<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Listy do nieznajomego
Pochodzenie Kłosy. Czasopismo illustrowane, tygodniowe, poświęcone literaturze, nauce i sztuce
T. 27 Nr 689, s. 163–164
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 12 września 1878
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.

Nie miałem czasu odpowiedziéć ci na pytanie: czy piszę pamiętniki? Już z tego samego, żem ci żadnéj nie dał na to odpowiedzi, wnosić możesz, iż dotąd wcale téj myśli nie miałem. Zachęcano mnie nieraz, abym je przedsięwziął; byłbym się może dał przekonać o obowiązku zostawienia wspomnień nie o sobie, ale o ludziach, z którymi żyłem i obcowałem, z którymi mnie literackie szczególniéj łączyły stosunki, — gdyby... gdybym czas znalazł na to. Pamiętniki się piszą zwykle, gdy się już nic innego do roboty nie ma, gdy się odpoczywa i przypomina. Nie wyrzekłem się jeszcze dosyć świata tego i marności jego, bym w spokoju i ciszy wspomnieniami się karmił. Wir czynnego życia, który mnie porwał zawczasu, trzyma mnie i niesie jeszcze.
Nie przeczę, że w takim pamiętniku nie jedno mętne pojęcie o mnie dałoby się wyklarować; lecz, powiedz mi, warto li tak bardzo zajmować się sobą i myśléć: co się stanie z duchową po nas spuścizną? Pomogłyż komu pamiętniki? obroniłyż go one od fałszywego sądu i namiętnego wyroku? Daleko bardziéj zajmującą stronę tych pamiętników stanowiłyby wizerunki współczesnych współtowarzyszów broni, bo z tych mało którego nie znałem. Z pierwszych lat trzydziestu zachowałem w porządku listy ich, które się kiedyś może przydadzą; z późniejszych czasów stosy ich leżą nie ułożone, i wątpię, bym znalazł kogo, coby je chciał, mógł i umiał rozklassyfikować. Z tych mnogich, mnogich postaci, co się w przeciągu lat pięćdziesięciu przesunęły przed oczyma mojemi, znaczniejsza część już w grobie spoczywa. Wspomniałem wyżéj Klimaszewskiego, Krzeczkowskiego, Rosołowskiego.
Spotykałem późniéj po świecie prawie wszystkich, którzy, jak ja, literaturą się zajmowali: w mojém „Athenaeum“ począł pisać Syrokomla; na Wołyniu poznałem Mich. Grabowskiego, Hołowińskiego, Rzewuskiego, Kons. Podwysockiego, ks. Chołoniewskiego, Fr. Morawskiego. Korrespondowałem, wojowałem, kłóciłem się i godziłem z całym tym zastępem ludzi, co stali w szeregach naszych. Pominąłem wyżéj jeszcze hr. Gustawa Olizara, K. Kaczkowskiego i nieskończoną liczbę dii minores.
Łączyły mnie przyjazne stosunki późniéj z Libeltem, Kremerem, Bielowskim, choć ich widywałem rzadziéj. To, cobym mógł napisać o Syrokomli, zawarłem w wydaném o nim wspomnieniu. Kilka téż słów napisałem o Henryku Rzewuskim, a więcéj powiedziéć bym nie chciał.
Miałem to szczęście, żem prawie wszystkich czynniejszych pracowników mógł nieco bliżéj poznać i zdobyć jaśniejsze pojęcie o tych gwiazdach, które zdala świecą częstokroć silnie, choć są zblizka ciałami bez własnego blasku. Bije na nich światłość słoneczna wieku, którą oni odzwierciedlają. Nigdy z człowieka nie trzeba absolutnego sądu wydawać o pisarzu.
Człowiek i pisarz stanowią wprawdzie całość nierozdzielną, jednią zupełną; ale z normalnego stanu i bytu wnosić o zdolności, którą spotęgowuje chwila natchnienia — nie godzi się. W życiu spotyka się nieustannie ludzi bardzo pospolitych na oko, którzy w godzinach swych twórczych podnoszą się do wysokości nadzwyczajnéj.
Tysiąckroć miałem sposobność przekonać się o tém w życiu. Biada ludziom, co na geniusze pozują starannie, ilekroć obcują z kim i wychodzą ze swéj sypialni i szlafroka! Można do téj komedyi reprezentacyi nawyknąć, lecz dzieje się to zawsze z ujmą rzeczywistych sił, jakie się na nią szafuje, i z krzywdą prawdy. Raz w życiu miałem szczęście spotkać się z takim wielkim mężem, Michelet’em, i nigdy nie zapomnę tortury, na jaką się biedak narażał, aby odegrać swą rolę.
Wierzcie mi: prawdziwe geniusze gardzą temi maluczkiemi środkami imponowania i są pospolitymi ludźmi w pospolitém życiu.
