Mała parafia (tłum. anonimowy)/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Cudowne działanie małej parafii.

— Nie możesz sobie wyobrazić, panie Janie, bezustannej mojej męczarni. Dla dokonania najprostszej czynności, którą inni ludzie robią machinalnie, ja muszę używać całego zasobu mojej woli! Powtarza się to co chwila, gdy mam wstać, usiąść, zdjąć lub włożyć czapkę; gdy mam podnieść się z łóżka rano, żuć i łykać jedzenie, dokończyć zdanie, które na swe nieszczęście rozpocząłem mówić, wszystko to dla nędznego niedołęgi, jakim jestem obecnie, jest katuszą, pracą nad siły... Siądźmy... już cały jestem oblany potem a wszak niedaleko zaszedłem, opierając się na twojem ramieniu.
Tak mówił książę generał do pana Jana, prowadzącego chorego od ławki do ławki na tarasie dominującym nad Sekwaną w parku przed pałacem w Grosbourg. Pan Jan wysłuchiwał całemi godzinami narzekań generała i pełen współczucia silił się na pocieszające słowa, któremi się kołysze i usypia bóle cierpiących.
— Jednakże Karlexis utrzymuje, iż książę znakomicie trzymałeś się wczoraj na koniu.
— Znakomicie, oj tak, tylko przez kpiny można mówić, iż istotnie znakomicie! Dojechałem do bażantarni powozem w towarzystwie księżnej; wzięła mnie ochota wsiąść na klacz nadleśnego, bo wiedziałem, że klacz nietylko jest niezwykle łagodna, lecz że bardzo lekko nosi. Po pięciu minutach jazdy runąłem nieprzytomny w rów, z którego wciągnięto mnie do powozu. Dziwię się tylko, iż życie mi jeszcze pozostało po tej nowej katastrofie. Ale masz dowód, jak znakomicie trzymałem się wczoraj na koniu!... Sił już nie mam wcale i gdybym sobie nie powtarzał: „Chcę żyć, muszę, żyć“ — to niezawodnie jużby mnie nie było na tym świecie.
Przymknął oczy i pochylił głowę w tył a blade zmęczone jego rysy odbijały od ściany pnących się za ławką roślin, zwieszających bogate pęki kwiatów i powojów. Zdala, po za krzewami oddzielającemi taras od rozległego trawnika, dolatywały odgłosy gry w tennis a białe berety i jasne suknie, migały, przebiegając dla podchwycenia piłek. Głośny wybuch śmiechu i ożywionych wykrzykników naraz mówiących kilku młodych głosów, wyprowadził chorego z zamyślenia.
— Czy słyszysz, panie Janie, jak twój były uczeń wybornie się bawi w towarzystwie Rebek i Ester z pałacu Mérogis?... O ten nigdy nie będzie cierpiał... Śmieje się szczerze... nic mu spokoju nigdy nie zamąci...
A po chwili dodał z przygnębieniem i pewnego rodzaju wzgardą:
— On jest potworny i zagadkowy... Zupełnie go nie znam i nie rozumiem... Czy ty, panie Janie zdołałeś zbadać jego charakter?...
Pan Jan bąkać począł wymijająco:
— Zdaje mi się... Lecz myślałem, że się nawrócił, złożył przyrzeczenia i postanowił iść drogą obowiązków...
— Ale tylko z musu to uczynił... nie miał innej drogi wyjścia... Księżna nie chce, aby mówiono o wypadkach zaszłych pod koniec owego romansu, więc i ty, panie Janie, nie wiesz jak sprawy stoją. Młodzieniec ukazał się w świetle niebardzo korzystnem, dlatego też księżna, jako matka pełna słabości, nakazała wszystkim milczenie... lecz ja nie mam tej słabości dla niego... Otóż Aleksander, któremu poleciliśmy szpiegować sprawki twojego byłego ucznia, wpadł pewnego ranka niespodziewanie do pokoju kochanków w Monte-Carlo, wołając z udanem przerażeniem: „Ryszard Fenigan równocześnie ze mną przyjechał... uciekajmy!.... Strzeżmy się jego pomsty!“ Ona, znająca, swojego męża, niby z pozoru ciemięgę, lecz dzikich namiętności w chwili podniecenia, przeraziła się i natychmiast chciała wyjeżdżać. Karlexis — muszę oddać mu sprawiedliwość, iż nie stchórzył — nie chciał uciekać. Więc Aleksander, odciągnąwszy go na bok, wyznał:
„Męża niema tutaj. Lecz wymyśliłem ten manewr, aby panicza uchronić od zguby. Wiem, że dom gry połknął już wszystkie pieniądze a panicz ma do utrzymania jacht, tę kobietę a może jeszcze i potomka... Trzeba złemu zaradzić... Przywiozłem pieniądze... niech panicz siada na jacht i wypływa na pełne morze a ja sobie z tą panią poradzę“.
