<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Gościniec wiodący do Corbeil. Rysząrd i Lidia.

Wszystkie okna pawilonu a więc i okna pokoju Ryszarda, gdzie go zaniesiono po jego zemdleniu, wychodziły na gościniec wiodący do Corbeil a po za szeroką tą drogą, widać było rzekę i część dolinv, jednej z najładniejszych w departamencie Seine-et-Oise. Trzydzieści pięć lat temu, rankiem w październiku 1861 roku, szedł tymże gościńcem p. Fenigan, notaryusz z Draveil, a właściciel pałacu w Uzelles, by złożyć deklaracyę w zarządzie gminy o urodzeniu mu się syna. Jako świadek, szedł z notaryuszem sąsiad jego z Grosbourg, stary książę d’Alcantara, który, mając interes do swego notaryusza, zaszedł do niego przypadkowo a chcąc mu dać dowód swej sympatyi, zaofiarował się na świadka. Deszcz padał rzęsisty, więc skromny notaryusz wioskowy i znakomity żołnierz wielkiej armii Napoleońskiej, szli pod rękę pod jednym parasolem: dość daleki pochód do zarządu gminy pozostał też nazawsze jednem z wielkich wspomnień w rodzinie państwa Fenigan, jak również dumnym był mer, podając marszałkowi Francyi księgę, w której, jako świadek, zapisał swe nazwisko, jaśniejące sławą tytułów zdobytych z bronią w ręku, w czasie słynnych kampanij Napoleona.
Matka małego Ryszarda długo była chorą po urodzeniu tego wyczekiwanego z upragnieniem dziecka. Lata całe minęły a ona wciąż podnieść się nie mogła z kanapy, na której leżała. Pan Fenigan rzadko przebywał w domu, całe dnie spędzał w biurze, zajęty swym urzędem notaryusza; dziecko więc stało się jedyną rozrywką chorej, rosło przy niej i w jej pokoju, w ciszy i zamknięciu klasztornem; chłopczyna przywykł milczeć całemi godzinami a zabawką jego było okno, z którego patrzał na gościniec, na przejeżdżające wozy i wózki, na ludzi i zwierzęta pędzone pojedynczo lub stadami przez pasterzy i kupców; prędko nauczył się rozróżniać włóczęgów, kramarzy i ludzi miejscowych; znał dokładnie ten szeroki, szary gościniec, będący rodzajem panoramy dla dziecięcych jego oczów i umiał na nim dostrzegać rzeczy niewidzialne i niemające znaczenia dla innych. Gościniec znaczył mu godziny o wiele wyraźniej, aniżeli kompas ustawiony na słupku w pośrodku wielkiego trawnika po drugiej stronie domu. Latem, gdy dróżnik Robin stawiał swoje taczki w cienistym pasie wzdłuż muru będącego naprzeciwko okna, tuż przy pompie, Ryszard mówił sam do siebie: „Robin będzie teraz jadł śniadanie... a zatem jest godzina pierwsza". Niezmiernie lubił patrzeć na dróżnika jedzącego śniadanie w towarzystwie dwojga swoich dzieci, taczki służyły im za stół a po stończonem jedzeniu, Robin odwracał taczki sztorcem i rozsiadał się w nich na drzemkę, rozpierając w twardym tym fotelu, podczas gdy dzieci jego bawiły się tuż obok w zsypywanie kamyków w pryzmy, podobne do tych, które sypał ich ojciec wzdłuż gościńca. Gdy kobiety wracały z pralni, lub gdy spędzano bydło do obory, albo jeszcze gdy dzieci, wypuszczone ze szkoły, rozchodziły się na zakręcie do domów, Ryszard wiedział, że jest godzina czwarta... piąta... szósta. Gościniec był dla niego nie tylko zegarem, lecz i kalendarzem, wyraźnie wskazującym dnie tygodnia. Co poniedziałek szedł sznur żebraków i włóczęgów o twarzach mizernych, schorzałych, w łachmanach brudnych i o sakwach dziurawych, a każdy z tych biedaków zatrzymywał się u bramy pałacu, gdyż ogrodniczka, pani Clement, miała obowiązek dać każdemu dwa susy i kromkę chleba. W sobotę, znacznie weselszy był widok; podług starego francuzkiego obyczaju wesela odbywały się w całej okolicy w sobotę; na czele orszaku postępował zawsze skrzypek z miną dziarską i odświętnie przystrojony a muzyka, którą rzępolił na swoim instrumencie, wywoływała na drogę ludzi z całej wioski; o kilka kroków za muzykantem szli państwo młodzi, ona w białej sukni, czerwona i spocona, z opadającemi włosami, i kwiatami pomarańczy — on w cylindrze opylonym kurzem wznoszącym się z pod nóg całego orszaku, w czarnym tużurku i z miną gapiowatą; za nimi postępowali goście parami, kobiety, napuszone i dumne ze swych strojów, ciągnęły po gościńcu frendzle opadającego im z ramion szala w tureckie desenie a mężczyźni szli jakby niechętnie, coś jakby zawstydzeni, że próżnują w dzień powszedni a przytem zakłopotani, co robić z rękoma i jak uszanować przywdziane paradne odzienie. We wtorki i we czwartki, to jest w wigilie dni targowych w Corbeil, pędzono gościńcem stada zwierząt, zwłaszcza wołów, kramarze ciągnęli ręczne wózki i zatrzymywali się przed pałacem, w nadziei, że coś sprzedadzą ze swoich towarów. W niedzielę podczas lata, Ryszard podziwiał różnokolorowe sztandary towarzystw muzycznych, dążących gościńcem dla spaceru lub wzięcia udziału w jakiej uroczystości w okolicy, w niedziele również strażacy odbywali mustrę. Jesienią rozlegał się często na gościńcu hałaśliwy pochód wojska, za którem ciągnęły armaty a żołnierze wypadali z szeregu i pili wodę przy pompie, kłócąc się i bijąc, chociaż major gniewał się i nie pozwalał im pić w czasie pochodu. Zdarzały się dnie, iż jechały drogą wielkie, wysokie powozy, pełne myśliwych, dążących do poblizkiego lasu; byli to zazwyczaj sąsiedzi rodziców Ryszarda, zamieszkujący pałac Grosbourg, La Grange, Merogis; wieźli na polowanie swoich gości, połyskujących nowemi przyborami strzeleckiemi; fuzye ich migotały opromienione blaskami miedzianego, jesiennego słońca.
Z całego tygodnia Ryszard najlepiej lubił czwartek. Wyczekiwał dnia tego z niecierpliwością, we czwartek bowiem w południowych godzinach, ukazywał się na gościńcu tłum młodych dziewczątek śmiejących się i gwarzących wesoło; na głowie miały wielkie słomkowe kapelusze z niebieskiemi wstążkami, na ramionach pelerynki; były to sieroty wychowywane w ochronce w Soisy a we czwartek zakonnice wyprowadzały ich na spacer. Prawie zawsze zapraszano, by wstąpiły do pałacu, gdzie pani Fenigan częstowała je podwieczorkiem i pozwalała bawić się i biegać po parku. Ryszard nie znał innych dzieci, jak tylko te biedne sieroty wychowywane w ochronce. W ich zaś oczach Ryszard, żyjący w pałacu i otoczony dobrobytem, wydawał się szczęśliwym jak królewicz a jednak z jakąż rozpaczą i głębokim smutkiem żegnał się z niemi, gdy odchodziły, jakże tęsknie patrzał za niemi, gdy znikały na zakręcie gościńca; ze ściśniętem sercem spoglądał na skrzydła kornetów zakonnic idących w tyle po za dziewczątkami, skrzydła białe chwiały się za powiewem chłodnego wiatru od rzeki, migały jak fruwające wielkie motyle i wreszcie nikły mu z oczu...
Ach ten szeroki, pyłem pokryty gościniec wiodący do Corbeil, ileż miejsca zajmował on w umyśle i we wspomnieniach Ryszarda! Lata jego dziecinne, cała jego młodość były jakby przecięte tą szeroką szosą, po nad którą majaczyły wszystkie fakta zaszłe w jego życiu. Wszak na tej drodze, padł trupem jego ojciec, rażony apopleksyą, gdy wracał ze swego biura z Draveil do domu, do żony, zamieszkującej pałac w Uzelles. Żelazny krzyż wzniesiony na miejscu, gdzie padł stary notaryusz, dotychczas jeszcze stoi. Ryszard miał wówczas lat szesnaście i był pensyonarzem w Paryżu w szkole Louis-le-Grand. Nauki szły mu niesporo i doznał nawet pewnej pociechy w wielkim smutku spowodowanym śmiercią ojca, błysła mu bowiem nadzieja, iż nie powróci już do szkoły. Swojego czasu, to oddanie Ryszarda do liceum, było w Uzelles powodem długich nieporozumień i odwlekań; matka chciała chłopca zatrzymać przy sobie, utrzymując, iż lepiej będzie, gdy wezmą nauczyciela wyłącznie dla niego, ojciec zaś był za wychowaniem publicznem, nie chciał, aby Ryszard zdziczał w samotności i chociaż zawsze we wszystkiem ulegał żonie, którą nazywał „swoim dobrym tyranem“, tym razem stawił opór. Pomimo łez i wyrzekań pani Fenigan, odwiózł sam Ryszarda do Paryża i osadził w liceum, chcąc aby syn ukończył tam nauki w gronie zamkniętych, jak on towarzyszów, ślęczących wśród wysokich murów nad szkolnemi książkami. Minęło lat kilka, gdy wtem niespodziewana depesza zawezwała chłopca do Uzelles... był sierotą.
