Listy z nieba/Zrobiony cud

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Listy z nieba
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1982
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII. ZROBIONY CUD
1

Tanasij nadal mierzył nieruchomym wzrokiem księdza wikarego, jak by go chciał ugodzić. Duwyd, jak przedtem w izbie, pośpieszył się zapobiegawczo:
— Proszę panów, Tanasij lubi złościć i potrafi. A kto dwa razy da się rozzłościć? Pan wikary słusznie mówi, cud to bardzo niebezpieczny kawałek, a ja mówię, najgorszy cud to swoboda; to trzeba obchodzić cichutko. U Hucułów ciągle na języku „swoboda“. Znałem takiego pana, co przy każdym słowie trzepał: „Panie dobrodzieju“. Złapał złodzieja w domu i krzyczy: „Ty, panie dobrodzieju! złodzieju jeden, a szlag by cię trafił, panie dobrodzieju!“ Tak samo u was, na swobodzie każdy jeździ jak na skradzionym koniu: „Galop! i niech zdechnie.“ A tego ledwie można dotknąć językiem. Ja bardzo przepraszam, ale już daleko zaszło, to ja opowiem żydowską bajkę o swobodzie. Nie! to nie bajka, to cud prawdziwy. — Duwyd oglądał się i zakłopotał się jakoś. — No, ale to żydowskie sprawy o rabinach, co komu do tego.
Tanasij ucieszył się, miał sposobność odwzajemnić się za kpiny.
— Opowiadaj, Duwyd, o cudach rabinackich, to najucieszniejszy cyrk. Mnie raz jeden mądry Żyd wytłumaczył, jakie to cuda. On jest Ekstra, i tak go zwą, widział świat, co roku jeździ tamtędy, gdzie Prusak zagarnął. Przysiągłbyś, że Szwab, gdyby nie nos śliczny. Coś takiego rozpowiadał, że nawet mnie zatkało. Herezje także, mówił, że teraz całkiem inaczej, moda taka nastała, że ziemia obraca się naokoło słońca. Nie kłamię, opowiadał, że to nie bezbożnik jakiś, tylko łaciński ksiądz wysztuderował. Niedługo wysztuderują, że to ziemia grzeje słońce, aby nie zamarzło. Niech się bawią. Ale o cudach rabinackich Ekstra mówił rzetelnie.
Duwyd machnął ręką.
— Któryż to Ekstra? Abrum Szternszus? Co taki może wiedzieć?
— Posłuchaj, co mówił. Powiada mi Ekstra tak: — Tygodniami, od soboty do soboty szepczą sobie Żydzi: „Coś będzie, rabin coś powie“. Z szeptania robi się huk: „On coś powie“. Czekają tydzień, miesiąc, dużo miesięcy: „Powie czy nie powie?“ Znów pod szabas krzyk straszliwy: „On jutro powie“. Zbierają się w sobotę, w samo południe u rabina. Cisną się, hałasują strasznie. Wtem któryś krzyknie: „Sza-sza-sza, on zaraz powie, on już mówi“. Wchodzi rabin, nie patrzy na nikogo, cicho jak w lesie. I przemówił, trzy słowa tylko: „Teraz jest dzień“. Cicho jak w lesie, cud! Usłyszeli, wylecieli, wykrzykują po uliczkach: „Powiedział, powiedział!“ Był dzień, a nie widzieli. I patrzą, naprawdę dzień? Cud! Co to może znaczyć?
— I słusznie, Tanasiju, zrozumieć trzeba, co On myślał. Może odwrotnie?
— Co myślał? Pokazał, że durnie, Bożego dnia nie widzą, i pozbyć się ich chciał, nudzą go Żydy durne. A nasi z tego samego boteju, cudów łakomi. Człowiekiem być? Ha, to za dużo kosztuje. W liście z Nieba anioł tak pisze: „Zapłakałem wielce, bom nie dojrzał człowieka.“ No, a teraz bawmy się. Hajda, Duwyd, zajeżdżaj z cudami.
— Tanasiju, z wami się odechce. Taki pobratym, idzie mnie wyśmiać przed światem! Wypożyczyliście sobie durnego Żyda do wódki, a teraz sadzicie się. Spróbujcie mądrego, zobaczymy, kto będzie się sadzić.
— Nie pouczaj mnie, ja pouczony; tylko całkiem marny Żyd sadzi się, mądry rachunkami obstawiony, martwi się, nie cieszy się nigdy.
— Co znaczy „nie cieszy się“? Cóż wy rozpowiadacie.
— To co wiem dobrze. U nas na święta, na Nowy Rok także, cieszą się, że doczekali. Żydom tego mało, jak tylko Nowy Rok pod Sądny dzień idzie, zaraz płaczą: „Co to będzie?“ Dla nich kto wyratował się, temu jeszcze gorzej.
Słuchacze śmiali się głośno, a Duwyd pytał obcesowo:
— Czemu ma być gorzej? Kto wam takie głupstwa nagadał?
— Gorzej, bo dla takiego za pazuchą gdzieś schowana bieda najgorsza, czarny cud.
Duwyd gorączkował się:
— Ładnie wy pouczony, wszystko ciągniecie od tego Ekstra! Co to za Żyd? Jemu i nos nie pomoże. Niby on z rodu? Sam sobie napisał Adolf zamiast Abrum, to cały jego wielki ród, idzie się sadzić komuś, że ziemia się kręci.
Dziedzic zainteresował się:
— A wy jak myślicie, czyż ziemia stoi?
