z których żona jego pochodzić musiała, do departamentu Gard, o godzinę drogi od Valence, i tam w Bagnols-sur-Cézé zmarł biedny. Namawiałem go do pisania pamiętników, i wiem, że je rozpoczął, — z pewnością coś po nim z nich zostać musiało. Pokój mu w nieznanej mogile. Klimaszewski był dla mnie niemal przerażającym fenomenem istoty, którą znój życia, walka o byt, pozbawiła celu życia. Nie miał już ani ochoty do niego, ani ciekawości, ani dawnego gorącego ducha. Laudator temporis acti, gniewał się, gdy na obrazie jasnym przeszłości, który wyniósł z sobą jak świętość, wskazywano mu skazy i plamy. Piosnka z dawnych lat, wspomnienie osób, które kanonizował i ozłacał, wywoływały jeszcze łzy i uśmiech, — teraźniejszość była mu obcą. Anim mógł mu tego miéć za złe, bo kto w pochodzie zatrzyma się i opóźni, idących przodem nie dogoni. On tak siadł spocząć w swym ogródku przedmiejskim, a świat sobie daléj poszedł bez niego.
Spotkawszy się, byliśmy jak ludzie, co języka wspólnego zapomnieli; on mi mówił rzeczy, które dla mnie strupieszały i w proch poszły, jam mu powiadał inne, które go oburzały i gniewały. Chciało mi się płakać, patrząc na tę ruinę intelligencyi dobrowolną, zrezygnowaną, niepoczuwającą się do upadku. A ileż podobnych naliczyćby można, które odosobnienie, znękanie, zgnuśnienie poobalało! Została mu z dawnych czasów łacina i miłość literatury starożytnéj, która, jak on, skamieniałą była. Pamiętał wiersze Horacyusza i cytował je; cały ruch późniejszy literatury krajowéj pozostał mu zupełnie obcym. Tłómaczy się to łatwo tém, że materyalném było niepodobieństwem być z nim w związku.
Dziwniejszém nad to wydało mi się, że filolog, professor, komentator, literat z powołania, żadną literaturą się nie zajmował, — marsylski dziennik jeden (Semaphore) służył mu za pokarm powszedni i — starczył.
Na nim po raz pierwszy rozmierzyłem przestrzeń, jaką idee nasze o nas samych, o przeszłości, sądy o ludziach i wypadkach przebiegły, jak punkt widzenia jego niesłychanie się różnił od naszego. Smutne dzieje i studya lat kilkudziesięciu z zapatrywania się apologetycznego na przeszłość wyjść nas zmusiły. Klimaszewski nie rozumiał mnie, ilekroć wystąpiłem z krytyką, szczególniéj tych postaci, które dlań już były kanonizowane i nietykalne. Nie wchodził w to wcale, czym miał dowody na poparcie przekonań; oburzało go zuchwałe targanie się na te zwłoki przeszłości, których się tknąć nie godziło.
O jakże żywo mythus o Anteuszu przychodził mi na myśl, kiedym patrzał na niego! jakże innym byłby ten człowiek, gdyby stopy jego nie wgrzęzły w obcą ziemię, choć gościnną, lecz z którą zrosnąć się, zespolić niepodobna. Węzeł, co go z życiem rzeczywistém wiązał, pękł; pozostało życie sztucznie podsycane ze snami o przeszłości.