Jakże piękną wydała mu się ta szeroka i ulubiona przez niego szosa, gdy szedł na czele licznego i życzliwego orszaku pogrzebowego za trumną swego ojca. Trawy poza drogą rosnące były wysokie a zielone zboża uginały się, falując i połyskując pod słonecznym blaskiem. Szedł, a za każdym krokiem powstawały w jego umyśle obrazy z lat minionych a zawsze złączonych z gościńcem, po którym teraz stąpał. Lasy i rzeka słały ku niemu, jakby powitanie a dobrze mu znane ich zapachy i powiewy odurzały go i nęciły; pomimo łez żalu za ojcem, doznawał tajemnej rozkoszy w powitaniu tego co ukochał, z czem tak ciężko było mu się rozstawać jadać do Paryża, lecz doznawaną w tej chwili rozkosz wymawiał sobie, czując jej niewłaściwość w danej okoliczności. Powtarzał sobie jednak z lubością, iż nie opuści już tych miejsc ukochanych. Bezwiednie był on w zgodzie uczuć ze swoją matką, która, patrząc przez okno na mający ruszyć ku cmentarzowi orszak pogrzebu swego męża, a zwłaszcza na syna stojącego na przedzie, mówiła sama do siebie: „Po cóżby miał on wracać do Paryża? Po cóż ma się męczyć dla ukończenia szkoły, której nie lubi, nauki zawsze szły mu opornie i nigdy na tej drodze nie dozna powodzenia. Po cóż mam go przymuszać, aby został notaryuszem i pracował jak ojciec? Mamy dostatni majątek i nie widzę potrzeby męczenia siebie i Ryszarda nową rozłąką“.
Zaraz nazajutrz po pogrzebie, Ryszard złożył swoje książki i papiery szkolne do wielkiej skrzyni, którą zabił mocno gwoździami i kazał wynieść na strych; miał silne postanowienie nigdy tej skrzyni nie otwierać, by nie spojrzeć na obrzydłe narzędzia tortury, nad któremi tyle namozolił się w szkole. Jak wogóle ludzie wzrośli na wsi wśród bezczynności, Ryszard był leniwy i skłonny do marzycielstwa; był przytem nieśmiały aż do dzikości, mówił mało i ożywiał się jedynie na świeżem powietrzu, jeżdżąc konno, polując, lub nad rzeką szykując swoje łodzie i sieci. Nie czytał nie, prócz dziennika „La chasse illustrée“ a czasami jaki numer „Tour du monde“.
Wstawał rano i spotykał się z matką dopiero przy drugiem śniadaniu; wieczorami prawie zawsze był w domu i grywał z nią w szachy; o godzinie dziesiątej gaszono światła w pałacu i na folwarku, nie przekraczając nigdy tej raz na zawsze przyjętej godziny udawania się na spoczynek. Znajomych prawie że nie mieli i wizyty nie wchodziły w zakres ich codziennego życia. Podczas długiej choroby pani Fenigan, nie można było podtrzymywać stosunków towarzyskich a teraz, chociaż odzyskała ona zdrowie, czuła się zupełnie szczęśliwą w swej samotności; obecność Ryszarda zapełniała całe jej życie. Dziesięć lat tak minęło matce i synowi w monotonnem i spokojnem życiu wiejskiego odosobnienia. Zaledwie kilka wizyt złożonych arystokratycznym sąsiadom w Grosbourg, oraz wycieczka do Hawru dla zakupienia łodzi, na którą Ryszard miał ochotę — oto całe urozmaicenie tych lat dziesięciu. Zdarzyło się jeszcze, że przez dwa lata z rzędu w czasie letniej pory, mieli dłuższe wizyty krewnych zamieszkujących w Lorient. Ojciec, matka i dorosła córka zjeżdżali do Uzelles na lato; często można było wtedy widziecć Ryszarda spacerującego konno w towarzystwie swej młodej kuzynki, kłusującej z nim zapamiętale po polach i lasach. W całej okolicy dobrze znającej rodzinę Fenigan, zaczęto mówić, że Ryszard ożeni się niezawodnie z tą swoją krewną; lecz krewni z Lorient przestali przyjeżdżać do Uzelles na lato i o małżeństwie Ryszarda przestano szerzyć wieści. Ryszard mocny był jak wół, barczysty, z brodą zarastającą mu twarz aż do oczu, był wszakże łagodny i najzupełniej ulegający swojej matce. Pani Fenigan kochała syna namiętnie i nie chciała nawet w myśli przypuszczać, by kiedykolwiek inna jaka kobieta mogła nim powodować. W czasie pobytu w Uzelles owej młodej kuzynki z Lorient, pewnego dnia spacer konno przedłużył się i panna była przekonana, że rozmarzony Ryszard zdobędzie się nareszcie na miłosne wyznanie, lecz za powrotem do domu pani Fenigan, spojrzawszy znacząco na syna, spytała: „Czy ją kochasz?“
— Nie dbam o nią — odpowiedział Ryszard, otrząsając swoją angielską fajkę o but zapylony, i w tejże samej chwili uleciała jego miłosna zachcianka. Nazajutrz panna odjechała i nigdy już nie było mowy o tym przedłużonym spacerze i chwilowem rozmarzeniu Ryszarda. Niezadługo wszakże potem, młody Fenigan ożenił się a matka jego żadnych tym razem nie stawiała przeszkód.
Od bardzo dawnych lat, sięgających dziecinnego wieku Ryszarda, był zwyczaj, że co czwartek sieroty z ochronki w Soisy, przychodziły do pałacu w Uzelles na podwieczorek, wyprawiany im przez panią Fenigan, która czyniła to nietyle przez dobroć serca względem biednych dziewczątek, ile w chęci spotkania się i porozmawiania z zakonnicami. Pewnego czwartku, podczas takiego podwieczorku, Ryszard był w domu i wieczorem przy obiedzie zapytał się matki:
— Jak się nazywa ta wysoka, szczupła i blada dziewczyna o niebiesko szarych oczach; oczy ma jak aksamit... stała ciągle przy siostrze Marcie.
— To Lidia. Nie poznałeś dawnej małej Lidii?
— Jakto? To ona, ta dawna, brzydka, rozczochrana cyganka?
I nagle przypomniał sobie ową małą Lidię wyróżniającą się z pośród schorzałych, potwornych, skrofulicznych swoich towarzyszek. Miała włosy kręcące się i zawsze pasmami splątanemi wychodzące z pod szerokich brzegów słomkowego kapelusza, wyraz jej twarzy był zawsze hardy a zarazem pełen melancholii. Więc to ona... ta mała kiedyś Lidia, znaleziona przy drodze, gdzieś w rowie, zawinięta w szmaty nieznanego pochodzenia... co za niesłychana przemiana zaszła w niej przez te lat pietnaście!
— A żebyś słyszał, jak ona ślicznie gra na organach podczas mszy w niedzielę!... O siostra Marta może być dumną ze swojej uczennicy... Ta mała Lidia zaszczyt jej przynosi... Mówię mała... a wszak ona jest prawie wyższą odemnie...
Zaraz następnej niedzieli Ryszard wybrał się pora zpierwszy z matką do Soisy na mszę; przez cały czas wpatrywał się w delikatny profil Lidii grającej z pochyloną głową; nigdy muzyka nie wydała mu się piękniejszą. Nie, ta dziewczyna nie mogła być zwyczajną znajdą, jak inne sieroty wychowywane w ochronce; świadczy o tem arystokratyczny jej układ i ten talent muzykalny, z którego rzeczywiście siostra Marta może być dumną.
Ryszard bywał teraz co niedziela na mszy w kaplicy przy ochronce w Soisy i pozostawał we czwartek w domu, aby być obecnym w czasie podwieczorku. Razu pewnego na wezwanie pani Fenigan, siostra Marta siadła z Lidią przed rozstrojonym fortepianem stojącym w salonie i grały razem na cztery ręce; klawisze fortepianu brzęczały, przypominając dźwiękiem swym staroświeckie klawikordy. Ryszard wyszedł z salonu wpierw nim skończyły rozpoczętą partycyę a gdy go zapytano potem, dlaczego? — odpowiedział z szorstką brutalnością: „Bo było mi za gorąco!“, nie chcąc powiedzieć, że nie chciał okazać owładającego nim gwałtownego wzruszenia. A jednakże od tego dnia Ryszard wciąż nucił sonatę graną w salonie; siadał przed fortepianem i nieumiejętnemi palcami chciał wygrać przechowaną w pamięci melodyę. Zwykłego trybu życia jednak nie zmienił, polował jak dawniej i zapuszczał sieci w Sekwanę przy pomocy swojego rybaka; stał się tylko bardziej milczący i krył się ze swoją tajemnicą, której domyślała się matka i zmusiła go do szczerej rozmowy.
— Zgadnij, kogo będziemy mieli u siebie na obiedzie w przyszłym tygodniu?... — rzekła raz wieczorem pomiędzy jedną a drugą partyą szachów.
On, pogrążony w swem zamyśleniu, milczał a matka mówiła dalej:
— Przyjedzie do nas biskup z Wersalu, bo będzie tegoż dnia w ochronce w Soisy... Nie wiesz zapewne, że Lidia wstępuje, do zakonu i biskup z tego powodu ma tam zjechać...
— Lidia będzie zakonnicą?...
— Cóż chcesz, dla niej to los najlepszy, niema rodziny, niema żadnego majątku. Szczęściem jest prawdziwem, że zakonnice przyjmują tę biedną dziewczynę do swego zgromadzenia, chociaż nie wnosi im żadnego wyposażenia, prócz swego talentu.
Ryszard zbladł i gwałtownie zerwawszy się z krzesła wybiegł do ogrodu. Pani Fenigan wyszła zwolna za nim i znalazła go w kiosku, którego sala służyła za skład broni i przyrządów gimnastycznych. Ryszard stał przy oknie z czołem opartem o szybę, która srebrzyła się morą księżycowego blasku.
— Ty niepoczciwy chłopcze, dlaczego nic nie mówisz, że ją kochasz?...
— Ach mamo... mamo!...