— Co ja mam myśleć, ja widzą. Ale niech się kręci! Abrum na pewno jej nie nakręcił. Co nam do tego? Przeciw temu ja wolę nic nie mówić, bo teraz w szkołach państwowych jak dzieci uczą, to cesarskie. A swoją drogą rabini śmieją się z takich cudów. W Talmudzie stoi, że już dwa tysiące lat temu byli tacy wariaci, co chcieli kręcić ziemią. Rabinacki cud całkiem inny, to nie gadany cud, to zrobiony, niebezpieczny cud. Ale skoro Tanasij wyśmiewa, to szkoda mówić — Duwyd udawał obrażonego.
— Zostawcie, Tanasiju — prosiła Ołenka.
— Zostawcie go — prosili inni, jeden przez drugiego.
— Opowiadajcie, Duwyd — proszono chórem.
Tanasij chichotał zadowolony.
— Ja także proszę, a on się wciąż kłóci. Opowiadaj, ja zawsze łakomy bajek.
Duwyd podniesiony na duchu ocierał czerwoną chustką zaróżowioną twarz i ogłosił:
— To nie jest żadna bajka, u nas nie ma bajek, to jest prawdziwe opowiadanie o Boku. Było to tak:

Rabi Mojsze Kitower był bardzo sławny. Ale zanim stał się sławny, nie był wcale sławny. To od razu chciał zrobić coś najsławniejszego. Przyszedł do Kut — nie wiem skąd. Przyszedł sam, bez żony, czy nie był jeszcze żonaty, czy zostawił gdzieś żonę u rodziny — tego także nie wiem. Chciał być całkiem swobodny, dumać sobie na osobności, czytać Talmud, czytać wielkiego Megida, słowa samego Baal-Szema. Kto Baal-Szem — wiecie. Na Jasienowie każdy wie. I rabi Mojsze poszedł sobie prosto na Sokolską Skałę, do tej samej jaskini, gdzie kiedyś mieszkał Baal-Szem-Tow, tam poniżej potoku Sykawka. Z dumaniem jest tak samo jak z watrą: musi być sucho i aby nic nie wiało. No i tam na górze w jaskini sucho było i cicho od wiania. Ale przecie musiał schodzić na dół aż do Kut po jedzenie.
Zaraz, ale po co on się drapał na skały? To już gdzie indziej nie cicho? A może rabin do polowania zawzięty? A może miał tam do współki z watażkami skarby Doboszowe? Nie! W sokolskiej jaskini jest taka malutka szczelinka, kiedy stanąć przy niej, to jesteś akuratnie nad ziemią świętą, prościutko nad Erec. I więcej nie potrzeba. To jedni tak mówią, a inni krzyczą, że nie, tylko że z Jasienowa jest tajemna ścieżka do Erec, do miasta Safed. Mądrzy kłócą się naokoło, tak jak Tanasij, a głupi jak ja woli sobie zważyć ile funtów, zmierzyć ile łokci, i nie potrzebuje się kłócić. Za to mądry ma listy. I rabi Mojsze Kitower miał listy. Jakie listy!... Co znaczy listy? On miał Słowa, on widział Słowa. A które? Niech nas Pan Bóg broni. On co dnia był nad ziemią świętą, co dnia rozmawiał z Potęgą. No — jak mu nie przeszkadzali. To się nie da pojąć...
I czemuż on zrobił taką rzecz? Różnie mówią: był młody, chciał zasłynąć od razu, bo jeden rabin z Pragi już to zrobił. Inni mówią, że chciał mieć służącego, a inni jeszcze gorzej: chciał mieć człowieka. Uczniów już miał i to kiepskich, to niech jego myśli zgaduje — akuratny człowiek.
Zaraz, ale co on zrobił? Przepraszam, już nie mogę odłożyć, bo nikt nie zrozumie. Kłopot... Ciężar nie do wytrzymania. Ulepił sobie z gliny — człowieka, tak! Bardzo pracowicie, podług nauki, podług przepisu, aby był bez błędu. Na błędach ludzkich znał się, uczniów durnych miał, niedużo uczeńszych ode mnie. Dokładnie zamiesił, napakował do niego same dobre słowa: aby był żywy, nie leniwy a posłuszny, aby nie gadał, aby jak najmniej pytał, tylko robił. Aby odgadywał myśli.
No, to dla rabina, a co dla samego człowieka? Rabin był sprawiedliwy, wiedział, że żony mu z żebra nie wyciągnie, tego jeszcze nie wypraktykował, to niechaj jego człowiek nie ma dzieci — po co ma podawać dalej, partaczyć? — Akuratny człowiek nie potrzebuje dzieci. Zamiast mieć dzieci i rosnąć w poprzek, niech rozwija się jak drzewo, niech rośnie do góry. — Na samym końcu malutki warunek dla nich obu — mówią, że tylko bezbożnik bez warunku robi — że im więcej jego człowiek będzie rość, tym mniej zechce jeść.
Napracował się rabin, aż sczerniał i schudł całkiem. Wysuszył na słońcu swoje dzieło, tchnął w nie słowo z tego miejsca, gdzie wszystkie płaje się zbiegają, i wyskoczył taki czarny z kozimi oczyma. Nie duch nieczysty, fe! nie myślcie — to nie bajka, to naukowe, to z rachunku — tylko człowiek. Ciało ludzkie, krew ludzka, skóra ludzka, oczyma mruga, słyszy, mówi — rękami także, jak Żyd porządny. No, człowiek! Oczy — miał odrobinkę inne, ciekawe, kozie... A w środku co? Może ktoś wie, ja nie wiem. Może coś, a może nic.
„Trzeba go ubrać“ — myśli rabin. Każdy to wie, na Jasienowie najlepiej, że wielki Baal-Szem-Tow miał tylko jedno ubranie wiejskie: płóciankę i kożuch. To z pokory, bo chciał być niepoznany. Mojsze Kitower miał dwa ubrania, jedno chłopskie jak Baal-Szem-Tow na co dzień, a drugie od święta, fajny atłasowy chałat rabinacki. I on pokorny, ale jakoś nie mógł się przemóc, aby świętować w kożuchu.