Młody człowiek zgodził się natychmiast, co ani mnie ani ciebie, panie Janie, nie dziwi, bo znamy trochę tego ptaszka. Po trzech miesiącach kochanka była mu ciężarem, byłby się jej pozbył o wiele wcześniej... Więc rzuciwszy się ze łzami w objęcia ukochanej, czemprędzej ją pożegnał i wsiadł na jacht a ją powiózł Aleksander do Bretanii, wmawiając w opuszczoną, że Karlexis tam niebawem przybędzie. Otóż dotychczas oczekuje go ona w nadmorskiej mieścinie... Przypuszczam, iż i my nie bylibyśmy prędko zobaczyli Karlexisa, lecz „Bleu-Blanc-Ronge“ rozbił się w pobliżu wysp Balearskich. Wrócił więc z miną markotną, bo z pustą kieszenią... Mam z tego powodu proces z właścicielem owego jachtu, będę musiał płacić szkodę poniesioną, pensyę załodze i rodzinom marynarzy, którzy zatonęli, prócz tego będą jeszcze koszta zerwania miłosnej awantury — słowem wszystko to kosztować będzie wiele pieniędzy... Skorzystałem z tej okoliczności, by ująć w kluby młodzieniaszka i zażądałem, aby odbył jednoroczną służbę wojskową. Otóż przez cały ten czas a mieliśmy z sobą rozmów niemało, ani razu nie wspomniał chociażby przelotnie o tej kobiecie, która życie mu swoje dała w ofierze i która obecnie wyczekuje go co chwila, wpatrując się w morze, by dojrzeć jacht wiozący ukochanego. Przeszło od miesiąca czeka go na brzegach Bretanii...
Pan Jan spojrzał na generała z po nad okularów i spytał głosem drżącym od wzruszenia:
— Jakto?... Ona nic jeszcze nie wie?...
— Nie! Aleksander prowadzi całą tę sprawę a ponieważ to łotr zupełny, więc przewleka naumyślnie, bo nietylko ciągnie ztąd korzyści, lecz raduje się, mogąc komuś zadawać męczarnię... Księżna idzie... mówmy o czem innem.
Generał spostrzegł ją zdaleka; szła drobnemi, lecz śpiesznemi krokami. Ubrana była wytwornie a żółte włosy wymykały się dokoła gustownego, ogrodowego jej kapelusza.
— Szukałam cię — rzekła do męża a pochyliwszy się, szepnęła pośpiesznie, podając mu rozpieczętowaną kopertę. — Przeczytaj, znalazłam ten list do Karlesia, pomiędzy innemi przyniesionemi z poczty, lecz go przejęłam, spostrzegłszy stempel z Draveil...
Generał wziął podany list i zrazu czytał go wpół głośno, lecz zaraz umilkł, spostrzegłszy, iż jest to wyzwanie na pojedynek, ze strony Ryszarda Fenigan.
„Wiesz, że jesteś łotrem, lecz będziesz tchórzem, jeżeli pomimo żołnierskiego munduru i t. d.“
Ręce generała drżały a twarz trupio zbladła.
„Play" zawołał dźwięczny, młody głos męzki, dolatując wśród ciszy od strony grających w piłkę i przy angielskiej zabawie używających angielskiego języka.
Przeczytawszy list, generał rzekł zwolna i z powagą:
— Po wczorajszem spotkaniu w lesie, należało się tego spodziewać.