Nie mógł wymówić, jak tylko te dwa słowa» głos nie przedostawał mu się przez gardło; twarz miał rozpaloną a łzy teraz puściły mu się z oczu i ściekały deszczem po szybie okna; jakaś gwałtowna burza w nim wrzała i trząsł się cały od wielkiego wzruszenia. Ach, jakże on kochał tę Lidię, lecz krył się z tem, obawiał się bowiem, że matka wzbroni mu tej miłości.
— Ty mój głuptasie kochany, jakże ty mogłeś myśleć coś podobnego? — łajała go z czułością matka. — Czyż ty nie wiesz, że niczego nie pragnę, prócz twojego szczęścia? To jedyna moja ambicya!
Wybór, uczyniony przez Ryszarda, podobał się wielce jego matce, bo przecież tego rodzaju synowa, która im wszystko będzie zawdzięczała, nie będzie miała wymagań i władza domowa pozostanie nadal niepodzielnie w rękach przywykłej do tego pani Fenigan.
Lidia natychmiast przyjęła proponowane sobie małżeństwo. Czy z radością?... Czy też z żalem?... Czy kiedykolwiek inaczej wyobrażała sobie możliwie przypuszczanego w myśli męża?... Nikt nigdy nie dowiedział się tego od niej. Gdy Ryszard przyjechał poraz pierwszy do ochronki w Soisy w roli starającego się o rękę Lidii, wprowadzono go do salki o jasnych firankach, o biało malowanych ścianach, po jednej stronie stała statua Najświętszej Panny z przewieszonym około pasa różańcem a naprzeciwko stał święty Wincenty à Paulo, wyrzeźbiony w drzewie i cały złocony. Lidia przyjęła go z uśmiechem, z prostotą i z zupełną swobodą; miała na głowie czepeczek, jaki zwykle noszą sieroty w ochronkach, kibić miała zakrytą szpetną peleryną dopełniającą mundur miejscowy; przyjęła wszakże narzeczonego jakby zupełnie równą jego się czuła, tak pod względem majątkowym, jak i pod względem stanowiska w świecie. Była ona milczącego i skrytego usposobienia, jak Ryszard, tylko jako kobieta czuła bezwiednie urok na nim wywarty i to nadawało jej wiele pewności siebie. Stanęli przed sobą, ona jeszcze niekochająca, lecz pewna, że jest kochaną a on oniemiały i onieśmielony namiętnością, tak iż nie był zdolny do wypowiedzenia słów zwykłego powitania. Zmięszanie Ryszarda tak było szczere a zarazem widoczne, że i dziewczyna uległa temuż uczuciu, przez chwilę stali nieruchomie, nie śmiąc się odezwać.
Na szczęście pod oknami salki ciągnęła się taż sama szeroka szosa dążąca do Corbeil, szosa tak lubiona przez Ryszarda a równie dobrze znana Lidii, jak jemu. Lidia spędzała całe godziny zapatrzona na tę długą i gdzieś w dal płynącą drogę i znała każdy jej szczegół z dokładnością więźnia, niemającego innego nad ten widoku. A więc ten znany im obojgu gościniec dostarczył wątku do pierwszej ich rozmowy. Mówili o nim, jak o widzianem na scenie widowisku, pełnem wydarzeń i ludzi, o których sobie wzajemnie teraz opowiadali. Stary dróżnik Robin, nierozłączny ze swemi taczkami, pochylił się nieco, ale dzieci jego jak wyrosły, zwłaszcza to dwoje starszych, o bo małych zawsze było kilkoro i donaszały sumiennie starą odzież, z której tamci wyrastali. A szewc garbusek, albo ów turek przejeżdżający traktem każdej jesieni i pokazujący sztuki ze swoim niedźwiedziem, turek handlował futrami i Lidia nigdy go się nie bała, ale za to będąc małą, drżała ze strachu, na widok jego niedźwiedzia, a większej jeszcze doznawała bojaźni, na widok starego Jerzego, który chodził z grubym, sękatym kijem. Zauważono w ochronce, że stary Jerzy zawsze chodzi za sierotami wychodzącemi na spacer a nie opuszcza ich ani na chwilę, jeżeli Lidię zobaczy pomiędzy nimi. Dziewczynka bała się go do tego stopnia, iż czasami zasnąć nie mogła ze strachu, w czwartek zaś lękała się wyjść z innemi na zwykłą przechadzkę. Zakonnice, chcąc się go pozbyć, musiały go zastraszyć wezwaniem żandarmów.
— Czy pani wie, panno Lidio, że stary Jerzy zawsze jeszcze żyje?...
— Tak, panie Ryszardzie, wiem; ale teraz przestałam się go lękać, chociaż ma zawsze w ręku tenże sam kij sękaty, i przechodząc koło mnie, mamrocze jakieś pogróżki w niezrozumiałym dla mnie dyalekcie alzackim.
Zauważyli oboje, że od jakiegoś czasu już nie widują starej babiny sprzedającej co niedziela ciastka. Jakaż ona była czysta, jak śnieżnie biały był jej fartuch a także i serweta, którą przykrywała koszyk pełen ciasta tak apetycznie pachnącego. Pomimo swoich lat podeszłych, babina wciąż była w ruchu i co niedziela obeszła całe Soisy, Uzelles a nawet tak wielką i dość odległą wioskę, jak Draveil. Z dumą opowiadała, że w pałacu mieszkający państwo Fenigan nie gardzą ciastkami przez nią wypiekanemi a gdy zaszła do ochronki i zakonnice pozwoliły dziewczętom wybrać sobie po ciastku, staruszka ostrzegała, by nie rozrzucały w koszyku, bo na spodzie „jest torcik waniliowy, upieczony dla pana Ryszarda“. Lidia opowiadała teraz o staruszce i jej ciastkach z wielkiem ożywieniem, naśladując jej głos i ruchy, oraz szacunek, z jakim mówiła o „torciku waniliowym dla pana Ryszarda“; rozweseleni, śmieli się do łez z poczciwej, czystej staruszki, Lidia wszakże nie przyznała się, iż taki sam, jak ona, miała wówczas szacunek dla „waniliowego torciku“ i dla pana Ryszarda, mieszkającego w pałacu. Nie przyznała się również, jak głębokie podziwienie i wrażenie wywierały na młodociany jej umysł park i pałac w Uzelles, zwłaszcza bogactwo umeblowania olśniewało ją swoim przepychem, w czasie wizyt czwartkowych patrzała pilnie na wszystko i czuła się pociągniętą pięknością sprzętów, zielonością trawników, starannością utrzymania ładu w ogrodzie i w pokojach. Zkąd brał się ten arystokratyczny pociąg w tej biednej sierocie? Patrząc na gościniec, doznawała bicia serca, na widok bogatych powozów jadących na dworzec kolei żelaznej, podobały jej się przedewszystkiem czterokonne uprzęże i lokaje w pudrowanych perukach. A może było coś prawdy w półsłówkowych rozmowach zakonnic, które miały przekonanie, że Lidia musiała się urodzić w jednym z bogatych pałaców wznoszących się w okolicy, i że prędzej lub później odkryje się tajemnica jej pochodzenia i należenia do wielkopańskiego rodu?... Już teraz zakonnice widziały jakąś widoczną wolę nieba, że w wigilię wstąpienia do zakonu, Lidia zmieniła niespodziewanie swój los na inny i, zamiast habitu, nosić będzie bogate światowe stroje, chociaż biały skrzydlaty kornet siostry miłosierdzia byłby dobrze pasował z jej jasnemi oczami i pogodnem, niewinnem czołem.
Ślub Lidii z Ryszardem miał miejsce w kaplicy przy ochronce, w sobotę, w ten dzień uprzywilejowany wiejskim obyczajem. Lecz dróżnik Robin mówił, że nigdy jeszcze nie widział naraz tyle powozów na gościńcu wiodącym do Corbeil, co wtoczyło się zewsząd na szosę w dzień ślubu młodego Fenigana. Wszyscy dawni klienci jego ojca chcieli dać dowód swej życzliwości synowi i zjechali się na ślub jego do kaplicy w Soisy. Na przedzie jechała w karecie panna młoda a gościniec dnia tego jaśniał wesoło, oświecony słońcem czerwcowem. W kaplicy oczekiwał na nowożeńców biskup z Wersalu a po odbytym obrządku zaślubin, znów wsiedli do powozów i jechali gościńcem wiodącym w tem miejscu pod górę i gubiącym się wysoko, gdzieś w niebie, niebie błękitnem, jakby z czarownego jedwabiu utkanem, bez skazy i bez chmurki na olbrzymim swoim obszarze.
„Zrobię z niej co zechcę...“ obiecywała sobie matka Ryszarda, myśląc o swojej synowej. W tem właśnie przekonaniu będąc, zgodziła się na małżeństwo syna z tą dziewczyną nieznanego pochodzenia, biedną, spokojną i wyglądającą na istotę dającą się łatwo powodować. Ta, którą zmarły notaryusz nazywał swoim „dobrym tyranem“, była typem wprost odmiennej kobiety. Czynna, ruchliwa, nosiła u pasa pęk kluczy otwierających zawsze zamknięte zamki wszystkich szaf i szuflad domowych; pani Fenigan, żeniąc syna, miała lat piędziesiąt pięć, lecz wyglądała zaledwie na lat czterdzieści; chodziła zawsze z gołą głową a czarne jej włosy gładko przyczesane równie pozostały czarne, jak oczy, niewielkie lecz żywe i dobre, tą wszakże surową dobrocią, pozbawioną sentymentalnej pieszczotliwości. Syna, którego kochała ponadwszystko, całowała jedynie w rzadkich i nadzwyczajnych wypadkach.
— Pieszczoty nie są w zwyczaju w naszej rodzinie — oświadczała chętnie przy zdarzonej sposobności.
Przyzwyczaiła się do rządów samowładnych, zwłaszcza od czasu śmierci męża; despotyczne jej usposobienie sprawiło, że od samego początku zraziła młodą swą synowę.