„Jakżeż ubrać człowieka?“ — Rabin był przecież chusyd, pokorny — „niech jego człowiek nosi rabinacki strój!“ —
Człowiek gotów, rabin był rad, to nie byle co. Człowiek bez błędu według przepisu, sława od razu. Zawołał go: „Człowiecze!“ Ten przylatuje do rabina z takim łoskotem, że kto inny by się przestraszył. A rabin nie! Ogląda go, widzi: dobrze zrobiony, nie ospały, oczy mądre. Z miejsca zgłasza się: „Ojcze, do czego ja?“ Nie wiem jak tam było, może rabin zapomniał na chwilkę, że to nie boski stwór i odpowiada mu: „Dla swobody.“ Człowiekiem coś rzuciło, a rabin dodał prędko: „Moje myśli zgaduj, abym ja był swobodny.“ — „Ojcze!“ — krzyknął człowiek, skoczył w kierunku miasteczka, pogalopował jak koń. Rabinowi to trochę nieprzyjemnie, ale człowiek może mieć różny krok. Za godzinkę przynosi człowiek oderwaną połać świni. Gdzieś tam na polu pasły się świnie, on prędko oderwał szynkę, przygalopował z powrotem. „Cóż to?“ — pyta rabin. „Nie widzisz, ojcze? Szynka ze świni, zgadłem twą myśl.“ Rabin chciał Się rozgniewać, ale był sprawiedliwy. Prawda, był głodny, wzięła go chętka, czy to na niejedno człowiek ma chętkę, bo nie wolno. Obrzydzenie go bierze, a człowiek nie rozumie dlaczego. I pyta: „Czy mam ugotować?“ — „Zakop to — mówi rabin — i oczyść się, to nieczyste.“ — „Ojcze — odpowiada człowiek — ty mi zawsze mów, która myśl, czy ta co przedtem, czy ta co potem.“ A rabin na to: „Tylko dobrą myśl zgaduj.“ — „A któraż to dobra?“ — „Ta, której Bóg chce.“ — „Ja nie zgaduję co Bóg, tylko co ty, ojcze“ — odpowiada człowiek. Rabin widzi, że takiej ciężkiej sprawy jeszcze nie miał. Człowiek bez błędu, a nie wie co dobre. Namyśla się i powiada tak na mniej więcej: „Silna myśl to dobra, a taka jakaś zachcianka — to zła.“ Rabin był wielki, ale bardzo wygłodzony, zmęczony cudem, i głównie o tym myśli, że chce jeść. Człowiek znów biegnie, a rabin w strachu krzyczy za nim: „Co bądź, tylko nie świnię, i ugotuj od razu.“ Człowiek pogalopował, oderwał ogon jakiemuś bykowi, co się pasł tam na łące, pokrajał, skrzesał ognia, upiekł i przyniósł. Rabin zjadł prędziutko, a dalej jeszcze głodny, myśli, że mało. Ale już nie powiedział człowiekowi, aby upiekł. Ten skoczył znów na dół, okaleczył stado wołów, przyniósł mu dziesięć ogonów.
Tymczasem człowiek wybiegał się i urósł. Kiedy go rabin stworzył, był mu wzrostem równy, teraz już wyższy o głowę. „Trochę za prędko“ — myśli rabin. Człowiek odgadł, kurczy się jak może.
Od razu straszny kłopot z człowiekiem. Chłopi, Żydzi już mu się przypatrzyli, szukają za śladami, nazwali go Bok, to znaczy kozioł, przez te oczy. Przybiegają na Sokolską Skałę. Nic nie rozumieją, tylko krzyczą na rabina, aby im zapłacił za wszystkie woły. Skąd? Z jakich pieniędzy? — to im nic. Najgorzej kłóci się, nawet grozi rabinowi, taki Żyd, co właśnie kupił woły na handel — tak jak ja — i zapłacił gotówką. Chłopi jak chłopi, naprzód chcieli zabić siekierami Boka, potem już żałują biednego rabina, widzą, że głodny, że sam w skałach. A na Boka myślą, że duch nieczysty, strachają się. A swój, Żyd, zawsze najgorszy. Skacze do rabina, wywija pięścią: „Płać, płać!“ Tak mu dopiekł, że rabin się rozgniewał, był jeszcze młody. Bok odgadł od razu myśl, szarpnął Żyda za brodę, wyrwał mu brodę. Widać myśl rabina była silna, a dla Boka to znaczy dobra. Rabin krzyknął na Boka, Bok odstąpił posłusznie.
Powiada potem rabin ludziom tak: „Mój człowiek odrobi wam szkodę.“ Ludzie boją się tego z kozimi oczyma, nie chcą o tym słyszeć. Cóż robić? A było właśnie tak, że panowie kazali zbudować drogę tamtędy popod skały, Czeremoszem i Białą Rzeką aż do Burkutu. Rabin najął Boka do drogi. Musi go jednak pilnować, nie ma swobody ani do Talmudu, ani do dumania, tyle że obaj mają co zjeść. I po to on wędrował aż w góry?
Minęło jakie pół roku. Bok pracował za dziesięciu, odrobił szkody, zapłacili, jeszcze dla rabina zostało trochę pieniędzy. Tymczasem Bok znów wyrósł: o dwie głowy wyższy, o trzy głowy, rabin przy nim mały. Kiedy poszli razem do Kut, aby zapłacić szkody, ludzie mówili na Boka że rabin, bo wielki i ubrany świątecznie, a na rabina — „ten mały pastuch“.