Księżna rzuciła się na ławkę, wybuchając:
— Jakto?... Przecież tyle pieniędzy już zapłaciłam z tego powodu i jestem gotowa jeszcze dać więcej... więc czegóż tym ludziom potrzeba, aby zostawili nas w spokoju?
— Niewszystko można opłacić pieniędzmi, moja droga... Wreszcie mąż nie dostał ani grosza i ręczę ci, że napróżnobyś czyniła starania w tej mierze. Zabrano mu żonę, więc się o to gniewa, co jest rzeczą zupełnie naturalną i mojem zdaniem Karlexis nie może się uchylać od dania mu satysfakcyi.
— Mężu; co też ty mówisz!... Czyż nie pamiętasz, co sam niedawno twierdziłeś, iż Ryszard Fenigan włada po mistrzowsku wszelką bronią?
— Cóż zrobić?... Karlexis jest żołnierzem i bić się powinien, skoro mu ubliżają...
— Nie pokażę mu tego listu.
— To ręczyć ci mogę, iż natychmiast dostanie drugi list bardziej jeszcze obelżywy.
— Pojadę do starej pani Fenigan.
— Przyjmie cię ona tak, jak ty ją przyjęłaś, gdy zjechała do Grosbourg... Jeden jest tylko sposób, by uchronić naszego syna od tego pojedynku.
— Jaki? — zapytała księżna z zapałem.
— Żebym ja stanął za niego.
Popatrzała na niego i błyszcząca chwilowo w jej oczach nadzieja gasła stopniowo; wreszcie wzruszyła ramionami, mówiąc:
— Chcesz pojedynkować się a zapominasz, mój drogi, iż nie możesz utrzymać się na nogach... Ja myślę, że najprostszą rzeczą będzie napisać do pułkownika, by go wezwał natychmiast z powrotem do pułku. Wszak de Boutignan jest naszym krewnym, więc można z nim być otwarcie. Uwzględnił moją prośbę, zwalniając Karlesia od tych uciążliwych wielkich manewrów, lecz teraz wobec zaszłych okoliczności, wolę, by brał w nich udział...
Piłka spadła w ich stronę i potoczyła się przed mówiącymi. Prawie równocześnie z po za kwitnących krzaków wybiegł za nią Karlexis w białem flanelowem ubraniu, z obnażoną szyją, opasany szerokim jedwabnym pasem; policzki miał zarumienione, czoło i włosy spotniałe. Ujrzawszy, że księżna schowała szybkim ruchem list, uśmiechnął się, mówiąc:
— Zdaje mi się, że knują się tutaj jakieś tajemnice przedemną!
Pochwyciwszy piłkę, zniknął znów po za krzakami, pozostawiając po sobie wrażenie piękna i wdzięcznej zwinności. Wszyscy troje zarówno to odczuli a matka sformułowała to słowami:
— Jak panowie chcecie, abym mogła dozwolić na nadwyrężenie tego pieścidełka?... Biegnę napisać list do pułkownika de Boutignan.
Pozostawszy znów sam na sam z panem Janem, generał podniósł się ruchem energicznym.
— Nie trwóż się, panie Janie... pozwól, muszę spróbować...
Prostował się, lecz nogi uginały się pod nim a kij, który ujął w rękę i mierzył nim jakby pistoletem, czekając komendy, padł na ziemię. Gdyby pan Jan nie był podbiegł natychmiast, generał byłby się przewrócił; doszedłszy z trudnością do ławki, siadł i ocierał twarz, zeznojoną wysiłkiem. Do oczu nadbiegły mu łzy żalu nad swoją niemocą:
— Jakiż pojedynek jest dla mnie możliwy!...
Po chwilowem milczeniu, dodał:
— Księżna miała racyę, mówiąc, że nie mogę się utrzymać na nogach! W głosie jej brzmiała wzgarda, lecz jako kobieta i matka tylko wzgardę czuć może dla męża, niemogącego już obronić ani jej samej, ani jej syna!
