<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mały lord
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Julia Zaleska
Ilustrator Reginald Bathurst Birch
Tytuł orygin. Little Lord Fauntleroy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.

Mały lord Fautleroy zbudził się dopiero nazajutrz rano, nie pamiętał wcale, jakim sposobem dnia poprzedniego dostał się do sypialnego pokoju i wygodnego łóżeczka, nie przebudził się nawet, gdy go rozbierano. Otwierając oczy, usłyszał trzaskanie ognia na kominie i szmer dwóch głosów, rozmawiających szeptem.
— Pamiętaj, Gertrudo, żeby mu o tem nie wspominać wcale — mówił jeden z tych głosów — on nic nie wie, dlaczego matka tu nie mieszka i dlaczego jej tu nawet przychodzić nie wolno.
— Jeżeli taki jest wyraźny rozkaz jego Dostojności — odpowiedział głos drugi — musi być wykonany. Ale ja zawsze powiem, za pozwoleniem pani, że to jest okrucieństwo. I pani z pewnością tak myślisz, kochana pani Millon; żeby tej biednej, młodziutkiej wdowie wydrzeć rodzone dziecko, jedyną pociechę! Wczoraj wieczorem Jakób i Tomasz opowiadali nam przy wieczerzy w izbie czeladnej, że w życiu swojem nie widzieli takiego ślicznego, roztropnego, miłego chłopczyka. Siedział sobie u stołu naprzeciwko jego Dostojności, jakgdyby obiadował z najlepszym swoim przyjacielem, z najczulszym dziadkiem. Gdyśmy na odgłos dzwonka weszli z Jakóbem do biblioteki, lord Fautleroy spał na kobiercu. Na rozkaz jego Dostojności zabraliśmy go i przenieśli tutaj. Jakób niósł go na ręku, ach! żebyś pani widziała, jak on wyglądał! Istny aniołek. Główkę przytulił do ramienia Jakóba, jasne włoski rozsypały mu się dokoła, spało niebożątko tak spokojnie, z ustek różowych równiutki oddech wychodził, nie mogliśmy oczu oderwać od niego. Jego Dostojność ma także dobre oczy, poznał się na tem dziecku, zaraz ja to spostrzegłam, że tak patrzał na małego lorda, jak nigdy, na nikogo nie patrzy. A do Jakóba powiedział cichutko: „Ostrożnie, żebyś go nie przebudził.“
Cedryk tymczasem przeciągnął się na łóżku, potem usiadł i z podziwieniem zaczął się rozglądać dokoła. Obaczył w pokoju dwie kobiety. Pokój był duży, wesoły, obity jasnym kretonem w kolorowe kwiatki, suty ogień palił się na kominie, promienie słońca zaglądały przez okna, przy których wiły się gałęzie zielonych bluszczów w doniczkach. Obie kobiety, widząc, że Cedryk się przebudził, zbliżyły się do łóżeczka; w jednej z nich chłopczyk poznał panią Millon, gospodynią zamkową, druga była trochę młodsza, na twarzy jej miłej i uśmiechniętej malowała się dobroć i przychylność.
— Dzień dobry, mylordzie — rzekła pani Millon — jakże się spało?
Cedryk przetarł oczy i uśmiechnął się.
— Dzień dobry — odpowiedział — nic nie pamiętam, jak ja się tu dostałem.
— We śnie przeniesiono waszę Dostojność do sypialnego pokoju. Oto jest Gertruda, która ma waszej Dostojności usługiwać.
Mały lord wyciągnął rączkę do Gertrudy, witając ją z taką samą uprzejmością, jak wczoraj witał hrabiego.
— Bardzo dziękuję, że pani taka łaskawa i chce się mną zajmować.
— Ona ma imię Gertruda, mylordzie i tak ją proszę nazywać — powiedziała gospodyni — ona do tego przywykła.
— Pani czy panna Gertruda? — pytał mały lord.
— Ani jedno ani drugie, Gertruda bez żadnych dodatków — odezwała się sama Gertruda — ze mną to ceremonie niepotrzebne. Niech Bóg błogosławi waszę Dostojność. Cóż, może wstawać będziemy? Ja waszę Dostojność ubiorę, a potem podam śniadanie.