Wrócili na skały. Rabin jeszcze więcej święty niż przedtem, musi pilnować każdej myśli, bo nie wiadomo co zgadnie Bok, a potem poleci między ludzi, i nowy kłopot. Najlepiej rabinowi kiedy się modli, kiedy nic nie chce. Tego jednego musi pilnować dzień i noc, aby nie pomyślał czegoś o ziemi i o ludziach. I to ma być życie! I Pan Bóg ma kłopoty z człowiekiem, bo go stworzył, to wiadomo, ale przynajmniej człowiek nie kontroluje Pana Boga. Rabin chciał swobody od ziemskich spraw i teraz ma niewolę.
Myśli w końcu tak: „Nie mogę ja być swobodny, to niechaj on będzie.“ I modli się tak: „Boże daj, aby ten mój człowiek był swobodny, i niech mnie zostawi w spokoju.“ Bok odgadł, posmutniał, zrobił się swobodny. Rabin odetchnął, sam chodzi do Kut, sam dźwiga mąkę, sam męczy się. I tak wyszło, że nie miał czasu, aby siedzieć w skałach i dumać jak Baal-Szem.
A Bok ciągle coś robił, leniwy nie był, odwrotnie, tylko nie wiedział co robić. Z tego plaga poszła na całe Kuty i na cały Czeremosz. Nauczył się przedtem pracować nad rzeką i pobiegł od razu tamtędy. Nie miał się z kim zaprzyjaźnić, to zawarł pobratymstwo z jakimś żebrakiem z postrzeloną głową, z takim co pomylony na rozumie. Stara się odgadnąć wariackie myśli, to mu za trudno, i czeka, co wariat nakaże. Naprzód tamę zrobił ze skał, aż Czeremosz zalał pola. Ludzie pobili Boka kołami a wariat krzyczy: „Odwróć rzekę!“ Bok zaczyna podkopywać i podsypywać łożysko tak, aby woda płynęła z powrotem ku źródłom. Pracuje za stu, a nic mu się nie udaje. Tymczasem dzieci biegają za oboma wariatami. Psotne zbytniki śmieją się, proszą Boka, aby je przerzucał na drugą stronę rzeki. A wariat znów krzyczy: „Przerzuć, przerzuć!“ Bok jak najchętniej, cisnął jednego, drugiego i trzeciego dzieciaka. Któryś tam złamał nogę. Znów ludzie pobili Boka kołami. I wielkie szczęście, że na takiego poczciwego wariata natrafił, co mu nakazywał same durne kawałki. Bo wszystko możliwe, mógłby napadać na ludzi, mógłby zabijać tysiące i więcej.
Dopiero z tego wielki kłopot! Poszło to w świat, czy ja wiem, aż do krajsamtu, aż do gubernium, może do Wiednia. Jest źle, panowie i podpanki, urzędnicy i szandary mieszają się do żydowskich spraw. Mówią jak zwykle: „Wszystko przez Żydów“. I to prawda, jak zawsze, jeden Żyd coś nabroił, a po Żydach strach idzie jak wiatr. Przybiegają z Kut aż na Sokolską, i stary rabin z Kut także. Zmęczeni, źli — to daleko, to wysoko — krzyczą na rabina: „Coś ty za rabin, taką plagę nam tu sprowadziłeś.“ Stary rabin z Kut, nie taki wielki jak Mojsze Kitower, a swoją drogą miarkował chyba, jakie ptaki gnieżdżą się na Skale Sokolskiej. Takich wielkich Słów nie znał, ale Bidę jeszcze dokładniej znał niż Talmud. Klaruje młodemu rabinowi tak głośno, aż trzaska po skałach: „Ty rabin? Ty cadyk?!! Ty z tych, co chodzą ścieżkami do końca?!! I ty nie chcesz widzieć, co będzie z tego Przepisowego? Najstraszniejsze nieszczęście na świecie: jeden wielki cmentarz dla Żydów i Gojów, i to wspólny! Zabierz go zawczasu, zniszcz go, bo...“ I tak to idzie. Grozi mu chejrem, niech zabierze Boka, niech go przywiąże, niech go zatraci.
Cóż on bidny ma robić? Zabić go nie może, to człowiek, mówi mu „ojcze“, odgaduje myśli, ani razu mu się nie sprzeciwił. Popędził nad Czeremosz, odszukał Boka, zawołał: „Człowiecze!“ — Bok przygalopował, uśmiechnął się po raz pierwszy. Człowiek był... — Znów byli razem.
Kiedy Bok wrócił ze swobody, wyrósł jeszcze więcej, dokładnie dwa razy taki jak rabin. Od wzrostu i od wariackich robót potrzaskało na nim ubranie i ściągnęło się. Nogawice po kolana, chałat podciągnął się wyżej brzucha, pępek goły, a dziura koło dziury. Istny łachmaniarz a ogromny, rabin przy nim całkiem malutki. „Ładny interes“ — myśli rabin — „w dodatku niedługo będzie goły chodzić.“ Bok odgadł, położył się na ziemi, aby nie spoglądać z góry na swego mistrza; w jaskini chodził na czworakach, kurczył się jak mógł, aby nie było widać golizny. Rabin to odwraca się, to modli się, ale wciąż go korci. Wciąż myśli o Boku, martwi się Bokiem. Bok odgaduje, martwi się także, wzdycha. Człowiek był... Przecie wpatruje się wciąż w rabina, położy się na ziemi i patrzy jak pies na pana.