Podczas gdy to mówił z oczami utkwionemi w ziemię i głosem drżącym od nerwowego wzburzenia, po parku rozlegały się gwarne rozmowy i śmiechy młodzieży, bawiącej się w tennis na wielkim trawniku po za kwitnącemi krzakami.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz rano jeszcze książę spał, gdy listonosz przyniósł rekomendowany list oddany na pocztę w Draveil pod adresem Karlexisa. Lecz rozkazy już zostały wydane, by wszystkie bez wyjątku listy oddawano księżnie. Podpisawszy się w księdze listonosza, otworzyła kopertę. Był to nowy list od Ryszarda Fenigan o wiele obelżywszy od wczorajszego. Schowała go z postanowieniem niemówienia o tem nikomu. Karlexis przed godziną wyjechał z Grosbourg do Melun, zawezwany depeszą przez swojego pułkownika, księżna czuła się więc spokojną. Lecz następnego dnia w południe przyniesiono znów list z Draveil, tym razem pod adresem generała. Rozpoczynał się od słów:
„Cóż myśli począć książę d’Alcantary? Czyż jest takim samym tchórzem, jak syn jego?“
List ten przyniesiono podczas południowego śniadania. Księżna siedząca naprzeciwko męża, zaczęła się dziwić, dlaczego nie je. Lecz nie mógł utrzymać widelca tak ręce mu drżały. Zamiast odpowiedzi, podał żonie otrzymany list. Rzuciła okiem i przebiegłszy pismo, rzekła spokojnie, wiedząc, iż Karlexis jest bezpieczny w Melun:
— Ta pisanina jest wprost śmieszną... Przecież oni wiedzą, że ty nie jesteś w stanie stawienia się... wiedzą, że jesteś chory...
— Nie, Ryszard Fenigan tego nie wie. Widział mnie onegdaj jadącego konno.
— To musiał także widzieć cię w rowie... boć niedługo utrzymałeś się na siodle. Wreszcie można im to będzie objaśnić. Poślę do Uzelles pana Jana.
W oczach nieszczęsnego ex-nauczyciela pociemniało, zamigotało, jakby patrzył na partycye zbyt trudną dla swojej wiolonczeli.
— Masz racyę — rzekł generał głosem już spokojniejszym.
Biedny pan Jan, jakże oddalonemi wydały mu się owe dni minione, gdy przewoził swoją wiolonczelę łódką powożoną przez starego Chuchina. Tak niegdyś lubił te wyprawy po rzece do Uzelles. Obecnie pałac w Uzelles grozić mu się zdawał, wiedział przytem, ile tam było smutku, ile zmian, zwłaszcza od chwili, gdy stosunek matki z synem stał się tak naprężonym, iż przestali z sobą rozmawiać. Od czasu rozmowy w oranżeryi, Ryszard przeniósł się z pałacu do pawilonu, tam jadał i nigdy ztamtąd nie wychodził. Całemi dniami strzelał z pistoletu. Był to jedyny odgłos, świadczący, iż pawilon nie stoi pustką. Pani Fenigan, chcąc w zajęciu szukać ulgi, gospodarowała i doglądała służby od rana do wieczora; głos jej suchy, gniewny, rozlegał się bezustannie a brzęk kluczy wtórował jej pogróżkom na ogrodników, koszatki i szczury. Czuła się obrażoną w swej dumie i w głębokości swego przywiązania do syna.
— Żyłam i żyję tylko dla niego a jednak on przekłada nademnie tę wszeteczną kobietę! Ach co za zgroza!...
Słów jej brakowało na wypowiedzenie uczuć, rozsadzających zbolałe jej serce. Pędziła dni, pojąc się goryczą. Wpadała w rozpacz, ilekroć przypomniała sobie wyraz twarzy Ryszarda, miotanego złością i nienawiścią ku niej w czasie owej pamiętnej rozmowy. I to on, on, jej Ryszard tak przemawiał do matki, która tak namiętnie była do niego przywiązaną. Powiernicą pani Fenigan była Eliza.
— Kuzynka się myli — mówiła Eliza z czułością, pomagając jej zbierać spadłe jabłka wokoło karłowatych i umiejętnie hodowanych jabłoni. — Tak, kuzynka się myli, przypuszczając, że Ryszard przestał być kochającym synem. Uniósł się wtedy gniewem, więc nie liczył się ze słowami, lecz on od dzieciństwa przywykł uwielbiać swoją matkę. Niechaj kuzynka spróbuje uczynić pierwszy krok ku zgodzie a jestem pewna...