Natchnienie, ubłogosławienie, extaza — nie przychodzą na zawołanie i nie trwają zawsze: są to stany wyjątkowe, jak gorączka. Powtarzam: biada tym, co nie mając gorączki, chcą się zawsze rozgorączkowanymi wydawać! Przyzwoitym człowiekiem można i trzeba być zawsze; wielkim mężem jest się przez czyny, nie przez miny.
Miałem bardzo wielu przyjaciół w literackim świecie; ze smutkiem jednak wyznać muszę: nie miałem między nimi przyjaciela. Stawała na przeszkodzie moja — nazwijmy to niezgrabnością lub jak chcesz — niezręczność, czy zbytnia otwartość: nigdym się do żadnego obozu, do żadnego stronnictwa zaprządz nie dawał. Przychodziła więc, wśród najlepszych stosunków, chwila, gdym, szanując przekonanie cudze, podzielać go nie mógł i wypowiadał to otwarcie.
Takem się, po dosyć przyjaznych stosunkach, zmuszony był z żalem rozstać z hr. Rzewuskim, z Mich. Grabowskim, z wielu innymi. Pomimo to z Hołowińskim aż do jego zgonu, z ks. Chołoniewskim także zachowałem do końca przyjacielskie porozumienie. Poczciwy, serdeczny Syrokomla nie zwątpił o mnie do zgonu.
Głośnych i cichych nieprzyjaciół obfitością los mnie obdarzył. Jestem przekonany, że gdy głos mój zamilknie, znajdzie się ich więcéj jeszcze, bo naówczas swobodniéj będą mogli wypowiedziéć, co się im podoba. Nikt bezkarnie blizko pół wieku nie pracował z pewném powodzeniem i skutkiem; reakcya przeciw każdemu w danéj chwili przyjść musi. Komu jéj los oszczędził za życia, temu gwałtowniéj jeszcze na grób się kamienie posypią. Z pod tego prawa ogólnego nikt wyjętym nie jest. Za twierdzeniem idzie z konieczności przeczenie, — po wieńcach przyjść musi chłosta. Najnieszczęśliwsi są ci, których zabija milczenie i zapomnienie. Wszystko to jest w porządku tego świata i uniknąć tego niepodobna. Nie należy się więc do zbytku troszczyć o to, co — nieuchronne.
Młode pokolenie, występując na plac, musi go ze starych kości i czaszek oczyścić, jeżeli ich nie użyje za piedestały pod nogi. Nieboszczyk Korzeniowski, po pamiętnéj krytyce Klaczki, mówił z tym ironicznym uśmiechem, który się tak często po jego ustach przesuwał:
— Co chcecie! młodzież ma prawdziwą satysfakcyą, gdy może starym plunąć na łysinę.
Pozwól, bym z tego plwania wziął assumpt do powiedzenia słów kilku o teraźniejszéj krytyce. Mamy w chwili, gdy to piszę, we wszystkich rodzajach pisarzy wielkiego niezaprzeczenie talentu i zasługi; zbywa nam, prawie całkowicie, na poważnéj krytyce. Z wyjątkiem Kaźm. Kaszewskiego, Tyszyńskiego, niekiedy prof. Tarnowskiego, jeżeli nad nim nie panuje jakieś parti pris, fantazya i chęć świetnego popisu, — krytyków wcale nie mamy. Krytyka poważna, sumienna, rozumna w całém znaczeniu tego wyrazu, nie spotyka się w pismach; mamy apologie lub wyroki absolutnie, apodyktycznie potępiające. Młody, występujący dopiéro, krytyk całą siłę swą skupia, aby wynaléźć i pokazać słabe i ułomne strony; sądzi bowiem, że to go podniesie. To, co najważniejszém w krytyce: wykazanie strony pięknéj, jasnéj, dzieła, zupełnie jest zaniedbane; krytyka jest jednostronną, ujemną. Ale taka właśnie jest najłatwiejszą i najlepiéj popłaca. Ogół przyjmuje ją najchętniéj, — pojmuje najłacniéj, — opłaca najsowiciéj.
Połowa najmniéj najważniejszych pomników piśmiennictwa naszego nie została wcale ocenioną, lub zaledwie pobieżnie i fałszywie rozpatrzoną. Mnóstwo pism, które albo wpływ wywarły, lub miały doń prawo, a dla szczególnych okoliczności nie uzyskały go — zapomniano i zaniedbano.
Są znowu mnogie już dziś krytyki, głębokie bardzo, które, zapuszczając sondy w prawo i lewo, po-za przedmiotem, rozpościerają się po bokach, latają w obłokach, nagromadzają słów bez liku — i, po prostu, bredzą, sądząc, że im będą mniéj zrozumiałemi, tém się wydadzą rozumniejszemi.