Pan dziedzic lubi różne zwierzęta, nieraz pokazuje mi Zagraja, tego wielkiego gończego psa z kudłami, i mówi: „Widzicie, jak on ładnie patrzy?“ I właśnie, już przywykłem, niech patrzy, bo i ja wolę kiedy pies patrzy po ludzku, niż kiedy człowiek po psiemu albo po koziemu. Pod noc nawet nieprzyjemnie coś takiego przypominać. Klarujcie sobie, tak wielka kłoda, cała smereka z kozimi oczyma, chce zgadywać myśli brr... A Bok tak był spragniony zgadywania, jak inny człowiek wody albo piwa. Jest komu zgadywać, tak! tylko nie ma co, bo rabin boi się myśleć, nie chce myśleć. — — —
Duwyd zamyślił się, skrzywił się, po czym mówił ze szczególną rozwagą:
— I teraz, proszę was, co ja będą udawać, że ta cała mądrość ode mnie. Dzisiaj wesołe święto, a kłamstwo nigdy nie wesołe. Po co mam ukrywać? Mnie to wszystko rozpowiedział jeden bardzo mądry, praktyczny człowiek. A który? Nieprzyjemnie. Taki, do którego każdy z nas przyjdzie, bo on chowa wszystkich, tam gdzie nikt nie ma ochoty, jednakowo i mądrych i głupich, dobrych i najgorszych. A nikogo łopatą po głowie nie trzaśnie, nie kopnie, spodni ani chałata z nikogo nie ściągnie, choć go nikt nie dogląda. To stary „mołoczy“, grabarz na cmentarzu żydowskim w Kutach. Mówi mi tak jeszcze: „Klaruj sobie, Duwyd, ten Bok to przecież człowiek! Co jemu szkodziło tam na górze w jaskini schwycić rabina za gardło i ryknąć mu: «Zaraz kup mi ubranie, pucuj buty!!» A może to jednak nie człowiek? Zanadto zacny, za poczciwy, idzie zgadywać myśli u takiego jakiegoś malutkiego. Ale to przecież człowiek — przepisowy! To się nie da pojąć.“
Mnie od tego klarowania pokręciło coś takiego, że wstyd powiedzieć, mówię krótko mołoczemu: „Kiedy ze swobodą zacząć, to takie kawałki z tego, że można zwariować. Opowiadajcie prędzej, bo mnie coraz bardziej kręci“.
— „Masz rację, Duwyd“ — powiedział mołoczy i tak właśnie dokończył:
— Tak się to ciągnęło, aż Pan Bóg zlitował się nad rabinem, bo to mędrzec jeden z pierwszych a bogobojny. I nad Bokiem też. I jak to było? Przypadek, Pan Bóg chowa się za przypadek. Rabin nie tylko pilnował myśli, tych głupich najwięcej, nie puszczał nigdy Boka od siebie ani na krok. Ale zdarzyło się tak, że trzeba było zejść na dół, do Kut. Rabin myśli: „Trzeba go przywiązać“. Bok zaraz znalazł powróz, sam się przywiązał do rabina. Idą tak do Kut, rabin uważa na swoje myśli i na Boka, droga mu się dłuży. Jakoś tak pomyślał: „Ach, jak nudno, gdyby to prędzej“. Bok silnie pociągnął sznurek, pędzi jak koń, wlecze rabina. Obaj na tym samym postronku, rabin ledwie ma siłę powstrzymać Boka. Rabin nie może już więcej myśleć, Bok nie może się ruszyć. Idą tak sobie dalej, gdzieś koło Tiudowa, a nad wodą pasie się taki bardzo czarny byk, jakby tam umyślnie posłany. Rabinowi z nudów pusto w głowie, znów pomyślał: „Ach, jaki brzydki byk, gdyby go wyprać“. Bok odgadł, odwiązał sznurek, zaczął myć byka.
Powiedziałem: głupi przypadek, a posłany z nieba. Bo wtedy rabinowi przyszła wielka myśl, jeszcze większa niż stworzenie człowieka. Dać człowiekowi zajęcie takie, aby się nie oderwał. Kupił byka, miał z niego jedzenia na długo, a Bokowi kazał prać skórę, aby była biała. Bok prał dzień i noc, prał zawzięcie, nie odrywał się wcale. Był stworzony podług przepisu, nie tylko zgadywał, także robił wszystko akuratnie. I błotem i szutrem szoruje bez ustanku, a im więcej pierze, tym skóra czarniejsza. Rabin niespokojny, wciąż czuwa, to schodzi z góry na Tudiów, to z daleka ciągle myśli to samo: „Prać skórę, prać skórę, prać skórę“. Bok skoro tylko poczuje tę myśl, pierze jeszcze zawzięciej. Rabi posyła mu także w nocy z jaskini prądy, swoim sposobem: „Prać skórę“. Kiedy modli się, wciąż przerywa: „Prać skórę“. Zasypia: „Prać skórę“. Budzi się: „Prać skórę“. Dla rabina tak nudzić się i nic nie myśleć, to najstraszniejsze nieszczęście, to piekło. A przecież czasami pomyśli, ale co? „A co będzie, kiedy już wypierze skórę? Brr“.
Na szczęście, im więcej Bok pierze skórę, tym czarniejsza. Czemu na szczęście? Bo i sam Bok tym czarniejszy. Róść — rósł dalej, ale dzięki Bogu już go nikt nie widział, a malutki warunek był taki, że im Bok większy, tym mniej chce się mu jeść. A jak długo można wytrzymać przy takiej robocie? Sczerniał do reszty, wyczerpał się, zginął w końcu, a skóra byka pozostała czarna. Nawet rabin przez ten czas poczerniał.
Rabin odnalazł mołoczego w Kutach, zapłacił mu jak mógł. Mołoczy pogrzebał Boka na boczku cmentarza, bo przecież człowiek był, i to przepisowy. Namęczył się, że popamiętał, to nie fraszka takiego wielkoluda grzebać. Dlatego od dawna w Kutach jeden mołoczy drugiemu przekazuje to dokładnie. I to jest prawda. Takiemu, co sam pogrzebał, jeszcze pewniej można uwierzyć, niż temu co mówi, że zrobił. I to całkiem pewne, że nikt za Bokiem nie płakał. Całe miasteczko świętowało, cieszyło się, że już się nie będą więcej mieszać do Żydów. Od kiedy człowiek pogrzebany, rabi Mojsze Kitower stał się sławny, wielki.