Oświadczyła zaraz na wstępie, że jest przeciwną poślubnej podróży. Ryszard osobiście też nie pragnął owej podróży, ożenił się by mieć Lidię i to mu wystarczało. Przez wrodzoną nieśmiałość, lękał się nawet tych projektów swojej narzeczonej; myśl, że będzie musiał spotykać się z mnóstwem ludzi sobie nieznanych; mówić z nimi i być coraz to w nowem otoczeniu, przerażała go do pewnego stopnia. Dla Lidii zaś podróż przedstawiała się, jak wielkie szczęście, o którem zawsze marzyła, żyjąc w klasztornem zamknięciu, spoglądając na wzgórza, zawsze była ciekawa widzieć okolicę po za niemi leżącą iść dalej, dalej jeszcze — chociażby na koniec świata.
— Ta ochota przyszła mi zapewne skutkiem patrzenia na szeroki gościniec wiodący w strony mi nieznane — mówiła Lidia do narzeczonego, wyznając mu chęć dalekiej z nim podróży zaraz po ślubie. „Będziemy podróżować!“ — mówił jej Ryszard, patrząc na zarumienioną twarz narzeczonej ożywiającej się stopniowo, w miarę jak mówiła o swem pragnieniu poznania stron dalekich. Przyrzekał co chciała, lecz czegóż nie byłby jej przyrzekł, podczas tych pierwszych z nią rozmów. Teraz nie wspominał o tem a gdy Lidia nalegała, stawał po stronie matki, znajdującej mnóstwo racyj przeciwko projektowi swej synowej. Za jej czasów nie podróżowano. Podróże przedstawiają mnóstwo niebezpieczeństw. Ileż młodych kobiet straciło zdrowie a nawet życie, stosując się do tej bezsensownej mody! „Ty nie zdajesz sobie sprawy, moja kochana Lidio — mówiła z przekonaniem pani Fenigan — na ile przykrości jest narażona młoda kobieta puszczająca się z mężem w podróż zaraz nazajutrz po ślubie... skromność jej i poczucie delikatności cierpią na każdym kroku... wierzaj mi, że powinnaś sobie wyperswadować te myśli“. Lidia nie nalegała więcej, lecz miała odtąd w sercu stały żal do matki swego męża. Dotychczas poczuwała się do wdzięczności, lecz obecnie przestała być wdzięczną, spostrzegłszy, że zmieniła tylko dawne więzienie na inne. Pociągnięta miłością okazywaną jej przez męża, pragnęła go pokochać, lecz gardzić nim zaczęła, widząc, jak dalece ulega swojej matce, jak drży przed nią, powolny na jej skinienie; Lidia poczuła się samą i postanowiła tylko na siebie liczyć w przyszłości.
Młode małżeństwo zamieszkiwało w pawilonie, lecz stołowało się w pałacu, u „pani“ jak z wyróżniającem poszanowaniem nazywała służba matkę Ryszarda. Zachowała ona przy stole dawne swoje miejsce i obyczaj nakładania na talerze; nalewała herbatę i kawę, traktując Lidię, jak zaproszonego raz na zawsze gościa. Po skończonem jedzeniu, młode małżeństwo natychmiast znikało. Chwilami w pierwszych czasach, pani Fenigan chciała przyuczyć swą synowę do zajmowania się gospodarstwem; mówiła jej o zawiłościach ztąd wynikających, o nadzwyczajnej baczności, z jaką doglądać należy ogrodu, kuchni, folwarku, bo wszędzie tam kradną, oszukują. Lidię nudziły te nauki i słuchała, ziewając a Ryszard tak pocieszne urządzał miny, by coprędzęj uprowadzić swą żonę, iż zniecierpliwiona pani Fenigan porzucała rozpoczęty wykład i mówiła, by wracali do siebie, sama zaś, westchnąwszy, szła obliczać i układać swoje gruszki, śledzić, czy nie wynoszą z sadu jarzyn i owoców, czy zastawiono pułapki na szczury i koszatki, na których psotność ogrodnik zwalał zawsze winę braków powstających w ogrodzie. Krzątając się koło gospodarstwa, pani Fenigan rozmyślała nad swoją pomyłką; tak, Lidia nie jest tą powolną istotą, na jaką wyglądała. I rzeczywiście ta wpółśpiąca i jakby obumarła istota, miała duszę niesforną, pragnącą wolności, pozostała w gruncie tą dawną dziką cyganeczką, nad którą długo zakonnice pracować musiały, nim przywykła do regularności codziennych zatrudnień. Lidia chodziła chętnie z mężem na polowanie, na połowy ryb i dalekie wycieczki, leli razem kule, fechtowali się i biegali po parku, co razem wzięte o wiele wydawało się jej przyjemniejszem przepędzeniem czasu, aniżeli szycie lub haftowanie.
— Trzeba jednak, abyś zaczęła się obeznawać z gospodarstwem — mówiła jeszcze od czasu do czasu pani Fenigan.
— Po co? Nie widzę żadnej potrzeby — odpowiadała Lidia.
— Po co?... Bo mnie może zabraknąć na tym świecie...
Rozmowa ta miewała miejsce prawie każdego tygodnia w dzień wycieczki powozem do Corbeil. Lidia nienawidziła tego przymusowego spaceru, tem więcej, że na rynku w Corbeil, pani Fenigan kazała zatrzymywać konie i oglądała stragany, z chęcią poznania jarzyn i owobów wyniesionych pokryjomu przez ogrodnika, któremu nie dowierzała, równie jak reszcie swej służby.
— Patrz, Lidio, jestem przekonana, że to moje melony, albo te brzoskwinie, toć tylko u mnie i w Grosbourg takie rosną... Tak, tak... wszystko, co oni tu sprzedają — są rzeczy kradzione...
Wracając do domu, nie przestawała opowiadać o koszach naładowanych ogrodowizną i windowanych po za mur przez wspólników niewiernej służby... Zamykanie ogrodu nie pomagało, gdyż wszystko przefruwało pomimo największej baczności... Lecz Lidia zagłębiała się we własne myśli i przestawała słyszeć... widziała się małą dziewczynką biegnącą po gościńcu w sierocem ubraniu a teraz temże gościńcem jedzie powozem do pałacu... Dreszcz przyjemnego uczucia przenikał ją całą, zwłaszcza, gdy przejeżdżała pod oknami ochronki w Soisy.
Wieczorne poobiednie godziny, młode małżeństwo spędzała w salonie pani Fenigan. Lidia grała na fortepianie, a Ryszard dawnym obyczajem dotrzymywał matce towarzystwa przy partyi szachów.
Pokazało się, iż ten dziki Ryszard niezmiernie lubił muzykę a nigdy jej przedtem nie słyszał; z muzyką zapoznała go dopiero Lidia, którą ubóstwiał, jako kobietę; słuchając jej gry i patrząc na ukochaną jej postać, doznawał rozkoszy dochodzącej do szału. Partya szachów przestawała go zajmować, posuwał figurami bezmyślnie a gdy znieciepliwiona jego nieuwagą matka zrobiła mu wymówkę, przysuwał się do stołu, odwracając się od fortepianu i tylko półgłosem starał się akompaniować wygrywanym przez Lidię sonatom: pum... pum... pum...
— Ach, bądźże już cicho, mój Ryszardzie — wołała zniecierpliwiona pani Fenigan.
Milknął na chwilę, lecz prawie bezwiednie znów pomrukiwał: pum... pum... pum.. i tak czas schodził do godziny dziesiątej, o której nieodwołalnie gasnąć miały światła w pokojach pałacu.
Ta nakazana godzina spoczynku wydała się niejednokrotnie ciężkim przymusem dla młodego małżeństwa; byliby pragnęli módz swobodnie błądzić wśród lasu i rozkoszować się światłem srebrzystego księżyca, widmami zaludniającemi leśne gęstwiny. Lecz bramy parku były zamknięte i klucze wisiały przy łóżku u pani“. A gdy Lidia spacerowała z Ryszardem po parku, dwa olbrzymie psy, Atos i Portos, spuszczane wieczorem z łańcuchów, bezustannie szczekały i ujadały przeraźliwie, dopóki znudzeni tą czujnością stróży małżonkowie nie skryli się w wyznaczonym dla siebie pawilonie.
Jedno z okien ich mieszkania wychodziło na wielkie równiny w kierunku Paryża. Różowa mglista łuna majacząca w oddali na szerokiej przestrzeni nieba, oznaczała miejsce wielkiej stolicy. Lidia stawała długo w tem oknie i każdego wieczoru czuła się jakby zahypnotyzowaną ten nikłem światłem. Paryż, ach ten Paryż o siedem mil zaledwie odległy a którego jeszcze dotąd nie widziała, którego jej dotychczas jeszcze nie pokazano! Gdy wyjawiała to swoje pragnienie, p. Fenigan odpowiadała natychmiast: „Po cóż pojedziesz do Paryża?... Wszak widzisz, że ja tam nie jeżdżę. Ryszard także nie jeździł tam za swoich kawalerskich czasów“. Lidia nie odpowiadała już teraz na tego rodzaju czynione jej uwagi, bunt wszakże wrzał w niej utajony; dlaczegóż ta despotyczna kobieta chciała ją pozbawić wszelkich przyjemności, ku którym tęskniła jej młodość i chęć doznania silniejszych wrażeń. Rzecz dziwna, że Ryszard nie odczuwał walki, jaka toczyła się w sercu jego żony i że nigdy nie zadrżał, widząc, jakiemi oczyma wpatrywała się ona nocami w światło odbijające się na niebie w stronie Paryża.
Raz wszakże pani Fenigan odstąpiła od powziętego planu i uległa, skutkiem wstawienia się możnych swoich sąsiadów z Grosbourg. Lasy ich ciągnęły się w pobliżu Uzelles i na pierwsze polowanie coroczne każdej jesieni, zapraszali oni Ryszarda. Tym razem przybył on w towarzystwie młodego strzelca w zielonem aksamitnem ubraniu, w długich kamaszach i tyrolskim kapeluszu, na płowych kręcących się włosach. „Generale, przedstawiam ci moją żonę!“ — rzekł Ryszard.