Ci, co ich czytać czasu i cierpliwości nie mają, wolą uznać ich niezmierną mądrość i przenikliwość, niż miéć z niemi do czynienia. Znam jeden taki rozbiór dzieł pewnego znakomitego muzyka, który jest arcydziełem w swoim rodzaju, bo nic się z niego nauczyć nie można, a w powodzi szumnych i posplatanych kunsztownie wyrazów utopić się musi, ktokolwiek w nie wpadnie. A! i w tém trzeba-by więcéj sumienia, mniéj próżności i chęci popisu, mniéj blagi i komedyi, mniéj pozowania na mądrość, a więcéj uczciwego rozmysłu i — prawdy.
Sprawa sumienia w literaturze, w krytyce, jak we wszystkich życia czynnościach — jest największą, najświętszą sprawą: przekonanie najsprzeczniejsze z naszém poszanuje każdy; ale humbug, blaga i kuglarstwo oburzają. Grzeszyła nim niegdyś Francya za panowania Napoleona III, który był mistrzem-kuglarzem i najznakomitszym komedyantem swojego wieku. Skończyła się farsa smutnie; a i w literaturze epoki humbugu, niesumienności, kuglarstw, smutne przynoszą owoce.
Krzyczymy na panegirystów bezmyślnych XVIII wieku, którzy całe wory słów, jak plewę pozłacaną, sypali pod nogi mecenasom; u nas dziś tak samo sypią się słowa brzęczące, a puste częstokroć, pod nogi publiki, co się mecenasem stała. Z wielu krytyk jak najjawniéj czuć i widać, że autorowie ich tego, o czém piszą, nie przeczytali sumiennie, — przebiegli powierzchownie, i — pewni bezkarności, na tle kilku uchwyconych drobnostek snują, co im się żywnie podoba.
Nad lichą krytykę, mającą pozory poważne, a czczą i pustą, niéma w świecie nic łatwiejszego. Największe arcydzieło daje się, przy pewnéj zręczności manipulacyi, zmieszać z błotem. Strony ujemne są wszędzie, jeśli się ich znaczenie podniesie, zabiją one najpiękniejszą rzecz w świecie. Trochę dowcipu, odrobina erudycyi tuzinkowéj, dużo zuchwalstwa i wrzawy — effekt zrobią zawsze.
W literaturach obcych mamy najlepszy dowód, że rzeczywiście znakomite rozbiory i krytyki tylko tam się znajdują, gdzie analiza ma do czynienia z dziełem obudzającém poszanowanie. Zmusza ją to do głębszych studyów, do pewnego pomiarkowania, do surowszego ważenia się z każdém słowem, do większego baczenia na szczegóły. Takiemi krytykami szczycą się Shakespeare, Goethe, Dante, Schiller, Molière, Montaigne i t. p. Ale nawet z mniéj wybitnych postaci ktokolwiek z poszanowaniem i miłością był traktowany przez krytykę, choćby mu ona nie dodała, choćby ujęła blasku, zawsze do poznania lepszego przyczynić się musiała.
Dwa te czynniki są koniecznie krytyce potrzebne, równie jak smak, przenikliwość i bystrość pojęcia. Surowość może być w danych razach koniecznością sumienia, ale nie jest warunkiem wszelkiéj krytyki. Wniknąć w pisarza, rozjaśnić proces jego kreacyi, wykazać i to, co w nim jest wielkiem i potężném, i co słabém i ułomném, — obojga starając się wskazać przyczyny — to zadanie krytyka. O ile wiek i wpływy jego do kollaboracyi należały — jest również obowiązkiem.
W literaturach obcych mamy wzory niepospolite studyów krytycznych, na których nam zbywa zupełnie. Być może, iż się do tego przyczynia i to, że tło, na którém, w związku z niém, muszą występować postacie pojedyncze — jest nierozjaśnione. Kochanowskiego nie zrozumié, kto nie zna wieku jego i otoczenia, a my wcale nie możemy powiedziéć, byśmy już tę epokę mieli w pełni i żywo przedstawioną. Kilka jéj figur ledwie błyszczy nam jaśniéj. Tak samo Klonowicza może fałszywie, choć dramatycznie pojmujemy, stosunków ówczesnych nie zbadawszy bliżéj. Mamy dotąd szkielety i posągi; żywych wielkości naszych nie znamy. Kochanowski, uciekający od dworu i dostojeństw, śpiewający na grobie Urszulki w Czarnolesiu, stający w obronie przyjaciela; Klonowicz, w walce z Jezuitami, w których szpitalu życie kończy: są to legendy, widma — którym wiele braknie, byśmy z niemi w ściślejszy związek ducha weszli.