Duwyd przerwał i znów wycierał twarz czerwoną chustką i zakończył:
— I proszę was, cud za cudem, a widać — swoboda niebezpieczna. Mój tatuńcio mówił takie słowo chasydzkie: „Tylko morze jest swobodne, bo ma brzegi.“ Dla rabina brzegi za ciasne, jemu swoboda wciąż szumi aż do cudu. Dla Boka wszystko za szerokie, jemu skórę prać. I z tego nauka: ja nie Bok, po co ja mam zgadywać, a potem skórę prać? Ja nie rabin, po co mnie swoboda i kłopoty z cudami? Ja mam przepisy wyraźne, ja słucham.



2

Księża potakiwali życzliwie, nawet kanonik nie zdrzemnął się ani razu. Szmer uznania czy podziwu szerzył się wokół stołu. Foka podnosząc głowę zapytał nagle:
— A wy zawsze słuchacie przepisów, Duwyd, naprawdę?
— No, ja czasem słucham, czasem nie, ale chcę.
— Czego się go czepiasz — szydził Tanasij — on czasem słucha a czasem swobodny, jak mu wygodnie —
— Tanasiju — śmiał się Duwyd — wy koniecznie chcecie i mnie rozzłościć, a to darmo. Ale jak z wami gadać? Ja wam tak jeszcze powiem, śmiejcie się a posłuchajcie. Wy mówicie, że ja swobodny, kiedy mi wygodnie, to znaczy po prostu: ja łajdak, bo nie słucham przepisów. Dobrze, wielki łajdak ja nie jestem, łajdakiem być nie chcę, broń Boże, ale ja wciąż w strachu, że kiedy całkiem nie będę łajdakiem, to zginę razem z moimi dziećmi. Dlatego ja jestem — kapinkę swobodny. A któryż jest ten całkiem swobodny? Wielki łajdak! Swoboda to nawet dla największego rabina kłopot, a dla zwyczajnych ludzi — to rozbój. Wyście tu wszyscy solidni gospodarze, a wciąż o swobodzie, nie dziwcie się potem, kiedy was osądzą.
— Nareszcie — wytchnął wikary — gwóźdź prosto w głowę, logicznie — —
Tanasij przerwał księdzu nieopatrznie:
— Sam mówisz, Duwyd, że twój Bok według przepisu, z rachunków i przez to najdurniejszy.
Ksiądz wikary już dobrze cięty na Tanasija spoprzeczył go ostatecznie:
— Gospodarzu! trelujecie jak słowiczek na wiosnę, warto by dać do gazet, ludzie śmialiby się do rozpuku. Wciąż o swobodzie, a sami jesteście — rosyjski car.
Tanasijem rzuciło, odtrącił garniec, aż piwo się rozlało, wstał, patrzył nieruchomym wzrokiem na wikarego. Odbijał spokojnie a ponuro:
— Ojcze duchowny — wy gość — lepszy ode mnie. Takiemu wolno wypić — dwa razy więcej. Ale nie słyszałem, aby gość obrażał gościa, choćby marnego. Dla jednego ja „filozof“, dla drugiego car i do gazet.
Dziedzic nagłym ruchem posadził Tanasija.
— Kumie, wy najlepiej znacie się na żartach, któż inny.
Słowak oblepił się kuszącym uśmiechem:
— Oj, nie, panie dziedzicu godny, ksiądz nie żartuje i Tanasij nie na żarty. Posłuchajmy, to sprawy ważne.
Tanasij, nie ciekaw słodyczy Słowaka, zaśmiał się i usiadł.
— Właśnie, że żarty. A czemuż ja car, pan-otczyku?
— Niech będzie żart — zrezygnował ksiądz, śmiejąc się kwaśno — car-samodzierżca nigdy nie dopuści, aby ktoś mógł zgadnąć, jak trzeba postępować. Dziś tak nakaże, jutro przeciwnie, a pojutrze znów inaczej. A wszystko pod karą na to, aby wypróbować posłuszeństwo, aby mógł trząść poddanymi, uciskać i nękać. Wy raz przeciw rachunkom, potem przeciw cudom, raz przeciw Patentowi swobody, a potem swoboda — to cud. Raz człowiek zakała, potem człowiek to cud. Raz cudy dla durnych, a raz przepisy dla najdurniejszych. Nikomu nie dajecie swobody. Teraz pan kupiec mówi zupełnie słusznie o religijnych przepisach, a wy w poprzek. — Młody ksiądz rozpalał się coraz gorliwiej.
Tanasij westchnął cierpliwie.
— Słuchajcie do końca, pan-otczyku lubyj, ja wam nigdy nie przerwę kazania, choćby sama sieczka.
Poperecznyk świdrując zuchwale oczyma spoprzeczył pośpiesznie:
— Patrzajcie, gazdo Urszego, jak nasz naród niewdzięczny! Jeszcze sześćdziesiąt lat nie mam, a takiego smarkacza-drapichrusta jak ja, już nazwali ludzie Poperecznykiem. A was dopiero młody ksiądz z Rzymu odkrył. Kołomyja wielkie miasto, zabłądzić łatwo, a w Piśmie Świętym jeszcze łatwiej. Ja w Piśmie nieuchodzony, ale dobrze pamiętam, jaka tam kara stoi dla niewdzięczników: „Lepiej będzie Sodomie i Gomorze niż im. Już małym dzieciom prawda odkryta, tylko im nie.“
— Poperecznyku — odburknął Tanasij — idź i ty do Rzymu, do papy, Ojca świętego. Właśnie ogłosił ksiądz, że niemylny, jemu taki jak ty się przyda. A mnie po co?
