Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIII.


Wrócił dopiero nazajutrz rano. Zatrzymany był na obiad i na noc. — Takiego człowieka, jak pan Stein, niema chyba na świecie — mówił.
Miał w kieszeni list do Corneliusa (którego miejsce ma zająć) i pokazał z radością w oczach srebrną obrączkę, używaną zwykle przez krajowców, zużytą bardzo i w wielu miejscach poszczerbioną.
Ona mu da wstęp do starca, nazwiskiem Dovamin, zajmującego tam pierwszorzędne stanowisko, przyjaciela pana Steina.
— Pan Stein nazywa go „towarzyszem walk?” To ciekawe — prawda? A jak pan Stein mówi doskonale po angielsku! Podobno nauczył się w Celebes! To zabawne — doprawdy! On mówi z jakimś akcentem — zauważył to pan? Stary Dovamin dał mu obrączkę. Zamienili z sobą podarunki, gdy się po raz ostatni rozstawali, jako zadatek wiecznej przyjaźni. Mnie to wydaje się wzruszającem, a panu? Musieli z kraju uciekać, by życie ratować, gdy ten Mohammed, Mohammed, jakże jego imię?... został zabity...
Opowiadał tak nieustannie, zapominając o stojącym przed nim talerzu, ze wzniesionym widelcem i nożem (zastał mnie przy śniadaniu), lekko zarumieniony i z pociemniałemi oczyma, co było u niego znakiem podniecenia.
Obrączka była rodzajem upełnomocnienia (takie rzeczy tylko w książkach się spotyka — zauważył) i Dovamin zrobi wszystko, co tylko będzie mógł dla niego. Panu Steinowi udało się kiedyś uratować mu życie przypadkiem — mówił pan Stein — ale on, Jim, wie, co o tem myśleć. Pan Stein umie wynajdywać takie przypadki. W każdym razie, czy tak, czy owak, wypadek ten odda mu teraz niemałe usługi. Aby tylko stary nie przeniósł się tymczasem na tamten świat! Pan Stein nic o tem powiedzieć nie mógł. Od roku już nie miał żadnych wiadomości; tłuką się tam nieustannie między sobą, niema dostępu do rzeki.
Ciężka będzie przeprawa; ale niema obawy, on zawsze znajdzie szczelinę, przez którą się prześlizgnie.
Przerażał mnie prawie tą swoją wielomównością, właściwą młokosom, wybierającym się na długie wakacye, w czasie których spodziewają się doznać niemało przyjemności; ten nastrój ducha u dorosłego człowieka w jego szczególniej warunkach zdradzał coś niezwykłego, niebezpiecznego, groźnego.
Miałem już zabrać się do przemowy, radząc, by się poważnie na rzeczy zapatrywał, gdy rzucił widelec i nóż (jadł, raczej połykał, jakby nie wiedział, co robi) i szukał czegoś naokoło siebie. Obrączka! obrączka? Gdzież u dyabła... A! jest nareszcie! Ścisnął ją w ręce i wkładał do rozmaitych kieszeni. — Boże mój! żeby tylko tego nie zgubić! O, może najlepiej na szyi powiesić? — Zebrał się natychmiast do tego, wyciągając jakiś sznurek. Tak! teraz dobrze! Chyba dyabeł jaki domyśli się... Spojrzał nagle na mnie, jakby mnie pierwszy raz widział, i to go trochę uspokoiło.
Zapewne nie domyślam się — rzekł z naiwną powagą — jaką wartość przywiązuje do tego przedmiotu.
On symbolizuje przyjaciela, a to tak przyjemnie wiedzieć, że się ma przyjaciela. On coś wie o tem.
Z wyrazem, pełnym znaczenia, kiwał głową i raptem pogrążył się w milczeniu, bawiąc się bezmyślnie okruchami chleba...