— Ależ ja sam się ubieram już oddawna — odpowiedział Cedryk — Kochańcia mnie nauczyła. Kochańcia, to moja mama — dodał — mieliśmy tylko jednę Katarzynę do usługi, a roboty było dużo w domu: gotować, sprzątać, prać; ona nie miała czasu na to, ażeby mnie ubierać. Sam także się umywam, czasem tylko troszkę wodą naklapię w pokoju, to już trzeba wytrzeć.
Gertruda i gospodyni spojrzały na siebie z uśmiechem.
— To dobrze — rzekła pani Millon — wasza Dostojność powie Gertrudzie, co ma robić, ona się do tego zastosuje.
— Z największą przyjemnością spełnię każdy rozkaz waszej Dostojności — dodała Gertruda wesoło — będę na zawołanie, gdyby przy ubieraniu mylord zapotrzebował czego.
— Dziękuję — odrzekł mały lord — co prawda czasem z guzikami nie umiem sobie dać rady i muszę prosić o pomoc.
Już podczas ubierania Cedryk zaprzyjaźnił się na dobre z Gertrudą i dowiedział się rozmaitych szczegółów z jej życia. Opowiedziała mu, że mąż jej służył w wojsku i zginął podczas wojny; że syn był marynarzem, odbywał niedawno żeglugę daleką, widział rozbójników morskich, ludożerców, Chińczyków i Turków. Przywiózł matce z tej podróży piękne muszle i korale, a ona obiecała te osobliwości pokazać Cedrykowi. Jego to opowiadanie zajęło niezmiernie. Powiedziała mu także Gertruda, że ją tu sprowadzono aż z drugiego końca Anglii naumyślnie, aby mały lord miał troskliwą opiekę kobiecą; bo ona już od lat wielu zajmowała się dziećmi w domach bogatych. Nim tu przyjechała, była przy jednej ślicznej panience.
— Ona jest podobno krewną waszej Dostojności — mówiła — nazywa się lady Izabela Vaughan. Może tu kiedy przyjedzie.
— Doprawdy! — zawołał Cedryk — bardzobym się ucieszył. Nigdy nie znałem bliżej małych panienek, chociaż je widywałem z daleka. Chciałbym, żeby tu przyjechała.
Gdy Cedryk ubrał się i pacierz zmówił, Gertruda przeprowadziła go do drugiego pokoju na śniadanie. Był to także duży i piękny pokój, przez drzwi otwarte ujrzał mały lord trzeci jeszcze, Gertruda mu powiedziała, że te trzy pokoje wyłącznie dla niego były przeznaczone. I znowu przyszło mu na myśl, tak samo jak wczoraj, gdy siedział sam jeden z dziadkiem w ogromnej, paradnej sali jadalnej, że dom ten był bardzo duży, a mieszkańców miał tak mało... Zasiadł przy stoliku, na którym Gertruda przygotowała wykwintną zastawę do śniadania.
— Czy to nie dziwne — mówił w zamyśleniu — ja taki jestem mały i mam mieszkać w takich dużych trzech pokojach, w takim ogromnym zamku. Nieprawdaż, jak to dziwnie?
— O, to tylko z początku zdaje się takie dziwne — rzekła kobieta z uśmiechem — wasza Dostojność prędko się do tego przyzwyczai, tu tak ładnie wszędzie.
— O, bardzo ładnie, to prawda — odrzekł mały lord i westchnął z cicha — szkoda tylko, że Kochańcia tu ze mną nie mieszka. Zawsześmy razem z nią siadali do śniadania, ja jej cukier wkładałem do filiżanki i śmietankę dolewałem do herbaty. Taką mi to przyjemność sprawiało...
— Wasza Dostojność codzień ją odwiedzać będzie — przerwała Gertruda — a tu na zamku tyle jest pięknych rzeczy do widzenia, jakie tu są koniki!
— Doprawdy! — zawołał Cedryk z żywością — pan Hobbes miał konia do wożenia towarów, także był niebrzydki, bardzo go lubiłem.
— W tutejszej stajni pewnie są ładniejsze. Ależ ja zapomniałam, mylord nie widział jeszcze tego wszystkiego, co jest w tamtym pokoju.
— A cóż tam jest?