Odżył trochę, gdym mu przypomniał, jak mu się to oczy iskrzyły na widok pierwszego egzemplarza jego Noworocznika, na którego czele Rypiński wylitografował illustracyą do tłumaczenia ballady, Bóg i Bajadera. Noworocznik ten był w istocie wypadkiem znaczącym w Wilnie, gdzie wydawnictwo w ogóle źle bardzo stało. Klimaszewski musiał go drukować własnym kosztem: ani stary Zawadzki, ani Teofil Glücksberg, ani Marcinkowski, ani Manes Romm i Zymel, nie byliby się podjęli wziąć go na barki swoje. Jeśli się nie mylę, współcześnie Wrotnowski drukował tłómaczenie jednego z romansów Fenimore’a Cooper’a, którego transport, w żółtych świeżych okładkach, spotkawszy w ulicy, z weneracyą mu się przypatrywałem. Budził się pewien ruch w literaturze, ale jeźli kto, to wydawcy mu nie dowierzali. Zawadzki drukował dzieła uczone, kosztem autorów po większéj części: Glücksberg, ruchliwszy nieco, nie dobrze wiedział, co miał poczynać. Marcinkowski, zajęty Kuryerem i Dziennikiem, rzadko się na co ważył i ostrożnie. Wydawcy kalendarzy i książek do nabożeństwa, Zymel i Romm, nie byli skłonni posunąć się o krok daléj.
Ruben Rafałowicz chodził jeszcze naówczas po ulicach ze staremi książkami pod pachą, ale z królewską dumą arystokraty.
Za przykładem Mickiewicza rymowano wiele, literatura formy popularnéj jeszcze sobie znaléźć nie mogła, ale już powieść się zapowiadała. W powietrzu była potrzeba jakiegoś pokarmu dla coraz rozszérzającego się czytelników koła.
Ze wszystkich wileńskich przedsiębierców, Glücksberg, siedzący w owych podziemiach uniwersyteckich, które pamiętasz, najwięcéj miał ochoty porwać się na cóś, coś robić; brakło mu człowieka, coby nim pokierował. Klimaszewski swą odwagą wydawniczą drugich pobudził nieco. Były to jeszcze czasy prenumeraty i rozdawania biletów, na które wszyscy narzekali. Brano je niechętnie, lecz gdy raz książka nadeszła, szlachcic z nią postępował jak z zapłaconym w restauracyi bifsztekiem — zjadł, czy mu smakowała czy nie. Wkrótce potém Manes i Romm ważyli się na bibule ćwieczkami coś odbić, a ubodzy żydkowie roznosili to po dworach i zaściankach. Pamiętam jeszcze w tych czasach przepisywane poezye Mickiewicza przez oszczędność, bo kupowanie książek nie było we zwyczaju. Mało kto na to grosz chciał wydawać.
Pamiętasz ówczesnego Kuryera? De mortuis nil nisi bene. Za to Dziennik Marcinkowskiego był wcale dobry na swój czas; część jego naukowa stała na wysokości wymagań, i była redagowana starannie. Ale w końcu zdaje mi się, że do niego dokładać przyszło, tak mało liczył abonentów. Obok prądu, jaki nadał Mickiewicz poezyi i kierunku idealnego, przypomnisz sobie pewnie owe znane naówczas parodye cyniczne poezyi Adama, i szyderskie, zimne dowcipy Szydłowskiego, który za wyrocznię uchodził. Rodziła się jakby opozycya przeciw romantyzmowi, ale w zarodzie zamarła. Mickiewicz miał naśladowców, wielbicieli, a razem z nim Goethe i Byron; poemata Walter-Scotta, znalazły wybornych tłumaczy. Literatura francuzka prawie zupełnie była ignorowaną, nowe jéj rozbudzenie się jeszcze do nas nie doszło. Gruntowniejszych wiadomości i jaśniejszych pojęć szukano u Niemców.