Lidia była wysoka i szczupła, w męzkim stroju myśliwskim wyglądała prześlicznie, generał nie odstępował od niej przez dzień cały i posadził ją przy sobie podczas śniadania zastawionego wśród leśnej polanki a przy pożegnaniu nastawał, by Ryszard przywiózł swoją żonę do Grosbourg. Matka Ryszarda oparła się temu. Od czasu śmierci notaryusza stosunki sąsiedzkie były prawie zerwane, generał ożenił się z córką barona Silva, bogatego wiedeńskiego bankiera olbrzymi posag, wzięty za żoną, pozwolił mu na spłacenie długów ciążących na jego majątkach. Austryaczka uchodziła za kobietę niesłychanie dumną i „zapewne uważa nas za niestosowne dla siebie towarzystwo, zwłaszcza od czasu twojego ożenienia“ — dodawała pani Fenigan, która nigdy nie przepuszczała okazyi przypomnienia Lidii czem była, nim została żoną jej syna. Naraz w pierwszych dniach zimy nadszedł do Uzelles list od księcia generała, w którym zapraszał w imieniu księżnej panią Fenigan i młodą parę, by zechcieli spędzić z niemi wieczór w operze, na nadzwyczajnem przedstawieniu, którego datę oznaczał za parę tygodni. Pani Fenigan wiedziała, iż książę ma stałą lożę w operze, czuła się przytem pochlebioną zaprosinami księżnej, zaczęła więc tłomaczyć, iż odmawiać nie należy.
— Ja nie pojadę, jestem już za stara. Ale wy możecie... słyszysz, Lidio, chcę, abyście byli w operze. Nawet z tego powodu chcę, abyś była strojnie ubraną i zapłacę, co będzie potrzeba.
— Dziękuję, bardzo mamie dziękuję — zawołała Lidia, rumieniąc się z radości i mówiąc „mamo“, chociaż zazwyczaj mówiła „pani“ w tej samej formie, jak mówiła służba.
Przez dwa tygodnie żyła jakby we śnie. Suknia obstalowaną została w Paryżu u pierwszorzędnego krawca, który wysłał kilkakrotnie do Uzelles pannę do przymierzenia wybranego przez Lidię stroju; panna ta, wytwornie ubrana, z twarzą zmęczoną nocnemi hulankami, znała wszystkie ploteczki odnoszące się do życia ludzi będących na widowni w Paryżu; za każdym razem opowiadała Lidii o skandalach paryzkich a zwłaszcza o książęcej parze zamieszkującej Grosbourg, jako o ludziach znanych nowej jej klientce; generał trwonił cały swój czas w towarzystwie kobiet, na które się rujnował a księżna bynajmniej niezazdrosna o męża, kochała tylko swojego syna i pieniądze. Prócz owej paryżanki o podejrzanej cnocie, przybył kilka razy do Uzelles fryzyer z Paryża, w celu nauczenia Lidii modnego czesania się.
Z jakimże upojeniem znalazła się wreszcie Lidia wśród wielkiej i wspaniałej loży w operze; siedziała naprzeciw jaśniejącej sali z obnażonemi ramionami, strojna i wykwintna w swej sukni „Empire“ ona, dziecko nieznanego pochodzenia, ona, sierota z łaski w klasztorze wychowana i do lat dwudziestu czterech nie mogąca nawet marzyć o życiu wielkoświatowem! Widok tej strojnej, bogactwem tchnącej sali wywarł na niej olbrzymie wrażenie, oczy ją paliły skutkiem ognia, jaki w nich teraz płonął, czuła się podniecona nieledwie do szału. Co ją mogła obchodzić muzyka, lub to, co śpiewał na scenie jakiś nizki grubas w śmieszne stroje przyodziany, całość widziana i słyszana łączyła się w szum gwałtowny lub cichszy, gubiący się i zanikający we wstrząśnięciu nerwów, jakiego doznawała, w biciu serca i skroni, w rozkosznem upojeniu całej jej istoty. Nie zauważyła nawet lekceważącego powitania księżnej, siedzącej tuż obok. Księżna miała cerę ciemną, włosy żółte, profil owcy i zbyt długą szyję, okręconą trzema sznurami pereł niezwykłej piękności.
W tem upojenie Lidii prysło, zbudziła ją z błogości snu niemiła rzeczywistość. Z tyłu za nią siedział generał i kilkakrotnie się już wychylał, by spojrzeć na salę a przy tem pochyleniu wąsy jego dotknęły ładnych ramion Lidii; po chwili poczuła swą rękę ujętą przez dłoń silną, zagarniającą, namiętną. Obrażona, chciała uwolnić się z tego uścisku, lecz poczuła się tylko mocniej jeszcze chwyconą i najzupełniej bezsilną wobec miłosnej brutalności generała. Lidia mdlała nieledwie z przerażenia. „Co za śmiałość... jakże on mnie ściska... pali mnie jego ręka... Ależ mogą nas zobaczyć... księżna musi widzieć... mąż...“ Przerażała ją przedewszystkiem obojętność, z jaką generał prowadził jakąś ogólną rozmowę. Po raz pierwszy zetknęła się z hipokryzyą ludzi światowych i oburzona była w swej dotychczasowej uczciwości zasad. A dlaczegóż jednak na pierwsze skinienie księżnej, która, wstawszy w połowie przedstawienia, rzekła głośno „nudzę się“, generał też powstał i najobojętniej puściwszy trzymaną rękę Lidii, opuścił lożę wraz z żoną? „Niechno jeszcze raz spróbuje czegoś podobnego ten ściskający miłośnie książę... a zobaczy jak potrafię to przyjąć!...“ I podczas gdy Ryszard drzemał w głębi loży a sala drżała od muzyki i śpiewu chórów, Lidia układała sobie w myśli ironiczne słowa, jakiemi obrzuci generała przy zdarzonej okazyi, nie wątpiła bowiem, że generał nie zadowolni się dzisiejszym wstępem.
Wsiadając do powozu, Lidia podniecona, oszołomiona wrażeniami, światłem, gwarem i ruchem tego paryzkiego czerwcowego nastroju, w którym znalazła się tak niespodziewanie, rzekła do męża; „A żebyśmy poszli na kolacyę?“ Spojrzał na nią ze zdumieniem. Zkąd przyszła jej myśl podobna? A cóż będzie z godziną odjazdu ostatniego pociągu o w pół do pierwszej? Przecież zaledwie mają dość czasu, by dojechać na odległy od gmachu opery dworzec kolei liońskiej. „Co tam pociąg... prześpiemy się w hotelu!“ I mówiąc to, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała w usta tak rozkosznie, iż biedny Ryszard nie miał siły powiedzieć: „a cóż mama na to rzeknie“, tylko zgodził się mówiąc: „Chodźmy na kolacyę“.
Wszystko się złożyło, by Lidia doznała dziś niespodziewanych wrażeń. Ryszard, ten zawsze tak nieśmiały Ryszard, nieumiejący mówić z obcymi ludźmi, niemający odwagi wejść do sklepu dla załatwienia sprawunku, dziś nabrał pewności siebie, komenderował chłopcom usługującym w restauracyi, był wesoły, ożywiony, dolewał jej i sobie szampana; nigdy go Lidia nie widziała takim i nigdy go już nie miała takim widzieć... lecz obecnie podziw w niej wzbudzał swoją wielomównością i obiecankami, że często powtarzać zamyśla tego rodzaju wycieczki do Paryża... a jeżeli matka będzie z tego niezadowolona... to tem gorzej dla niej... bo zważać nie będzie. Dopiero około godziny drugiej w nocy wyszli z restauracyi; pusto było na wilgotnych, chłodnych i lśniących się pręgami światła ulicach Paryża, jechali dorożką i szukali hotelu; nie chciano ich przyjąć podejrzewając, że są jakąś błędną miłosną parą, co rozbawiło ich bardzo. Wreszcie w podrzędnym hotelu przy ulicy Montmartre, wprowadzono ich do olbrzymiego pokoju wyłożonego cegłą i zastawionego wytartemi meblami; nie zważając na to wstrętne chwilowe mieszkanie, spędzili w niem noc pamiętnych nazawsze rozkoszy.
Smutniejszym okazał się powrót do Uzelles. Gdy tam przybyli nazajutrz rano, służba miała twarze strwożone, wszyscy mówili po cichu. Pani leżała w łóżku, pani była chora, bo czekała aż do rana ich powrotu. Przez ośm dni nie wyszła ze swego pokoju, rozgniewana na młodą parę; a gdy wreszcie przebaczyła Ryszardowi wybryk, na który sobie pozwolił, wyraźnie okazywała, iż nie przebaczyła Lidii, której przypisywała całą doniosłość winy. Pomimo gniewnej i surowej twarzy pani Fenigan, Lidia kilkakrotnie przypominała mężowi uczynioną obietnicę częstych wycieczek do Paryża; lecz zawojowany przez matkę, Ryszard przybierał wtedy do śmieszności strwożoną minę i szeptał zniżonym głosem; „Nie można... nie można, toby mamę zabiło!“ Lidia ruszała pogardliwie ramionami, patrząc na ten brak woli i przestała mówić o Paryżu, widząc, iż musi pożegnać się z myślą przemienienia Ryszarda. Raz więc tylko jeden zdobył się na odwagę, raz jeden był nietylko mężem, lecz kochankiem i jedną noc tylko kochała go, jak kochać pragnęła.