— O, bardzo ciekawe rzeczy, ale ja nic nie powiem, wasza Dostojność pójdzie tam po śniadaniu i obaczy.
I uśmiechnęła się tak jakoś tajemniczo, że Cedryk zaciekawiony dokończył śpiesznie śniadania, zeskoczył z krzesła i biorąc ją za rękę, zawołał:
— No, chodźmyż teraz zobaczyć.
Przeszli próg w milczeniu, chłopczyk spojrzał dokoła, stanął na środku pokoju, obie rączki włożył w kieszonki, nie mówił ani słowa, lecz poczerwieniał cały, w oczach jego błyszczących odmalowało się zdziwienie i zachwycenie. Bo też dla dziewięcioletniego dziecka widok to był prawdziwie zachwycający. Pokój miał piękne, wesołe obicie, w różnobarwne kwiaty i ptaszki, przy ścianach stały półki, a na nich porozkładane były przepyszne książki z obrazkami i mnóstwo ślicznych zabawek, szczególnie z rodzaju naukowych, jakoto: łamigłówki geograficzne, zoologiczne, stereoskopy, pudełka z farbami, malowane arkusze do wyklejania domów, młynów, machin, i tym podobnych przedmiotów. Cedryk widywał nieraz takie rzeczy w oknach sklepów w Nowym-Yorku, ale nigdy tak kosztownych zabawek nie posiadał na własność.
— Co to jest? czyje to wszystko? — zapytał po chwili milczenia.
— Wszystkie te zabawki, książeczki, obrazki, należą do waszej Dostojności; możesz, mylordzie, brać każdą rzecz do ręki, bawić się nią, oglądać.
— Co, naprawdę? te prześliczne rzeczy są moje, moje własne? — i Cedryk zaczął skakać po pokoju, klaszcząc w ręce i dając inne oznaki szalonej radości. Gdy ochłonął nieco, zwrócił na Gertrudę oczy błyszczące, jak gwiazdeczki i mówił:
— O, wiem już, co to znaczy, to dziadunio, on mi darował to wszystko, nieprawdaż?
— Tak jest — odrzekła Gertruda — jego Dostojność hrabia kazał te piękne rzeczy sprowadzić z Londynu i tu poskładać, ażeby mylord miał się czem bawić. Hrabia niczego szczędzić nie będzie, byle tylko mylord był wesół, nie tęsknił i nie wzdychał.
O, cóż to była za radość! Już samo obejrzenie tych wszystkich osobliwości zajęło parę godzin, a każdy przedmiot taki był ciekawy, dziwny, nadzwyczajny, że Cedryk nie mógł się oderwać od jednego, chociaż i inne miał ochotę oglądać. Co jednak najwięcej go zachwycało, to ta myśl szczególna, że prześliczne książki, zabawki, obrazki, te cuda wszystkie, naumyślnie sprowadzone były z Londynu i na tych półkach poukładane, ażeby on miał się czem bawić i cieszyć, gdy z Nowego-Yorku przyjedzie.
— O, Gertrudo! — zawołał z zapałem — czy jest na świecie drugi dziadunio taki dobry i wspaniałomyślny, jak ten mój dziadunio kochany?
Dziwny wyraz pojawił się na twarzy Gertrudy. Nie znała jeszcze hrabiego, bo niedawno przybyła na zamek, lecz od innych sług nasłuchała się o nim niemało, a nikt go nie nazywał dobrym i wspaniałomyślnym, zdania były całkiem przeciwne.
— Zjadłem zęby na służbie u różnych panów — mówił stary Tomasz kamerdyner — znałem i złych i dobrych, ale takiego złośnika, takiego zrzędy nieznośnego, jak nasz hrabia, nie widziałem jeszcze w życiu. Gdyby nie to, że lepiej od innych płaci, toby i pies u niego służyć nie chciał.
Ten sam Tomasz podsłuchał był kiedyś i powtórzył w obec Gertrudy rozmowę starego hrabiego z panem Hawisamem, jeszcze przed wyjazdem prawnika do Ameryki.
— Ba! — mówił hrabia — taki malec, dziewięć lat. Nakupi mu się mnóstwo zabawek, cacek, a zapomni prędko o matce.