Lecz pani Fenigan z oburzenia na podobną możliwość, upuściła uzbierane jabłka na ziemię i zawołała zaczerwieniona:
— Ja mam zrobić pierwszy krok do zgody z moim synem?... Nigdy. Słyszysz, nigdy nie poniżę się do czegoś podobnego. Wołałabym umrzeć. Jego jest rzeczą przeprosić mnie za popełnioną zniewagę.
— A któż może ręczyć, iż on tego nie pragnie?... Pewna jestem, iż tylko o tem myśli. Gdybyś zechciała, kuzynko, pozwolić mi, to poszłabym do niego... zapukam do pawilonu...
Pani Fenigan uśmiechnęła się wzgardliwie, mówiąc:
— Próżne twoje zabiegi, moja biedna Elizo. Ty zbyt jesteś poczciwa, aby wiedzieć, jak należy postąpić. Daj temu pokój. Nie masz szczęścia do przeprowadzania swoich zamiarów...
Pani Fenigan miała urazę do Elizy, iż nie ziściła nadziei, jakie opierała na niej, używając jej jako lekarstwa mającego uzdrowić Ryszarda. Eliza nie miała wszakże urazy do kuzynki, współczując jej ciężkiemu zmartwieniu; widząc wszakże iż obecnie jest nieużyteczną w Uzelles, mówić poczęła o wyjeździe z powrotem do Lorient a pani Fenigan nie znajdowała przyczyny odradzania tego postanowienia i nie zatrzymywała jej bynajmniej, chociaż byłaby wolała mieć ją przy sobie.
Ryszard płonął zazdrością i przemyśliwał tylko o zemście. Pragnął krwi, życia Karlexisa! Odnalazł w fortecy w Villeneuve dwóch oficerów a dawnych szkolnych kolegów swoich z gimnazyum Louis-le Grand. Przyrzekli mu, iż będą sekundantami; tymczasem wprawiał się w strzelanie i robienie bronią; wyczekując gorączkowo odpowiedzi na listy pełne coraz sroższych obelg, wysyłane codziennie do Grosbourg. Niespodziewanie dla Ryszarda, stanął pewnego dnia przed nim w pracowni w pawilonie, wylękły, blady i coś niewyraźnie bełkoczący pan Jan.
Sam widok pracowni strwożył pana Jana. Wszędzie była porozkładana broń, podłoga biała była od kartonów przeszytych kulami; wreszcie onieśmielony był celem swojej misyi; niewiedział jak przemówić, by sprawę załatwić pomyślnie. „Generał chce się stawić za syna, który wyjechał wezwany na wielkie manewra. Lecz generał, nie mogąc się utrzymać na nogach, prosi pana Fenigan, oraz jego sekundantów, by zgodzili się na warunki wyjątkowe“...
— Jakie warunki wyjątkowe?... Czy chce się bić konno — zapytał Ryszard szydersko.
— Nie. Lecz chciałby strzelać, siedząc, nie stojąc... Przecież jest przykład, historyczny przykład... Generał d’Elbée został rozstrzelany na fotelu. Otóż książę proponuje panu tego rodzaju pojedynek. Miejsce sam pan obierzesz. W Uzelles albo w Grosbourg. Fotele staną o piętnaście kroków...
Ryszard przerwał mu z brutalnością:
— To są warunki dobre dla inwalidów... Proszę powiedzieć generałowi, iż poczekam na powrót jego syna... Wolę nawet bić się z jego synem. Poczekam miesiąc, dwa, ile będzie trzeba... Lecz chcę się bić z tym łotrem a jeżeli się nie stawi na wezwanie, to go jak dzikie bydlę upoluję w lesie, czatować na niego będę wytrwale i zabiję jak psa wściekłego.
Ryszard powtórzył jeszcze kilkakrotnie i dobitnie: „Zabiję, zabiję! Muszę go zabić i zabiję!“ Słowa te padały, jak uderzenie młota w biedną, zbolałą głowę pana Jana. Wyszedł z pawilonu, słaniając się na nogach, podtrzymując się ściany a gdy przekroczył furtkę prowadzącą do lasu, spotkał przy niej panią Fenigan, która oczekiwała na niego, dowiedziawszy się, że jest u jej syna. Zobaczywszy ją, zmięszany pan Jan zawołał z właściwą sobie niezręczną poczciwością:
— Ach pani, jakże mi przyjemnie, tak dawno nie miałem szczęścia...