— Zatrzasnąć drzwi za sobą — doskonale powiedziane! — krzyknął, skoczył i przebiegać zaczął pokój, zarysem ramion i głowy, nierównym sposobem chodzenia przypominając mi tę noc, kiedy to chodził, spowiadając się, tłómacząc — jak chcecie — w każdym razie przeżywając przed memi oczyma straszne chwile ze swą nieświadomą subtelnością, umiejącą czerpać pociechę z samego źródła cierpień.
Był to ten sam, a zarazem inny nastrój, przypominający psotnego towarzysza, który dziś prowadzi cię dobrą drogą, a jutro tym samym krokiem, tymże impulsem zawiedzie cię na manowce.
— Zatrzasnąć drzwi! — krzyknął. — Czekałem na to. Pokażę teraz... Gotów jestem na rzeczy najstraszniejsze... Marzyłem o tem... Boże! wydobyć się ztąd! To szczęście... poczekaj pan. Ja...
Z taką pewnością siebie kiwał głową, a wyznać muszę, że po raz pierwszy i ostatni w ciągu całej naszej znajomości wstręt we mnie wzbudzał. Po co ta burzliwość? Biegał po pokoju, niedorzecznie wyrzucając ramionami, od czasu do czasu macając, czy ma jeszcze obrączkę na szyi.
Co za sens tak się egzaltować człowiekowi, mającemu być zwykłym kupczykiem w okolicy, gdzie żadnego handlu nie prowadzono. Po co wyzywać do walki świat cały? W takim nastroju nie przystępuje się do jakiegokolwiek przedsięwzięcia; on nie jest odpowiednim ani dla niego, ani dla nikogo?
Stanął nademną.
— Zgadzasz się pan ze mną, zgadzasz się pan? — spytał z uśmiechem, w którym nagle odkryłem coś zuchwałego. Ale byłem o dwadzieścia lat starszym od niego. Młodość jest zuchwałą; to jest jej prawem, jej potrzebą; on musiał utwierdzić się w swem przekonaniu, a wszelka dążność do tego uważana jest przez świat wątpiący za wezwanie do walki, za zuchwałość.
Przeszedł się aż na drugi koniec pokoju i wrócił, by mówiąc pod przenośnią, drzeć mnie na sztuki. Mówi tak dla tego, że ja, nawet ja, będąc tak nieskończenie dobrym dla niego, pamiętam, pamiętam — co było. Cóż mówić o innych, o świecie całym? Cóż więc dziwnego, że on pragnie ztąd się wydobyć, wydobędzie się — i nigdy już nie wróci!
— To nie chodzi o to, że ja lub świat pamięta — krzyknąłem. — To ty pamiętasz!
Nie stropił się i mówił dalej z ogniem.
— Zapomnieć o wszystkiem, o wszystkich, wszystkich — tu głos mu drgnął — tylko nie o panu — dodał.
— Owszem i o mnie także, jeżeli to pomódz może — rzekłem również zniżonym głosem.
Potem siedzieliśmy jakiś czas w milczeniu, jakby wyczerpani.
Powoli zaczął znów opowiadać, że pan Stein radził mu czekać miesiąc lub więcej, zanim się przekona, czy tam będzie mógł pozostać i zacznie budować nowy dom dla siebie, aby uniknąć niepotrzebnych wydatków... czy on tam pozostanie? Jakto! — rozumie się. Uczepi się tego. Niech mu tylko jechać tam pozwolą, a ręczy za to, że pozostanie. Nigdy tego miejsca nie porzuci. To nie trudno tam pozostać.
— Nie bądźże tak niedorzecznym — rzekłem zakłopotany jego tonem. — Jeżeli tylko długo żyć będziesz, wrócić zapragniesz.
— Wrócić, do czego? — spytał, patrząc na zegar, wiszący na ścianie.
Milczałem przez chwilę.
— Więc nigdy nie wrócisz? — rzekłem.
— Nigdy — odparł, nie patrząc na mnie i nagle zawołał:
— Na Jowisza! Już druga, a ja o czwartej rozwijam żagle!
Było to prawdą. Okręt Steina wypływał dziś po południu. Jim miał na nim zapewnione miejsce. Zabrał się do składania swych rzeczy, a ja poszedłem na pokład mego okrętu, dokąd Jim obiecał zajść przed odjazdem.