Nie mówię już o najbliższych nas poetach, z których jeden tylko Słowacki winien temu, że bliższéj nie miał rodziny — iż się szczerzéj o nim ozwać śmiała krytyka. Połowa żywota Mickiewicza zasłoną przed nami zaciągnięta, Krasińskiego blade oblicze ledwie się zarysowuje. Tymczasem my, co dłużéj nieco żyjemy i widzimy, jak się tworzą legendy, baśnie i najdziwaczniejsze pojęcia z faktów rzeczywistych, których sami, świadkami ich będąc, najlepiéj charakter ocenić możemy — my z góry już przewidziéć możemy, że, po upływie lat kilkunastu lub kilkudziesięciu, widma naszych zmarłych znakomitości do niepoznania zostaną przetworzone.
Nieuniknione to może prawo. Z materyału pozostałego po zmarłych naród tworzy sobie idealne postacie, jakich potrzebuje, które odpowiadają pragnieniom jego i pojęciom. Historya składa się niemal cała z takich posągów, w których więcéj się odbija naród, co je stworzył, niż pozioma i znikoma prawda rzeczywista. Są nieszczęśliwi, którym po zgonie namiętność jakaś obcina uszy i łamie kości; są inni, których obdarza przymiotami, jakich nie mieli, a przynajmniéj je potęguje i zolbrzymia.
Po latach stu, dwiestu, prawda już jest prawie niedoścignioną; można wówczas zarówno potępić jak bronić Nerona i prawie beatyfikować Lukrecyą Borgia.
W historyi literatury, jak w innych częściach dziejów — zmyśleń i przekształceń mnóztwo. Materyał współczesny nawet zabarwiony jest różnie; naleciałości w nim pełno. Jakiéj-że to przenikliwości potrzeba, aby pod grubą warstwą rozmaitych pobielań, stanowiących skorupę, pierwotnéj rzeźby domyślić się rysów! Znałem w życiu ludzi, których już tak przerobiono po zgonie, iż są do — niepoznania.
Człowiek się z tylu składa części różnych, wpływów i sił rozmaitych, iż ocenienie go — zawsze niesłychanie trudne. Wiele w nim własnego, nie mniéj obcego przyswojonego, zresztą w życiu częstokroć niéma téj ścisłéj logiki pozornéj, któréj się wymaga od tego, co kreśli wizerunek pośmiertny. Ludzie się mienią i przeradzają, są sobie nierówni w różnych życia godzinach: o tém biografia i krytyka wié mało i tknąć częstokroć nie śmié anomalij pewnych, aby jéj nie zadano fałszu i niekonsekwencyi.
Mało jest bardzo pisarzy i artystów, którzy-by od razu, zbrojni jak Minerwa, z głowy Jowisza wyszli na świat. Najfałszywsze w świecie to zdanie, że charakterem geniuszu jest jego zjawianie się nagłe w całym blasku. Przeciwnie, badanie dowodzi, iż największe geniusze posiadały siłę tę, którą ma i ludzkość: wzrastania, kształcenia się, doskonalenia. Mierność przychodzi na świat, jaką ma pozostać; brak jéj téj władzy, tego przymiotu najuprzywilejowańszych istot, że mogą rosnąć i potężniéć. Słyszę to twierdzenie o Mickiewiczu, że od razu stanął na wyżynie, jaką miał zająć — jest ono z gruntu fałszywém: pierwsze poezye Mickiewicza ani się go domyślić dozwalają; w innéj sferze widzimy geniusz Rafaela, wychodzący z pieluch Peruginowskich, aż do „Transfiguracyi“. Shakespeare ma widoczne epoki wyrabiania się i wzrostu.
Lecz — przerwijmy; niech na dziś dosyć tego będzie. Jeżeli się jeszcze spotkamy kiedy, choćby znów na tak nieznośnie krótką chwilę, i jeżeli inne wspomnienia dadzą nam mówić o tém — opowiem ci lepiéj żywemi słowy kilka epizodów ciekawych z literackich moich wędrówek po świecie, a między innemi, pamiętnemi bardzo, Kontrakty Kijowskie, w czasie których Michał Grabowski usnął znużony przy czytaniu pierwszych rozdziałów „Listopada“ Rzewuskiego. Wszyscy niemal naówczas osądzili to dzieło za chybione. Pocichu mówiono, że powinien się trzymać téj cudnéj formy Soplicowskiéj, tak szczęśliwie znalezionéj. Ci sami późniéj ludzie unosili się nad „Listopadem“.
Czytał naówczas ułamek swoich pamiętników hr. Gustaw Olizar, a te się powszechnie podobały; Hołowiński mieszkał na probostwie, i po całych dniach pełno było u niego. Życie niemal gorączkowe zwiastować się zdawało jakby nową erę szczęśliwą. Rzewuski, którego „Listopad“ nie uczynił wrażenia, wystąpił z „Mieszaninami“. O tém kiedyś potém.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.