Poperecznyk opuścił głowę niby to pokornie, dorzucił cicho:
— Tak, tak, wy i papa rymski i poperecznyk w jednej osobie, cud —
Osaczony Tanasij, stosownie do nagany dla cienkiego piwa, pociągał je długotrwałym łykiem, jakby zamierzał unicestwić je. Gdy wszyscy umilkli, ciągnął dalej:
— Jak przepisowy, to nie człowiek. Człowiek — swobodny. To mi wielki cud takiego z gliny zamiesić. Według przepisu potrafi każdy, tak jak z mleka wyglegać bryndzę, ja także.
— Ale skąd przepisy — łyskał oczyma Duwyd — może z waszej majsterni?
— Ty pewno myślisz, że od Boga? Niejeden tak mówi. Ale to brechnia, u Boga przepisy na nic. Cud najtrudniejszy być człowiekiem.
— Cóż to za cud?
— Cud cudenny, swobodnym być, a kochać ludzi. Ja to wiem najlepiej, bo nikogo, nikogo na świecie nie lubię! — krzyczał Tanasij. — Gdybym choć raz polubił, byłby ze mnie człowiek prawdziwy, to byłby cud.
— Znów figlujecie, kumie, raz w ten bok, raz w tamten — rzekł dziedzic — nie lubicie nikogo? Gadanie!
— Sam wiem najlepiej, a kto mówi, że lubię ludzi — bresze.
— Kumie, a ja wiem, że mnie lubicie.
— Dziedzicu, ja was tymczasem kapinkę lubię, nie dlatego że wy pan, ja panów nie znoszę na zapach. Nie dlatego, żeście wy młody, z młodych wszystko złe, ledwie jeden stary skruszeje jak gotur w bajcu, znów z młodych bida odrasta. Tyluśko was dolubiam, bo wy cierpliwy. Czekacie, czekacie, żal patrzeć, a doczekacie się, że cała kawaleria hurmą na was najedzie.
— Człowiecze, ja daleko od świata, nie chcę nic od nikogo, któż na mnie najedzie?
— Ohoho! Z nieba najedzie, spod ziemi najedzie, a jak nie będzie komu, własne dzieci najadą.
— Nie lubicie żadnego pana? — wtrącił Foka ze śmiechem — a starego dziedzica? Któż go nie lubi, łaskawy, przyjemny...
— Nie, nie lubię. Co pan ma być łaskawy? Niech krowa będzie łaskawa! Co ma być przyjemny? Niech dziewczyna będzie przyjemna. Pan ma być twardy, a honorowy. Ludzie rozpowiadają, że niby to lubią starego pana, a po cichu szepcą sobie: „on nas potrzebuje.“ To durnota! Co taki głowacz może potrzebować biedaków? Chłopu daruje, niech się udławi, a potrzebuje go chyba dla zabawy, aby z niego gdzieś w Stanisławowie tym durniejszym panom cyrk pokazywać. A swoją drogą on potrzebuje, oj i za dużo, od kogo? Od Boga, od ziemi świętej. Nie lubię ani kapinkę, panów nie znoszę, jednego Skarba grafa — tak, bo pomylony na rozumie, bo już nie żyje.
— Czekajcie, kumie, po cóż tak, cóż wy naprawdę macie przeciw memu ojcu? — przeciwstawił się dziedzic nieco sucho.
— Nic nie mam naprzeciw, za to go najbardziej nie lubię. Rewasz jego sprawiedliwy, do błota nosa nie zanurzy, bo pan. Ale po co on się tak śpieszy? Niech biedny Żyd ze strachu się śpieszy! Taki stary nieszczęśnik jak ja niech się śpieszy. Uciekam, póki mogę przed dolą, z jawy do snu, a od snu znów do jawy. A pan co? Świat przebędzie? Nie lubię!
Śmiech rozszerzał się przy każdym słowie Tanasija.
— Maksyma Szumeja lubicie, to widać — powiedział dziedzic.
— Nie lubię, bo chciałbym być taki jak on, a nigdy nie będę. Odrobinkę lubię, bo dzięki Bogu on nie taki pohany jak ja.
— Ależ Fokę lubicie?
— Znam go od dziecka, jak moje cielątka, cóż ja czort jakiś, abym cieląt nie lubił?
— A dzieci wasze lubicie.
— Gadaj z wami, to sztuka, to cud. To bogacze, setki krów trzymają za ogony, wszyscy ich nienawidzą, któż na Boga ma lubić moje dzieci? Takie to lubienie...
— Gawecia lubicie.
— To sierota, popatrzcie na niego. I niech mi inny tak zagra na skrzypkach, to zaraz — Nie dokuczajcie już, nikogo nie lubię.
— Duwyda lubicie.
— Lubiłbym go bardzo, bo także z cyrku, ale nie lubię, bo Żyd...
Poperecznyk podskoczył z ławy.
— Tanasiju, dopiero co na Wielkanoc koło cerkwi mówiliście, że nie ma lepszych od Żydów, sam słyszałem.
— Czyż ja wieszczun jestem, abym już na Wielkanoc wiedział, co powiem na Jurija?
Foka poparł Poperecznyka:
— Tak, tak, nieraz słyszy się od was: niech będzie Żyd, mnie to nic nie szkodzi.
— Mnie nie szkodzi, może pomaga, sobie szkodzi. Żyd nigdy nie wie, że durny, myśli, że najmądrzejszy, musi to pokazać. Sam z cyrku, a cyrk psuje. Nie lubię.
Śmiech falował coraz żywiej, ludzie wstali, skupiali się obok Tanasija, wyzywali go na żarty, trudno było zrozumieć i odpowiedzieć. Foka przebił się gromkim głosem przez gwar.
— Tanaseńku, cóż wy tak czarno? Wspominacie nieraz tych ludzi, co poumierali, tak ich lubicie, że wam wspominać ciężko.