O generale nie było teraz wieści. Ani pisał, ani nie składał spodziewanej przez Lidię wizyty. Myśl, iż ten stary hulaka, o bladych wyłupiastych oczach i fioletowych policzkach, zakpił sobie z niej, bawiąc się nią przez parę godzin spędzonych razem w loży, napełniała Lidię gniewem, oraz wstrętem; czuła się głęboko urażoną, byłaby chciała módz się poskarżyć na doznaną krzywdę, miłoby jej było zemścić się za zniewagę. Lecz raz uznawszy swego męża za marnego niedołęgę, nie zwierzała się przed nim i całą gorycz swych myśli zachowała dla siebie; żal jej wszakże i zniechęcenie do Ryszarda wzmogło się jeszcze; również z żalem i goryczą złożyła swoją strojną suknię i schowała na dno kufra, postanawiając nigdy jej nie oglądać, wiedziała bowiem, iż próżneby tylko wywoływała pokuszenia.
— Czy pani wie, jakie się zdarzyło nieszczęście w Grosbourg? — rzekła raz Rózia, rozbierając wieczorem Lidię.
Okazało się, iż generał został tknięty paraliżem. Był on bardzo chory od czasu, jak spadł z konia przed kilku tygodniami, obecnie zaś stal się zupełnie niedołężnym. Lidia, słysząc tę wiadomość, ochłonęła w swej żądzy zemsty, współczucie wywołał w niej stan generała, naraz strąconego z wyżyn, albowiem wiek i stanowisko dozwalały mu roić o najświetniejszych planach przyszłości.
W jakiś czas potem, Lidia, spacerując z mężem po lesie, ujrzała jadący dróżką powóz wpół otwarty a w nim siedział siwowłosy mężczyzna, nieruchomy, pogrążony w myślach, towarzyszył mu młody człowiek w okularach i długich podkręconych włosach. „Czy poznajesz? to generał! — szepnął Ryszard do żony, generał, ten starzec o śnieżnych wąsach, woskowej cerze i bezwładnem ciele. W pierwszej chwili Lidia nie dala temu wiary. Lecz przekonała się, że tak było w istocie, albowiem o jakie dwadzieścia kroków za powozem, tąż samą zieloną, leśną drożyną postępowała księżna, prowadzona pod rękę przez swego syna, księcia d’Olmütz. Był to ładny blondynek, mogący mieć lat od czternastu do siedemnastu. Księżna też się zmieniła od owego wieczoru razem spędzonego w operze. Z wielką uprzejmością przedstawiła „kochanym sąsiadom“ swego syna, którego nazywano Karlexis, przez złożenie a zarazem skrócenie dwóch imion: dziadka i ojca, Karola i Aleksego. Młody człowiek jadący z generałem, wychyliwszy się z powozu, zawołał chłopca, którego był nauczycielem a księżna, pozostawszy z sąsiadami swymi, rozmawiała z ożywieniem. Skarżyła się, iż biedny Karlexis nudzi się teraz w Grosbourg, zkąd pomimo letniej pory, sprzyjającej podróżom, nie mogą wyjechać z powodu choroby generała. A zdarzyło się właśnie, iż jej ojciec zachorował w Wiedniu i będzie musiała tam podążyć skutkiem wzywających ją listów. Prosiła już innych sąsiadów a obecnie prosi bardzo Lidię i Ryszarda, by jaknajczęściej przyjeżdżali do Grosbourg; będzie to stanowiło uprzyjemnienie czasu dla chorego, a zarazem dla tego kochanego chłopca, żyjącego przy biórku nad książką, lub przy fotelu nieszczęśliwego ojca. Prawdziwie dobry uczynek wyświadczą, jeżeli zechcą brać z sobą na spacery konne i łódką Karlexisa, który niezmiernie lubi tego rodzaju rozrywki a obecnie jest ich najzupełniej pozbawiony, bo ani ojciec, ani nauczyciel nie mogą mu towarzyszyć.
— Czy zechcenie państwo zadość uczynić mojej prośbie?
Po mchem zarosłej, zielonej drodze wracał właśnie ku nim młody książę d’oOlmütz, wytworny i zgrabny, o płowej, kędzierzawej czuprynie; wszyscy troje mówiący, patrząc na niego, równocześnie pomyśleli:
— Jakiż on śliczny!
A on zdaleka jeszcze mówił do księżnej:
— Mamo, przynoszę dobrą nowinę... Ojciec poznał panią Ryszardową, gdy przechodziła w pobliżu powozu. Powiedział wyraźnie jej nazwisko. Właśnie pan Jan zawołał mnie, aby mi to powiedzieć, jak się ucieszył, słysząc, że generał wymówił wyraźnie parę słów z rzędu. Przecież to pierwsze słowa przez niego wyrzeczone od czasu ataku...
Lidia zarumieniła się, z czem było jej bardzo do twarzy a księżna, ściskając ją za ręce, rzekła z serdecznością:
— Droga pani widzi, iż sam jej widok działa uzdrawiająco... wywołuje cuda... Liczę na państwa że będziecie częstymi gośćmi w Grosbourg.
Od tego dnia Karlexis stał się łącznikiem sąsiedzkich stosunków pomiędzy Grosbourg i Uzelles. Dziwny to był chłopiec, wyrafinowanie grzeczny i uprzejmy, zdołał się zainteresować opowiadaniami pani Fenigan o szczurach i koszatkach niszczących owoce i jarzyny, słuchał jej narzekań na służbę, a zarazem zręczne dawał rady Lidii pod względem strojów niewieścich. Szaloną swą odwagą niepokoił Ryszarda w czasie wspólnych wycieczek; nie zważał na żadne przeszkody i ze spokojem narażał życie przy lada okazyi a oczy jego na chwilę nie zmieniały zwykłego zimnego i przeniknąć się niedającego wyrazu. Jakim on właściwie był? Złym czy dobrym — nikt wiedzieć tego nie był w stanie. „Ja go zupełnie nie rozumiem“ — mawiał jego nauczyciel, pan Jan Metzer, dawny profesor przy fakultecie w Lozannie; Jan Metzer opuścił tę posadę z powodu choroby gardła i znał się lepiej na książkach, aniżeli na ludziach, którzy go o wiele mniej interesowali. Obecnie wracał do zdrowia, wieś, wygodne życie — wpływ wywarły dodatni; pan profesor był zarazem znakomitym wiolonczelistą i grywał teraz często wspólnie z Lidią.
Wydawali oni we dwoje, prawie że codzienne koncerty w Grosbourg, albo w Uzelles. W salonie pani Fenigan słuchaczami muzyki byli: proboszcz z Draveil, sędzia trybunału z Corbeil i stary pan Merivet, notaryusz z Draveil, spadkobierca notaryalnego biura ojca Ryszarda a zarazem właściciel kościoła w Uzelles. Książę d’Olmütz siadał w pobliżu Lidii przy fortepianie a Ryszard grał w szachy ze swoją matką. Wieczór kończył się wypiciem po filiżance ziółek lipowych, które wiecznie piła pani Fenigan i wmawiała w swych gości, iż posłużą im na zdrowie przed pójściem na spoczynek, zwłaszcza, że muszą dość daleko wracać do domu wśród chłodu wieczornego. Sądząc po przyjęciach w salonie pani Fenigan przypuszczaćby można było, iż Uzelles leży gdzieś w najgłębszej prowincyi, conajmniej o jakie sto mil od Paryża.
Jakże odmienne było otoczenie w Grosbourg, i o ileż ono więcej podobało się Lidii. Zbierano się tam w popołudniowej porze, w jednym z wielkich salonów wychodzących wprost na wspaniały ogród w sylu fraucuzkim, ogród pełen wielkich przestrzeni otoczonych wyniosłemi drzewami, strzyżonemi umiejętnie a na tle wspaniałej zieloności odbijały liczne posągi i majestatyczne wazony z białego marmuru. Ściany salonu wykładała drogocenna makata, zielona, przetykana złotem i ujęta w rzeźbione w drzewie szerokie ramy z epoki Ludwika XIII.
Pomimo choroby męża, księżna przebywała obecnie w Wiedniu lub w Buda-Peszcie, ojciec jej bowiem umarł i musiała zająć się nader zawiłemi interesami spadku po baronie; skutkiem jej nieobecności, pałac w Grosbourg stał jakby pustką, zły stan zdrowia generała niemało się przyczyniał do nadania tej pustce charakteru smutku i opuszczenia. Gdy tylko rozległ się po wyniosłych salonach dźwięk fortepianu i wiolonczeli, słychać było toczący się na kołach wielki fotel, w którym wożono generała. Chory miał ciało zupełnie bezwładne, lecz odzyskał pamięć i mowę, kazał się zawsze podwieźć tuż blizko do fortepianu i godzinami całemi słuchał utworów Bacha, Beethovena, Schumana. Często się zdarzało, iż Lidia, patrząc na niego z boku, nie odwracając się twarzą ku niemu, widziała jak generał, ulegając wzruszeniu, przechylał głowę w tył, chcąc by łzy nabiegające mu do oczu napowrót wsiąkły pod przymknięte powieki; płakał on nad ogromem spadłego na siebie nieszczęścia a ta cicha jego rozpacz, ta niedola tak możnego człowieka, wywoływała współczucie w sercu młodej kobiety.
Ani on, ani ona nie uczynili nigdy żadnej aluzyi do tego, co między nimi zaszło w loży w operze. Czasami zdarzało się, iż zastawali sami we dwoje, wtedy brat ją za rękę i przez chwilę trzymał w drżących swych dłoniach a ten niedołężny uścisk, ta niema pieszczota tak bardzo różna od brutalnej i zuchwałej napaści, jakiej się dopuścił w czasie pierwszego wieczoru spędzonego przy niej, napawała Lidię tkliwem rozrzewnieniem. Przez jakiś czas Lidia uważała teraźniejsze zachowanie się generała za dowód życzliwości i podziękowania; przyjeżdżając z mężem do Grosbourg zdawało się jej, że tylko chorego przybywa rozerwać w jego wielkim smutku i rozpaczy. Lecz generał spytał ją raz z nienaeka:
— Jak widzę, mąż pani nie jest zazdrosny?...
A Lidia spytała z kokieteryą:
— Zazdrosny — o kogo?...