Obok Klimaszewskiego, czy przypominasz téż sobie drugiego zapowiadającego się literata i poetę, wydawcę Rimembranzy, poczciwego, ale przejętego sobą Krzeczkowskiego, w którym prof. Borowski znajdował talent? I ten tak prawie zszedł bezpotomnie, nie wiele zostawiwszy po sobie, oprócz kilku przekładów z włoskiego, bo do tego języka powziął był miłość szczególną. Może to mu wyjednało względy pana Leona, który sam nad hiszpańskim pracował i Don Quichota swego mozolnie wykończał. Wiersz Krzeczkowskiego twardy był i niezręczny, ale on sam czuć tego i widziéć nie chciał. Z wielkim zapałem rwał się do literatury, z równym do życia, świetne przed sobą rojąc jego widziadła. Biedny!... Kogoż mam jeszcze tu wspomniéć? Doktora Rosołowskiego chyba! Nie mam już pod ręką owych dwu noworoczników, któreby innych, zapomnianych dziś imion dostarczyć mogły. Gdybyśmy je dziś przejrzeli, przekonalibyśmy się, że istotnie i treść, i forma od tych lat wiele zyskała, postąpiła wiele. Wszystko to jest dziełem Adama, który pierwszy wyłamał się z ciasnych szranek ku światłu i życiu, i stanął poezyami swojemi na wyżynie Goethego i Byrona, duchem sięgnął ku nim. Jagiellonidę zastąpił Wallenrod i Dziady. Przez wyłom, którego on dokonał, poszli wszyscy, co do pochodu siłę mieli. Padł-li kto w drodze? toć los zwykły, że w walce giną zapaśnicy.
Dzisiejsi młodzi poeci, choćby duchem niedorośli mistrzów, spójrz, jaką mają formę udatną, z jakiém staraniem rzeźbią najlżejszą robótkę swoję, jak to dźwięczy, lśni się, tęczowemi kolorami mieni cudnie! Porównaj samę techniczną, że tak powiem, stronę poezyj dawnych naszych z przedmickiewiczowskich czasów, z nowemi, — przekonasz się, że pod względem artystycznym zyskaliśmy wiele. Z następców, wyjąwszy Słowackiego, który tę formę jeszcze wypieścił więcéj i wykwiecił, nikt już oryginalnéj, własnéj nie ma. Zawsze to jeszcze ten ton z którego on śpiewał, ten sam styl i kształty. Niektórzy z naśladowców tylko chcąc, jak mówi Shakespeare, „przeherodzić Heroda“ znalazłszy miejsca ciemne w Adamie, stali się umyślnie niezrozumiałymi, aby ich głębokimi sądzono; inni wytworność formy posunęli do manieryzmu i przesadnéj elegancyi; — ale pod względem sztuki poezya zyskała niezmiernie. Pol i Syrokomla ośmielili się jedni trochą polskiéj rubaszności romantyczne mroki rozjaśnić.
Co do treści, niewiele téż daléj zaszliśmy od drogi przez Adama utorowanéj; typami nowych poematów są zawsze „Dziady, P. Tadeusz, Wallenrod“. Od jego czasów do dziś dnia jedna się snuje przędza, rozmaicie barwiona.
W ostatnich tylko latach, jeśli nie w poezyi, to w prozie, a szczególniéj w obfitéj literaturze dramacznéj, daje się dostrzegać pewne lekceważenie stylu i zobojętnienie na doskonałość artystyczną. Któryś z naszych pisarzy dramatycznych utrzymywał, że na scenę nie warto jest pisać wierszem; — od tego aforyzmu do drugiego, że dla sceny nie warto się na styl bardzo zmagać i wysadzać, krok był tylko. W dziennikarstwie téż, które wypieka chléb na dzień jeden, zaniedbanie się widoczne. Lecz, przypomniawszy sobie płody Kiszki-Żgierskiego i kompanii, jeszcze narzekać nie możemy. Bywało gorzéj.
A gdy już i Kiszka-Żgierski wyszedł na scenę, czemużbym i o Krysztalewiczu nie wspomniał, którego deklamującego, śpiewającego i tańcującego poezye swe w kawiarence pokątnéj, naprzeciw Św. Jana, przypomnisz sobie! fizyognomię smętną i na pół obłąkaną, wykrzywione buty i wytarty frak, opięty na chudém ciele, z oddętą kieszenią, cenne zawierającą manuskrypta, których arkusz dziesięć groszy kosztował. Niezmiernie żałuję, że pamiętników, które dla mnie pisał, a których stosy były, nie zachowałem potomności. W braku wypadków, zajmowały w nich wiele miejsca sny i widzenia. Tyle tylko sobie przypomniéć mogę.
Daruj, że ten list zająłem cały nieporządnie zszytemi przypomnieniami, — et haec olim...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.