Lecz ona przerwała mu te grzeczności i, wskazując na pawilon, spytała:
— W jakim celu pana tutaj wysłano? Cóż ci państwo z Grosbourg chcą jeszcze nam zrobić?... Czy za mało zła nam wyświadczyli dotychczas?...
— Ależ to nie my... to pan Ryszard... to on... zapewniam, że nie my.
Drżąc cały, opowiadał o listach nadsyłanych przez Ryszarda do Grosbourg, przerażenie księżnej, chorobę generała...
— Powiedziałam księżnej — rzekła pani Fenigan, uśmiechając się zwycięzko — tak, powiedziałam jej: „Drżyj pani, jeżeli synowie nasi spotkają się z sobą“.
Lecz pani Fenigan zamyśliła się, gdy pan Jan rzekł:
— Nieszczęście spada ślepo... może ono dosięgnąć również panią jak księżnę; lepiej niech pani wywrze wpływ na swego syna, niechaj się pohamuje w swych pogróżkach. Wszak on pani zawsze słucha we wszystkiem...
— Na nieszczęście przestał mnie słuchać... i nie mam już wpływu na mego syna. Ta nikczemna kobieta, uciekając, uwiozła z sobą całe przywiązanie Ryszarda... zabrała mi miłość mojego dziecka.. stracił on dla mnie szacunek należny i zaufanie, jakie okazywał mi dotychczas. Czy pan uwierzysz, iż od trzech dni...
Lecz zamilkła, bo się bała rozpłakać. Łez byłaby się wstydziła. Wiedziała przy tem, iż łzy osłabiają wolę a chciała zachować całą przytomność i energię. Krzepiła się w swej dumie, niewzruszona na pozór, obojętna wobec buntu posłusznego dotychczas syna.
Rozmawiając, wyszli z lasu na gościniec, wiodący do Corbeil. Pani Fenigan z parasolką w ręku szła z gołą głową; spotykani mieszkańcy wioski kłaniali się witali ją a zarazem patrzeli z pewnem podziwieniem, nie przywykłszy ją widzieć spacerującą po gościńcu.
— Wszak dziś jest dzień powszedni — spytał pan Jan — z jakiego więc powodu słyszę dzwon małej parafii?
— Pewnie jaką rocznicę odprawia ten stary waryat... i mówiąc to, pani Fenigan wzruszyła ramionami.
Miała ona skrytą niechęć do notaryusza, przypisując mu winę zniechęcenia się nagłego Ryszarda do Elizy od dnia owego obiadu i rozmowy o rozwodzie. Odkłoniła się też obojętnie na głęboki i ceremonialny ukłon złożony jej przez pana Merivet, wychodzącego właśnie ze swego kościoła. Ubrany był czarno, żałobnie, obchodził dziś bowiem dwudziestą pierwszą rocznicę śmierci swojej żony.
— W tym kościele dają odpuszczenie wszystkich grzechów i zbrodniarzom — rzekła wskazując parasolką małą parafię. — Chcianoby, żebym uczęszczała tutaj... lecz dziękuję... nie chcę brać udziału w tem spaczeniu pojęć religijnych. Niech sobie mój syn chodzi do tego kościoła, lecz moja noga nigdy tam nie postanie!..
— Ach pani, pani — zawołał z przejęciem pan Jan, przypomniawszy sobie misyę, w jakiej przybył do Uzelles. — Cóż my poczniemy, kiedy pani straciłaś władzę nad swoim synem... A wszak on chce zabijać... zabijać...
— Niechaj by zaczął od swojej żony!
— Dlaczegóż pani to mówi?