— O kogóż ma być zazdrosny, jeżeli nie o tego malca! Czyż pani nie widzisz, że on chodzi za tobą jak cień, śledzi każdy twój ruch, poi się zapachem powietrza, którem oddychasz!
Wypowiedział to z gwałtownością, z uniesieniem, które spowodowało, iż znów słowa plątał i nie domawiał; był to u niego wybuch dotychczas tajonej zazdrości. Lidia chciała zbyć to wszystko śmiechem. Karlexis, ależ to dziecko zupełne! Czyż siedemnastoletni chłopiec mógł myśleć o kochaniu kobiety w jej wieku?... Najniezawodniej wydaje mu się ona zbyt już starą. Lecz książę upierał się przy swojem, potrząsał głową i, ująwszy obumarłe swoje kolana drżącemi rękoma, rzekł:
— Chłopiec ten rozwinął się przedwcześnie... Pani nie jesteś pierwszą jego miłością... Ma on w swoim pokoju pełną szufladę listów kobiecych. Powiedz pani swemu mężowi, aby rozejrzał się w tej korespondencji miłosnej... Wprawnie on umie kraść serca kobiece... Wreszcie sam jego nauczyciel, pan Jan, słusznie twierdzi o swoim uczniu, mówiąc: „il a la cavata“.
Wiolonczeliści mówią, że „posiada la cavata“ ten, kto smyczkiem potrafi wywoływać i udzielać dreszcz zmysłowego uniesienia, za pomocą tonów swego instrumentu. Tak, ten młodzieniaszek miał ten dar w swojem posiadaniu i Lidia bezwiednie ulegała tajemniczemu jego urokowi. Słowa starego księcia były przestrogą; starała się bronić przeciw pokusie, lecz najczęściej wmawiała w siebie, że chłopiec ten jest tylko czułem i pieszczotliwem dzieckiem a więc jakież może jej grozić niebezpieczeństwo?... Cóż to szkodzi, że jest on prawie ciągle tuż przy niej?... A więc kąpali się i pływali razem, łowili ryby i oplatali się gołemi ramionami wśród długich chwil spędzanych razem w wodzie i na brzegu rzeki przy wyciąganiu sieci. Godziny całe spędzali w lesie przytuleni do siebie, siedząc na czatach. Mówili wtedy cichutko, nie chcąc płoszyć zwierzyny a gdy deszcz padał lub chłód jesienny zbyt był dotkliwy, Lidia osłaniała chłopca płaszczem, który miała na swoich ramionach. Obecność Ryszarda uspakajała chwilowe jej trwogi a Ryszard, patrząc na pieszczotliwe zachowanie się młodego książątka, mawiał dobrodusznie: „To nasze dziecko“... Nie zauważył on nawet, iż to miano nadawane chłopcu budziło w Lidii żal, że niema dotychczas rodzonego swojego dziecka. W poczciwości swojej i zupełnem zaślepieniu, Ryszard pierwszy zwracał żonie uwagę na te lub inne doskonałości książątka. „Jest on nieporównany“ — powtarzał co chwila. Na szczęście Lidia posiadała wiele szczerości i wrodzonej dumy a to ja chroniło od banalnej miłostki i niewierności. By coś takiego zajść mogło, musiałaby się nadarzyć niespodziewana jakaś okoliczność; wypadek niepozwalający na dłuższą chwilę rozmysłu.
Pewnej niedzieli pod koniec września, zadziwiono się bardzo w pałacu Uzelles, gdy pan Jan nadszedł sam, bez ucznia swego i bez pudła z wiolonczelą. Spostrzeżono przytem, iż jest niezwykle wzruszony. Okazało się. iż zaszła nagła decyzya... Karlexis jechał nazajutrz do Paryża, by w liceum Stanislas przygotować się do egzaminu wojskowego i przedstawić się w Saint Cyr. Generał miał dziś ostrą rozmowę z synem i nakazał mu ten wyjazd; pan Jan mówił, iż szedł właśnie ze swym uczniem do Uzelles, lecz o kilkadziesiąt kroków przed pałacem Karlexis zawrócił się, oświadczając, iż woli, aby państwa Fenigan pożegnał pan Jan w jego imieniu, albowiem zbyt będzie cierpiał, osobiście ich żegnając. Wszyscy zwykli domownicy i goście zebrani dla słuchania muzyki zaczęli ubolewać nad odjazdem młodego księcia. Każdemu umiał się on przypodobać. Pani Fenigan twierdziła, iż generał postąpił okrutnie, zamykając syna w szkole w czasie nieobecności księżnej.
— Tak, ona byłaby nie dozwoliła na coś podobnego, ale jej wiecznie niema w domu! Wrzasnął zniecierpliwiony i niezadowolony Ryszard, mszcząc się teraz na szachach i rzucając pionkami po szachownicy.
— Czyż i pana Jana utracimy? — zapytał stary Merivet, popijając lipowe ziółka, które ze wzruszenia pił, nie włożywszy cukru.
Pan Jan oświadczył głuchym swym głosem, iż generał chce go zatrzymać w Grosbourg jako... jako...
— Jako organistę przy pałacowej kaplicy?... — podsunął mu notaryusz.
— Tak, tak właśnie... — odszepnął biedny pan Jan, czujący dla siebie w tej roli wielkie upokorzenie... — i przyjąłem propozycyę generała, bo mam nadzieję widywania mojego ucznia chociażby raz na miesiąc, w niedzielę, gdy dozwalają pensyonarzom na odwiedzenie rodziców.
Wszyscy obecni zawołali chórem:
— Jakto — raz na miesiąc?... Co za straszne okrucieństwo!
Lidia słuchała, milcząc, była ona wszakże najbardziej wzruszona tym nagłym wyjazdem. Czuła, iż ona jest główną przyczyną decyzyi generała. Ogarnęła nią pewna duma, lecz z zadziwieniem spostrzegła, iż prócz zadowolenia miłości własnej, pojawiło się wyraźnie nowe jakieś uczucie w jej sercu. Żal wielki z powodu wyjazdu książątka. A więc pokochała ona tego młodzieniaszka?... Dla czegóż więc flirtowała równocześnie z jego ojcem?... Pogrążyła się w myślach i starała się rozwikłać powstałą w nich plątaninę. Wieczór wlókł się dziś powoli, wszyscy z melancholią rozważali przyczyny nagłego wyjazdu „kochanego dziecka“. O godzinie dziesiątej nastąpiło pożegnanie a Ryszard, zapalając w sieni latarnię, zapytał się żony:
— Czy chcesz pójść z nami? Chodź, odprowadzimy razem pana Jana.
Noc była ciemna i silny wiatr dął na dworze. Okiennica źle przytwierdzona łomotała w ścianę domu. Lidia lubiąca w taką zawieję przeprawiać się łódką przez Sekwanę, niewiedzieć dlaczego tym razem wymówiła się od towarzyszenia mężowi. Czyż było to instynktowne jakieś przeczucie, czy też chciała mieć tę godzinę wyłącznie dla siebie, by w samotności pozostać ze smutkiem, jaki ją ogarnął? Wyszła wraz z mężem i gośćmi, odprowadziła ich do bramy i tu, pożegnawszy się z nimi, zawróciła w ciemną aleję, w głębi której błyszczało żółte światło lampy postawionej w dolnym pokoju w pawilonie. Lidia szła jakby we śnie, lekką jej suknię wiatr owijał dokoła jej stóp a zeschłe liście z szumem zmiatane wzdłuż trawników, wydawały szelest podobny do ułudnej jakiejś pogoni, ścigającej jej kroki. Pomimo woli obejrzała się kilkakrotnie i naraz usłyszała szept:
— Lidio.. Lidio...
Nie przelękła się; poznała głos natychmiast. Szła ku ławce; zkąd doleciały ją szeptane słowa.
— Ty, tutaj?...
Karlexis czekał tu na nią przeszło od dwóch godzin, bo chciał się z nią pożegnać, ale z nią tylko, bez świadków. Jakże on drży biedny chłopiec! I płacze, płacze jak dziecko, więc Lidia tuliła go z macierzyńską czułością, głaszcząc go dłonią i ocierając mu oczy koronkową chustką, którą zarzuciła na głowę. Nie chcąc, by ich posłyszano lub dostrzeżono, wzięła go za rękę i poprowadziła w głąb parku, lecz psy, spuszczono właśnie z łańcucha, przeraźliwie poczęły szczekać.
— Chodźmy do izby — szepnął, tuląc się do niej.
Izbą nazywano teraz dawny kiosk ogrodowy, w którym Ryszard miał skład broni. Odmalowano tam ściany i belki sufitu, postawiono trochę wschodnich mebli i nazwano kiosk izbą, upatrując w tem podobieństwo do chłopskiej chaty.
Ach, żeby Lidia mogła była widzieć uśmiech ironiczny książątka, gdy weszli tam oboje! Lecz zajętą ona była kojeniem jego smutku, współczuła jego łzom, więc jakże mogła jej przyjść myśl posądzania go o wyrafinowaną przebiegłość i dobrze obliczony podstęp? Drzwi skrzypnęły i weszli do kiosku a wiatr rzucił za niemi garść zeschłych liści, które wionęły aż ku szerokiej sofie, ustawionej pod pękiem zawieszonych na ścianie pałaszy o połyskających rękojeściach. Psy, nie czując już ludzi w parku, przestały ujadać i zaległa głęboka cisza.