I rzeczywiście wbiegł z pośpiechem, trzymając małą skórzaną walizkę w ręce.
Była ona do niczego, więc ofiarowałam mu moją starą skrzynkę, wytrzymałą przynajmniej na wilgoć.
Dokonał zamiany, poprostu wyrzucając zawartość swej skrzynki do mojej, jak gdyby wysypywał worek ziarna.
Ujrzałem trzy książki; dwie małe w ciemnej okładce i gruby zielono-złoty tom — tanie wydanie Szekspira.
— Czytasz to? — spytałem.
— Tak, to najlepiej ducha podnosi — rzekł pospiesznie. — Uderzyły mnie te słowa, ale nie było czasu na rozmowę o Szekspirze.
Ciężki rewolwer i dwa pudełka nabojów leżały na małym stoliczku.
— Proszę, weź to — rzekłem — to ci może pomódz do pozostania tam.
Zaledwie wymówiłem te słowa, zrozumiałem, jak ponure mają one znaczenie.
— Może ci pomódz w zdobyciu sobie stanowiska — poprawiłem się pośpiesznie.
Ale on na to nie zwracał uwagi, gorąco mi podziękował i pobiegł, rzucając mi przez ramię ostatnie słowa pożegnania.
Słyszałem jak krzyczał na swych wioślarzy, by prędzej odpływali i stojąc przy sterze, ujrzałem szybko mknącą łódź.
Siedział naprzód pochylony, napędzając ludzi głosem i gestami, a ponieważ trzymał rewolwer w ręce, zdawało się, że mierzy im prosto w głowy. Nigdy nie zapomnę przerażonych fizyonomii czterech Jawajczyków i ich gorączkowego pośpiechu, skutkiem którego straciłem ich wkrótce z oczu. Gdym się odwrócił, zobaczyłem dwa pudełka nabojów, zapomniał je zabrać.
Krzyknąłem z łodzi; ale wioślarze Jima, pod wrażeniem, że życie ich wisi na włosku, gdy mają waryata w łodzi, mknęli tak szybko, że zanim przebyłem połowę przestrzeni, dzielącej od siebie oba okręty, widziałem, jak Jim wchodził na pokład wraz ze swą skrzynką.
Wszystkie płótna były rozpięte i okręt gotów był do drogi, gdym stanął na jego pokładzie. Komendant, ruchawy mieszaniec, lat około czterdziestu, w niebieskim flanelowym garniturze, z żywemi oczami i twarzą żółtą, jak cytryna, zbliżył się do mnie z uśmiechem.
Okazało się, że pomimo tej uprzejmej powierzchowności, charakteru był zgryźliwego.
Na uczynioną przezemnie uwagę odpowiedział, gdy Jim na chwilę zeszedł na dół:
— Ach, tak. Paturan.
Miał zamiar dowieźć tego pana do początku rzeki, ale dalej płynąć nie myśli.
Mówił po angielsku tak, jak gdyby słowa czerpał ze słownika, układanego przez waryata.
Gdyby pan Stein żądał od niego, by się dalej zapuszczał, to złożyłby świadectwo, że to jest rzeczą niebezpieczną, a gdyby to nie pomogło, „musiałby zrezygnować ze swego stanowiska.”
Przed dwunastu miesiącami odbył swą ostatnią podróż w tamte okolice i chociaż Pan Cornelius „składał hojne dary” panu Radżi Allang i „głównym wodzom”, okręt wzięty był w wielki ogień przez cały ciąg przebywania rzeki; załoga zmuszona była kryć się, gdzie się dało i okręt o mało nie osiadł na mieliźnie, co byłoby ostateczną zgubą.
Pełne gniewu obrzydzenie na to wspomnienie walczyło na jego twarzy z zadowoleniem z płynnej wymowy. Ciemne smugi szybko przesuwały się po spokojnem morzu, a komendant opowiadał mi dalej, że Radża podobnym był do „śmiejącej się hyjeny”, a ktoś tam inny fałszywszym był stokrotnie od „morderczych narzędzi krokodyla.”