— Jakto... więc i pan jej bronisz?... Jakiż urok ona na was wszystkich rzuciła, że tak za nią przepadacie?... Ach wiem już... pan to z powodu muzyki, tak jak Ryszard, pum, pum, pum... a omdlewające jej miny, które zdaniem mojem wynikały z próżniactwa, wy, mężczyźni, braliście za słodycz kobiecą, słabość, potrzebującą waszej opieki, waszego silnego ramienia... tak, wy lubicie wyobrażać sobie, iż bronicie i osłaniacie słabe istoty... Ach łotrzyca, zabrała mi temi minkami swojemi to, co miałam najdroższego, mojego syna! O gdybym ją tak mogła spotkać, miałaby za swoje!...
— Nie mów pani tego, gdybyś ją spotkała, ulitowałabyś się nad nią. Pani jesteś lepszą, aniżeli się chcesz okazać... a tamta jest obecnie niezmiernie nieszczęśliwą...
Pani Fenigan spojrzała wyniośle, pożegnała mówiącego kiwnięciem głowy i zawróciła się w stronę Uzelles. Drzwi kościoła były otwarte. Czemu przypisać, jak wytłómaczyć nagłą zmianę zaszłą w umyśle pani Fenigan?... Lecz stała się rzecz dziwna, pani Fenigan bowiem weszła do kościoła, choć zarzekała się przed chwilą, iż nigdy doń nie wejdzie.
Weszła i rozglądać się zaczęła dokoła. Na ścianach odbijały się cienie szyb różnokolorowych, jedno tylko wielkie okno pod nad środkowym ołtarzem pozostało otwarte, ukazując głębię niebieskiego nieba, przerywaną co chwila lotem białych gołębi. To okno otwarte wprost na niebo, dziwnie było urocze, pociągające... Prawie mimowoli pani Fenigan uklękła i poczęła odmawiać „Ojcze nasz“ a gdy doszła do słów: „odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom“... łzy popłynęły z jej oczu a twarde, jak opoka serce stało się naraz tkliwe i współczujące. Ulgi doznała niespodziewanej i wielkiej, klęczała z pokorą i zagłębiła się w myślach nad przebiegiem swojego życia.
Tak, Ryszard miał racyę, wyrzucając jej egoizm. Wszystko i wszystkich naginała ku własnemu zadowoleniu. Kochała męża i kocha syna a jednak jakże oni cierpieli pod brzemieniem jarzma, które im narzuciła. A może Lidia byłaby szczęśliwą, gdyby była znalazła choć trochę serdeczności ze strony matki swego męża. Lecz pani Fenigan okazywała jej tylko dumę swą i wzgardę, nie czując potrzeby wyrozumiałości i przebaczenia. Obecnie zdawała sobie z tego sprawę i wiedziała już jaką powinna być nadal. O jakże to będzie trudno, lecz raz uznawszy swe błędy, przemoże się, sama siebie pokona. Silna tem postanowieniem, znów rozpoczęła „Ojcze nasz...“ Przeciągłe głębokie westchnienie doleciało ją z boku... a więc nie była tutaj samą?... W kościółku było dość ciemno, lecz oczy jej przywykły do tego mrocznego światła, rozejrzawszy się przeto dostrzegła nieopodal od siebie klęczącą kobietę w czepku na głowie, w nędznem bezbarwnem odzieniu; modliła się a przed nią leżał węzełek z rzeczami i przeciągnięty przezeń stary, czarny parasol. Dotychczas pani Fenigan nie lubiła żebraków i włóczęgów; co poniedziałek dawała im jałmużnę, uznając się przez to zwolnioną od datków po za domem. Niejednokrotnie sprzeczała się skutkiem tej przyjętej reguły z Lidią, która pragnęła obdarzać każdego spotkanego biedaka. Jakież byłoby zadziwienie Lidii, gdyby mogła była widzieć tę niewzruszoną nigdy panią Fenigan przemawiającą do biednej modlącej się kobiety: „Wy nie tutejsi, moja dobra kobieto?“ Lidia byłaby napewno zadrżała ze wzruszenia a może i z nadziei... lecz Lidia widzieć tego nie mogła i nie słyszała miękkiej słodyczy tego pytania. Nie słyszała go również biedna, wędrowna kobieta, bo zmęczona, wycieńczona, osunęła głowę na piersi i spała. Dawniej pani Fenigan byłaby się oburzyła podobną bezczelnością żebraczki nieumiejącej się zachować w kościele z należnym szacunkiem, lecz obecnie, ulegając gwałtownej zmianie uczuć, zaszłej od chwili przekroczenia progu małej parafii, pani Fenigan popatrzała na śpiącą litościwie i sięgnąwszy po sakiewkę z pieniędzmi, złożyła ją na węzełku ubogiej kobiety. Ta hojność pani Fenigan była może najgłębszą oznaką przemiany zaszłej w jej sercu.