Owa dobroć i wspaniałomyślność, która tak zachwycała niewinnego Cedryka, nie miała w rzeczy samej innego celu. Lecz zapoznawszy się bliżej z wnukiem, hrabia spostrzegł odrazu, że to nie było dziecko roztrzepane i lekkomyślne, zwątpił też o powodzeniu swoich planów. Rozmyślał o tem do późna w noc i sen miał niespokojny. Cały ranek przesiedział sam w bibliotece nachmurzony, około południa kazał Cedryka przywołać. Chłopczyna zbiegł śpiesznie ze wschodów, w wesołych podskokach wpadł do biblioteki:
— Tak niecierpliwie czekałem, przecież zawołał mnie dziadunio — mówił, zbliżając się z twarzyczką rozpromienioną do hrabiego — pilno mi było podziękować dziaduniowi za tyle prześlicznych darów. O, dziękuję, z całego serca dziękuję. Nigdy w życiu nie miałem takiej uciechy, przez cały ranek oglądałem te piękne rzeczy.
— Podobały ci się zabawki, zadowolony jesteś? — zapytał hrabia.
— O, i jak jeszcze! — zawołał chłopczyk z zapałem — cóżbo to za śliczności! Jest tam jedna gra szczególnie, podobna trochę do szachów, przesuwają się pionki czarne i białe po kratkach, a punkta wygrane znaczą się na liczmanach. Chciałem sprobować zagrać z Gertrudą, ale ona nie mogła dobrze zrozumieć, a może ja nie umiałem wytłómaczyć. Dziadunio pewnie umie grać w szachy?
— Zapewne — odrzekł hrabia.
— To i tę grę zrozumiałby dziadunio z pewnością. Ja ją znam, jeden z chłopców, moich kolegów w Nowym Yorku, miał takąż samą i przynosił z sobą do publicznego ogrodu. Prześliczna gra i taka zabawna. Może przynieść i pokazać dziaduniowi? A możebyśmy we dwóch zagrali? Dziadunio rozerwałby się trochę, zapomniałby choć na chwilę o bólu w nodze. Czy bardzo dziś boli?
— Oj, boli, niestety!
— Jeżeli tak okropnie boli, to nie wiem, czy dziadunio będzie miał do gry ochotę — mówił chłopczyk, a w głosie jego brzmiało serdeczne współczucie — radbym wiedzieć, czy to dziadunia zabawi czy znudzi?
— Obaczymy — mruknął starzec — przynieśno tę grę.
Oglądanie zabawek i gier dziecinnych w towarzystwie małego chłopczyka, było to zaiste nowe i niezwykłe zajęcie dla dostojnego hrabi; lecz ta nowość właśnie mu się podobała. Coś nakształt uśmiechu pojawiło się na jego ustach, gdy Cedryk ożywiony, rozradowany; powrócił z pudełkiem w ręku.
— Czy można ten stoliczek przysunąć do fotela? — zapytał malec.
— Zadzwoń na Tomasza — odrzekł hrabia — i każ mu przysunąć.
— O, czyż warto wołać go po to! Ja sam przysunę, ten stoliczek nie jest ciężki.
Znowu lekki uśmiech zarysował się na ustach hrabiego, nie spuszczał oczu z chłopczyka, który był całkowicie zajęty przygotowaniami do gry. Przysunął stoliczek do fotela hrabiego, rozłożył na nim pudełko kratkowane i pionki porozstawiał.
— To bardzo zabawne — mówił — może dziadunio wziąć dla siebie czarne pionki, ja wezmę białe. Jeden zaczyna i przesuwa z jednej kratki na drugą, ot tak, widzi dziadunio, a drugi przeszkadza, zagradza drogę, ot tak. Kto pierwszy dojdzie do końca, ten wygrał. Ja zaczynam.
I tak gawędząc, wyjaśniając prawidła, mały lord rozpoczął grę, a hrabia dał się do niej wciągnąć na dobre. Chłopczyk śmiał się, klaskał w dłonie, ile razy mu się udało zręcznie pionek przesunąć, cieszył się zarówno i powodzeniem przeciwnika, a ta szczera jego wesołość musiała w końcu nawet ponure czoło hrabiego nieco rozchmurzyć.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Maria Julia Zaleska.