— Od rzeczy mówisz, Foka, niby to uczysz się, a widzę nigdy się nie nauczysz. Gdyby już wszyscy szczęśliwie minęli się, poumierali, to tak bym ich pokochał, że joj! Byłbym na wpół taki święty jak nasz Hospod, słodki Jezus. Ale na nieszczęście żyją dalej. Nikogo nie lubię, chyba tyle co stary buhaj, brahy sobie pochłepcze, liże kogo zechce, a potem zaraz na rogi.
— Księdza Buraczyńskiego to naprawdę lubicie.
— Księdzu potrzebne moje miłowanie? Aby go buhaj stary jęzorem oblizywał? Ja chleb też lubię i zjadam, nawet to kiepskie piwo lubię i żłopię. Z księdza zostały już same kosteczki, to z tego lubienia. Papa-rymskij poda go na świętego. A dużo skorzysta biedak, taki obgryziony. Dajcie już spokój z lubieniem! Człowiek tyle lubi drugiego, aby go na targu sprzedać. Od miłowania jest Bóg święty i Jego łaska, to cud.
Duwyd westchnął:
— To przykro, cóż zrobić, a za to was wszyscy lubią, nie możecie narzekać.
— Nie narzekam, może lubią, bo nie widzieli fajniejszego. Z daleka padlinę słabo czuć, a w dymie smród się przewędzi. Niech sobie lubią. Co mnie do tego? A niech każdy dobrze do sumienia zagląda.
— Któż by was nie lubił — wołał Poperecznyk — wy na całe Żabie Salomon najsławniejszy.
— Mnie nikt nie zdurzy ani nie odurzy, cóż to za Rusałym, kiedy taki Salomon?! Rabin z Kut jeszcze sławniejszy, Boka zrobił, a także do chrzanu.
— Jak możecie tak mówić? — ujął się grzecznie Foka — dla Żydów on sławny i to jakoś —
— Sławny czy nie-sławny, co dla mnie Żyd, ksiądz czy pan?! Wiem co mówię! Balszem ten nasz z Jasienowa także był Żydem, a z innego wydoju. Każdy to wie dokładnie i tutaj, a na Riczce Diduszkowej jeszcze lepiej, od Fedieczka tego co pomagał rabinowi, a z moim ojcem był kumem. Niech mi ktoś coś powie przeciw Balszemowi! Ten miał łaskę u Boga, ludzi z gliny nie lepił ani ze słów, ani z rachunków. Widział na wskroś, a kochał wszystkich. Dlatego z największym watażkiem, z Doboszem, żył w przyjaźni. Był swobodny, rozumiesz? Wieczorem martwił się troszeczkę, pewnie i jemu już dojedli. Na noc uciekał do Boga, a rankiem wstawał nowiutki. Co ranka wiosna — to cud! Nikogo nie bał się, nikogo nie potrzebował i Boka nie trzymał. Ludzie usługiwali mu z ochoty, człowiek był. No co? Zatkało ciebie, Duwyd?
Znużony Duwyd poddał się smętkowi.
— Nie zatkało, Tanasiju, a co tu mówić? Tego jeszcze w świecie nie bywało: przez cały dzień pouczacie księży o chrześcijańskiej wierze, a teraz Żyda o rabinach. Chcecie, to wam odpowiem. Największy ze wszystkich rabinów w pobratymstwie z najstraszniejszym watażkiem — to w porządku. Rabin swobodny i watażko swobodny, ten na biało, tamten na czarno, rabin żyje z jałmużny, watażko z rozboju... Był taki rabin, co zapomniał ożenić się, a inny zapomniał żonę gdzieś po drodze, a watażko co popatrzy na kobietę, to zaraz zapomni, że to cudza żona. I z tego ma być tachles? Rodzina? Porządek? Kto ma robotę, rodzinę, temu swoboda nie w głowie, broń nas Boże.
— A przedtem sam przyznałeś, że jesteś trochę swobodny.
— Muszę! mam dzieci, żonę, boję się tego świata, wykręcam się od przepisów, dlatego jestem troszeczkę łajdak. To przykro, wierzajcie mi, a inny nie tak samo?
Tanasij rozkrzyczał się:
— Nie! Ja dlategom zdatny na łajdaka największego, bo nikogo nie lubię. A ja przeciw strachowi. Ja przeciw czortu, ja przeciw Bidzie — kurwie tego świata, ja przeciw wszystkim. I jutro do szubienicy gotów, to prawda! I gdyby to pomagało, to byłby ze mnie człowiek prawdziwy. Sam siebie tym durzę, a co mi z tego?
— Tanasiju — ucieszył się Duwyd — wy wciąż mówicie, że was nikt nie zdurzy, ani nie odurzy.
Tanasij ściszył głos, kiwał głową.
— Tak, mój synku, nikt mnie nie zdurzy. Cóż z tego, kiedy jest jeden taki oszukaniec wielki, co mnie wciąż durzy — to ja sam. Któż mnie od takiego obroni? Chyba Łaska Boża. — Tanasij zamilkł, opuścił głowę.
Parność dławiła, już i piwo przestało chłodzić. Ze wszystkich stron nieba, od zachodu, południa i północy gromy dawały sobie mrukliwe ważkie znaki. Duwyd oglądał uważnie Tanasija.
— Co z wami, Tanasiju? Widzicie? Z takiego gadania same smutki. To nie nasze interesa, od tego są rabini, księża, trzeba im zapłacić i słuchać. I święte słowa pana Jakobenca: „Nie gadać do cudzych interesów!“
Pan Jakobènc wydął wzgardliwie wargi, bąknął głucho: „Taj już“.
Tanasij posmętniał od piwa, od duszności czy od dusznych myśli, opuścił głowę i drzemał.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.