Napoleon Merivet przechadzał się pomiędzy rozkwitłem! makami zarastającemi wązki pas gruntu pomiędzy kościołem a żelaznemi sztachetami; gdy ujrzał we drzwiach panią Fenigan, wydał okrzyki radości:
— Pani tutaj... to naprawdę pani?.. Słyszałem czyjeś kroki w kościele, lecz... nigdy nie spodziewałem się...
— Tak, to ja. Sama nie wiem, jak się to stało. Można to śmiało nazwać cudem. Lecz chyba cuda pana nie dziwią — dodała z wesołym uśmiechem.
Notaryusz nie mógł znaleźć słów na wypowiedzenia swego podziwu i wielkiego zadowolenia a pani Fenigan, roztwierając parasolkę, by się zasłonić od południowego słońca, mówiła dalej:
— Mam do pana wielką prośbę... Muszę na dni kilka wyjechać z domu. Przykro mi pozostawiać Ryszarda w zupełnej samotności, zwłaszcza w teraźniejszych przykrych okolicznościach...
Stary uśmiechnął się i rzekł z pewną przebiegłością:
— Wszak ta samotność nie będzie zupełna... pozostanie z nim kuzynka?...
— Kuzynka wraca do Bretanii i właśnie z nią tam jechać muszę.
— Po co do Bretanii... po co?
— Sama jeszcze nie wiem... Jestem pod wrażeniem natchnienia doznanego w małej parafii.
Napoleon Merivet nie pytał dalej, lecz uniesiony wzruszeniem zawołał:
— Wiedziałem, że pani jesteś zacną i dobrą kobietą... tylko ta piekielna pycha psuła najlepsze twe popędy.
— Lecz kochany panie Merivet, proszę pamiętać, iż wszyscy powinni mieć przekonanie, że jadę do Bretanii, ulegając życzeniu Elizy. Zwłaszcza Ryszard niechaj tak myśli. Inaczej mógłby sobie wyobrażać różne rzeczy, które niewiadomo o ile mogą przyjść do skutku. Chcę najpierw sama zbadać i zobaczyć...
— Bądź pani spokojna Ryszard niczego się nie dowie... będzie wiedział tylko to, co pani zechcesz. Będę nad nim czuwał, jak również nad wszystkiem, co się będzie działo w Grosbourg. Jeżeli ta straż okaże się ponad moje siły, to zawezwę do pomocy mojego poczciwego przyjaciela, księdza Cerès, który łagodny jest na wzór świętego Franciszka a jest przytem stanowczy i silny, jak zastęp archaniołów... Ręczę pani, że Ryszard będzie pod dobrą opieką.
— Dziękuję, serdecznie panu dziękuję!
Chciała już odejść, lecz widząc, iż Merivet zamyka drzwi kościoła, rzekła:
— Nie zamykaj pan... tam jest jakaś biedna kobieta... zasnęła ze zmęczenia...
Oczy staruszka błysnęły i rzekł, prostując się dumnie:
— Teraz pani poznała, czem jest ten kościół... gdy jest otwarty, zawsze wejdzie tam istota potrzebująca pocieszenia... lub chociażby odpoczynku... Pozostawmy więc biedaczkę w spokoju... Drzwi zamknę później. Czy nikogo, prócz niej, niema w kościele?...
— Owszem. Pozostawiłam tam moją pychę. Tę piekielną pychę, jak ją pan dobrze określiłeś. Proszę jej ztąd nie wypuszczać i uwięzić w najciemniejszym jakim zakątku — dodała pani Fenigan, śmiejąc się wesoło i swobodnie.
Cudowne działanie małej parafii nigdy nie wykazało się dobitniej, jak tą nadzwyczajną przemianą usposobienia matki Ryszarda.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.