Przez czas pobytu książątka w Paryżu w liceum Stanislas, wszystkie ich miłosne schadzki miewały miejsce w izbie. Schadzki te były niebezpieczne i rzadkie, raz tyko na miesiąc, w nocy z soboty na niedzielę, gdy Karlexis przybywał odwiedzić swego ojca w Grosbuurg. Wykradał się z domu, gdy tylko pogaszono światła, przeprawiał się przez rzekę, przedostawał się przez mur otaczający park w Uzelles i czekał w izbie na Lidię a przededniem wracał tąż samą drogą do Grosbourg. Schadzki te mogły ich kosztować życie, zwłaszcza niebezpiecznemi były dla Lidii, która z małżeńskiej sypialni wymykała się dla spotkania się z kochankiem. Wracała ze swych wycieczek zdyszana i spłoszona, z narzuconym zaledwie płaszczem na gołe ramiona i za każdym razem lękała się, że spotka Ryszarda na progu pawilonu rzucającego jej pytanie; „Zkąd wracasz?“ Lecz to niebezpieczeństwo podniecało ją tylko; w grozie mogących ztąd wyniknąć skutków, Lidia widziała okupienie swego postępowania, które tylko brakiem szczerości wydawało się jej nikczemne. Zdawało się czasami, iż pierwsza wyzywała i pomnażała możność odkrycia tych tajnych schadzek, tak iż młody książę powstrzymywać musiał zuchwałą jej odwagę.
Jednej takiej soboty, Lidia koniecznie wymogła na kochanku, by resztę nocy spędził w izbie a rano, upatrzywszy chwilę przyniosła mu koszulę męża, by przebrawszy się mógł zostać z nimi na południowe śniadanie, niby niespodziewanie nadchodząc z Grosbourg lasem i parkiem. Cudem było, rzec można, iż służba, nienawidząca Lidii i gardząca nią, jako istotą przypadkiem wyniesioną do godności żony ich pana, nie odkryła dotychczas miłosnych jej schadzek. Prócz Rózi Chuchin, córki rybaka, która szczerze przywiązała się do swojej pani, reszta służby z radością byłaby zdradziła jej tajemnicę. Lecz nigdy nikt nic nie zobaczył i nikt niczego się nie domyślał. Może psy coś wiedziały, lecz ich mowa nikomu nie objaśniała o mających miejsce nocnych wycieczkach. Jeden tylko generał wiedział o wszystkiem. On, nie śledząc, lecz bezwładnie spoczywając w swoim wielkim fotelu, domyślił się i odgadł, co zaszło między Lidią a jego synem. Gdy Lidia zjawiła się teraz w Grosbourg dla rozerwania chorego muzyką, patrzały na nią badawcze, ironiczne a zarazem bolejące oczy generała; to jego spojrzenie ciążyło jej i bała się, by pan Jan nie począł robić jakich domysłów. W rzadkich chwilach, gdy Lidia pozostawała sam na sam z generałem, brał ją za rękę i łajał ją jak nieposłuszne, lecz bardzo kochane dziecko:
— Ostrzegałem cię... on ciebie nie kocha... on ciebie nigdy kochać nie będzie... wszak mówiłem ci, abyś się miała na baczności... lecz cóż począć... „il a la cavata, i a la cavata!“
Lidia udawała, że nie rozumie znaczenia słów generała. Otwierała szeroko oczy i patrzała na mówiącego z naiwnem zadziwieniem, lecz on nie zważając na to, łajał ją dalej z tkliwą wymówką. O miłości, jaką miał dla niej, nie wspominał nigdy wprost: mówił o tem jak o dalekiej już teraz przeszłości, rzeczy drogiej, lecz nazawsze straconej.
Raz rzekł:
— Choroba powaliła mnie w samej sile wieku i zniweczyła całą przyszłość, jaką miałem przed sobą. Lecz jeżeli łzy żalu nad sobą wylewam, to tylko ze względu na ciebie.. bom ciebie na zawsze postradał!... Ach, a gdy pomyślę, żeś ty synowi memu oddana... Ach, jakże straszna rozpacz mnie ogarnia!..
Innym znów razem mówił do niej:
— Gdy on wraca od ciebie, zawsze to poznaję, chociaż skrywa się przedemną... Lecz odgaduję z jego chodu... Czuję twój zapach, który uniósł z waszej schadzki. Boleścią jest to dla mnie, niewymowną męczarnią... Żałuję wtedy, iż cierpienie moje chorobą spowodowane, nie jest dotkliwsze. Musiałbym wtedy myśleć i o niem, byłoby to ulgą dla mnie, podczas gdy w stanie obecnym myślę tylko o tobie i zazdrość doprowadza mnie do szaleństwa.
Gdy ociepliło się na wiosnę, księżna zjechała do Grosbourg z zamiarem wywiezienia generała do wód w Tyrolu. Powiedziano jej, że wody tamtejsze znakomicie podziałają na zdrowie jej męża, miała też zamiar spędzenia całego lata w Tyrolu ze swym chorym. Generał, dla zadośćuczynienia swej zazdrości, zdecydował, iż Karlexis spędzi cały ten czas w Paryżu, zamknięty w szkolnym rygorze; na decyzyę tę wpłynęła propozycya Ryszarda, chcącego wziąć do Uzelles młodego księcia. Karlexis nie stawiał oporu postanowieniu ojca. Miał on bowiem plan już powzięty doprowadzenia do skutku swej chęci podróżowania a podczas nieobecności rodziców łatwość przedstawiała się większa. Pragnął wynająć jacht i opłynąć świat dokoła. Pieniędzy miał mu dostarczyć dawny kamerdyner jego matki. Nie chcąc być samotnym w podróży, przygotował Lidię zręcznie pisanemi listami, w których poruszał czulsze struny jej serca i umysłu. Wiedział, iż pragnęła zwiedzać kraje nieznane, instynkt ku tułaczemu życiu był w niej silnie rozwinięty od lat najmłodszych a więc w listach swoich kusił ją powabem wspólnie odbywanej wielkiej podróży, po morskich przestrzeniach pod innem aniżeli tutaj niebem: pomny był na rozdmuchanie w niej dumy, z jaką mu nieraz mówiła o tajemnicy swego arystokratycznego pochodzenia: „Czyż arystokratyczna krew twoja — pisał do niej — nie buntuje się w tobie? Jakże ty żyć możesz w ciasnocie pojęć burżuazyjnych? Ci ludzie zbyt poziomymi są dla ciebie!“
Lidia niezupełnie mu ufała, lękała się młodości swego kochanka; żal jej było księżnej, której rozpacz można było przewidywać; współczuła generałowi, dla którego ciosem się stanie jej ucieczka z książątkiem. Lecz wahania jej trwały krótko i zdecydowała się ostatecznie skutkiem drobnej okoliczności.
„Kto ci to oddał?“ — zapytała się Rózi przynoszącej pierwszy list książątka. Rózia się zmięszała: „Pan Aleksander... i polecił, aby tylko pani, nikomu, jak tylko pani dać do rąk“. Lidia poczuła, że jest od tej chwili na łasce służących. Exkamerdyner patrzył na nią znacząco i uniżenie przy każdem spotkaniu; musiała też udawać, iż nic nie wie o jego zalecaniu się do Rózi, bo byłaby w zupełnej od nich zależności, znali oni własną jej tajemnicę. Przy lada zdarzonej okazyi, skandal mógł wybuchnąć, niewarto więc było czekać tej chwili.. Odpisała na list kochanka: „Kiedy zechcesz“. A jego odpowiedź brzmiała prawie równie lakonicznie: „Jutro, o godzinie piątej rano, przy bramie prowadzącej do lasu“.
Ostatni dzień pobytu Lidii w Uzelles byt podobny do wszystkich poprzednich. Wieczorem szachy i muzyka a z uderzeniem godziny dziesiątej powrót do pawilonu. Podczas gdy Ryszard rozbierał się, Lidia napisała pośpiesznie list do pani Fenigan, w którym kładła nacisk, że nie uwozi z sobą ani grosza, ani też najmniejszej walizki z rzeczami, opuszcza Uzelles tylko tyle, że ubrana. „Wzięliście mnie biedną i nic nieposiadającą... równie biedną wychodzę z waszego domu. Czułam się w więzieniu i uciekam ku wolności...“ Rozbierając się, rzuciła Rózi zdjętą z siebie suknię niebieską fularową obszywaną gipiurami; pokojówka niezupełnie zrozumiała, więc spytała zdziwiona:
— Pani mi daje tę suknię?...
— Tak, zachowaj ją dla siebie.
Położywszy się do łóżka, Lidia zasnęła spokojnie i zbudził ją dopiero Ryszard, wybierający się nad ranem na połów ryb. Po jego wyjściu ubrała się i o godzinie piątej stanęła przed bramą wiodącą do lasu. Lecz, zamiast powozu księcia, zastała przed otwartą bramą wóz, na który ogrodnicy stawiali kosze z ogrodowizną. Były to owe szczury i koszatki niszczące wszystko w ogrodach pani Fenigan...
Niespodziewane nadejście Lidii wywołało nagły popłoch. Wóz zniknął w głębokościach lasu a ogrodnicy uciekali w przeciwną stronę parku; pozostał tylko jeden jeszcze koszyk, zapomniany na trawie koło bramy. Jakże byłaby się Lidia śmiała, gdyby nie dramatyczność decydującej dla niej chwili, lecz nie zatrzymując się, biegła do powozu, którego uprząż poznała zdaleka; nagle, jakiś stary włóczęga podniósł się z rowu i stanął naprzeciw młodej kobiety. W tym brudnym i wstrętnym obdartusie poznała starego Jerzego, którego tak się niezmiernie lękała, będąc dzieckiem. Postanowiła jemu powierzyć list napisany do pani Fenigan. „Zanieś to do pałacu.“ Wziął list, lecz nie ustępował jej z drogi i, przechyliwszy głowę na ramię, patrzał mrugającym swym wzrokiem na tę piękną panią, zarumienioną jak poranna zorza. Przypuszczała, że czeka na datek: „Nie mam pieniędzy, tam ci zapłacą za fatygę“. Lecz i teraz nie ustępował z drogi a usta jego poruszały się niedomawianemi słowami. Lidia odepchnęła go na bok, torując sobie przejście i dopiero gdy znikła wśród krzaków, stary Jerzy ruszył się i poszedł w przeciwnym kierunku a z gardła wydostał mu się jęk głuchy, jakby skarga nieujęta w słowa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.