Pilnując ostatecznych przygotowań, wykonywanych przez załogę, puścił wodze swemu językowi, porównywając kraj tamten „z klatką dzikich bestyj do wściekłości doprowadzonych długą bezkarnością.” On wcale niema zamiarów — krzyknął — dać się wciągnąć do szajki złodziei.
— Miałem dość Paturanu — mówił energicznym tonem.
Dowiedziałem się potem, że był tak nieostrożny, iż dał się przywiązać za szyję do słupa, stojącego przed domem Radży.
W tej niewygodnej pozycyi spędził większą część dnia i noc całą, ale miało to być podobno rodzajem żartu. Zapewne rozmyślał teraz o tem strasznem przejściu, gdyż z pianą na ustach wymyślać zaczął któremuś z ludzi.
Gdy znów zwrócił się do mnie, uspokoił się zupełnie. Dowiezie tego pana do Batu Kving (Miasto w Paturanie), ale w jego mniemaniu pan tak „przypomina już trupa.”
— Co? Co pan mówisz? — spytałem.
Przybrał wyraz straszliwego okrucieństwa i gestem wyraził akt zasztyletowania w plecy.
— Już zupełnie jak ciało nieboszczyka — objaśnił z zarozumiałą miną człowieka jego gatunku, któremu się zdaje, że okazał się bardzo mądrym.
Za jego plecami ujrzałem Yima, patrzącego na mnie z uśmiechem i ruchem ręki powstrzymującego mój okrzyk.
I gdy mieszaniec rzucał się wściekłe to tu, to tam, wydając rozkazy, ja z Jimem staliśmy przy głównym maszcie, ściskając się za ręce, zamieniając pospiesznie słowa.
Serce moje wolne było od tej niechęci, istniejącej obok zainteresowania się jego losem. Głupie gadanie komendanta zabarwiło realniej niebezpieczeństwa, na które się puszczał, niż przestrogi Steina.
W tych okolicznościach pewna sztywna formalistyka, istniejąca zawsze w naszych rozmowach, znikła; zdaje mi się, że go nazwałem „kochanym chłopcem”, on zaś trzymał się określenia „stary przyjacielu”, wymawiając słowa wdzięczności.
Była chwila głębokiej, rzeczywistej poufałości, nieoczekiwanej i krótkotrwałej.
Usiłował uspokoić mnie, jakgdyby on był bardziej odemnie dojrzałym.
— Dobrze! dobrze! — powtarzał wzruszony.
— Obiecuję dbać o siebie. Tak, nie będę się na nic narażał. Ani odrobinkę. Rozumie się. Myślę wieki tam pokutować. Bądź o mnie spokojny. Na Jowisza! czuję, że mi się nic stać nie może. A to szczęście zapowiada! Przecie nie chciałbym zmarnować tak wspaniałej okazyi!...
Wspaniała okazya! prawda, ale jak on z niej skorzysta? Jak on mówił „ja — nawet ja” pamiętałem o jego nieszczęściu. To prawdą było. Więc najlepiej będzie dla niego, gdy odjedzie.
Łódź moja wpadła w wir po odpływającym okręcie i ujrzałem go odcinającego się na tle zachodzącego słońca, wznoszącego czapkę nad głową.
Dobiegły mnie te niewyraźne słowa:
— Usłyszysz wkrótce o mnie!
Morze tak rozbłyskiwało u stóp jego, iż wyraźnie go widzieć nie mogłem, widocznie taki już mój los, że oczom moim nigdy się wyraźnie przedstawić nie mógł; ale zaręczam wam, że nikt mniej „podobnym nie był do trupa”; słowa mieszańca wydały mi się prostem krakaniem.
Ujrzałem jego postać, wychylającą się z pod wzniesionego ramienia Jima. On również podniósł rękę, zdawał się wykonywać jakiś ruch pchnięcia. Absit omen!