Macocha (de Montépin, 1931)/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Gaston pogrążony w swojej miłości i zajęty jedyną myślą, nie miał ani czasu ani głowy odpowiedzieć na list Pawła. Zobowiązanie jednak przyjęte względem pana de Lorbac, nie pozwalało mu tracić czasu, dlatego też zaraz w poniedziałek rano wziął do do pracy z pośpiechem, gorączkowym, a obrabiając glinę, rzucał od czasu do czasu spojrzenia na okno Teresy.
Ale dopiero o godzinie drugiej po południu podniosła się roleta i dała mu możność dostrzeżenia szybko oddalającej się Teresy. Dziewczę odchodząc dało znak Gastonowi ręką. Ten znak napełnił jego serce radością, której pierwszym skutkiem była zdwojona gorliwość w pracy i pewna równowaga umysłu, na jego bowiem naturę wrażliwą, najmniejsza rzecz wpływ wywierała i była dostateczną by upadek ducha zmienić w odwagę, egzaltację w przygnębienie.
Po śniadaniu odpisał kilka wierszy Pawłowi Gaussin, nie dlatego by odpowiedzieć na jego pytania, jak raczej, by z nim pomówić o swojej sąsiadce. Odesławszy list, zabrał się znowu do pracy. Oprócz pracowni, którą już znamy, Gaston miał drugą dla obrabiania marmuru, na parterze w tymże domu. Teraz schodził do niej niechętnie, z parteru bowiem nie mógł spozierać ciągle na okno Teresy.
Dzień był prześliczny. Około godziny trzeciej promienie słońca padając na szyby pracowni w połączeniu z ciepłem pieca, sprawiały gorąco duszące; jakkolwiek było to podczas zimowej pory roku. Gaston nie mogąc dłużej wytrzymać, otworzył okno, by wpuścić świeżego powietrza; W tej chwili znane mu okno z przeciwka otworzyło się, a w ramach jego ukazała się panna Daumont, ubrana w długim białym peignoirze.
Wychylił się na zewnątrz, ona również nachylona, wsparła się na żelaznym pręcie. Spojrzała na ulicę i korzystając z chwilowej nieobecności przechodniów, zawołała:
— Jestem samą... jestem zagrożoną... proszę pana o pomoc... przyjdź pan... czekam cię...
— Idę... — odpowiedział rzeźbiarz — wzruszony do głębi duszy jej słowami.
Wpadł do pokoju na piętrze, ubrał się w jednej chwili, wyszedł na ulicę i spojrzał na okno Teresy. Było już zamknięte.
W pół minuty był już na ulicy Trudaine, lecz dobiegłszy do drzwi domu, w którym mieszkali Daumontowie, zatrzymał się. Przyszła mu myśl, że jeśli odźwierna, z którą przed kilku dniami rozmawiał, pozna go, zawiadomi panią Eugenję o jego bytności, Spojrzał na fasadę domu na balkonie czwartego piętra dostrzegł szyld z napisem: DENTYSTA.
— Chwała Bogu — szepnął. Wyjął chustkę z kieszeni, przyłożył ją do twarzy, jak to czynią cierpiący na ból zębów, i szybkim krokiem przebył korytarz, przygotowany, ma zapytanie dokąd idzie, odpowiedzieć: do dentysty.
Ostrożność była na ten raz zbyteczną, odźwierna bowiem zamkniętą w swej loży i zajęta obiadem, nie spostrzegła nawet jego przejścia. W kilku skokach przebył schody i znalazł się przed mieszkaniem Daumontów. Teresa u wpół otwartych drzwi czekała na niego.
— Chodź pan... chodź prędzej — rzekła głosem ledwie zrozumiałym.
Wszedł, zamknął za sobą drzwi i w uniesieniu, nad którem nie umiał niby zapanować, pochwycił Teresę w ramiona, przycisnął do serca i okrył twarz jej pocałunkami.
Dziewczę, drżące, wzruszone, pod wpływem wstydu dziewiczego, usiłowało uwolnić się z jego objęć.
Gaston zrozumiał nareszcie, że posunął się za daleko. Puścił ją i rzekł:
— Wzywałaś mnie, pani, na pomoc... Jestem gotów bronić cię i ocalić. Cóż się stało?
— Chodź pan... — powtórzyła po raz trzeci Terasa, i biorąc go za rękę, pociągnęła do swego pokoju, gdzie, zdobywając się na odwagę, bez walania lecz ze wzruszeniem, rzekła:
— Powiedziałeś mi pan... że mię kochasz...
Gaston był w tym wieku szczęśliwym, w tym kwiecie młodości, w którym nie widzi się nic śmiesznego, we wszystkiem, co tylko może przekonać o głębokiem uczuciu. Ukląkł i całując jej ręce, zawołał:
— Kocham cię, ubóstwiam i nię przestanę cię kochać nigdy! Jesteś moją przyszłością, mojem życiem... Oprócz ciebie nic dla mnie nie istnieje... bez ciebie życie moje byłoby pustką...
— Lecz czy to prawda?
— Przysięgam ci na moje szczęście!...
— Powiedziałeś pan, że wielkie niebezpieczeństwo zagraża mojej przyszłości... memu szczęściu... naszemu...
— I to jest prawdą... Mogę cię o tem przekonać.
— Nie chcę dowodów. Wierzę, że się pan nie mylisz.
— Kiedy się pani przekonałaś?
— Onegdaj.
— Na balu w ratuszu, wszak prawda?
— Tak.
— Zaprowadzono tam panią, by sprezentować twoją piękność...
— Tak.
— I chcą panią oddać?... człowiekowi, z którym widziałem panią tańczącą?...
— Chcą, bym została jego żoną.
— Chcą, ale to się nie spełni!... Nigdy!... — zawołał gwałtownie Gaston. — Tereso, kocham cię całą duszą, całem sercem, a mój szacunek dla ciebie jest równie wielki jak miłość. Od chwili, w której cię zobaczyłem, należę do ciebie. Mam tylko jedno marzenie: ofiarować ci moje nazwisko, które jest uczciwe i kiedyś stanie się sławnem. Chciałem przyjść do twoich rodziców, wyznać im moją miłość i prosić o twoją rękę, lecz wstrzymała mnie obawa, że możeście bogaci, a że jestem ubogim, mogliby mnie posądzić, że chodzi mi jedynie o posag. Starałem się więc zasięgnąć wiadomości i uczyniłem dobrze, bo dowiedziałem się, jakie są pragnienia rodziców twoich i o jakiej przyszłości marzą dla ciebie i siebie. Gdybym był poszedł za pierwszą myślą i przedstawił się twoim rodzicom, odtrąciliby mnie z pogardą, bo nie mam takiego majątku, jaki oni pragną posiąść wszelkiemi środkami dla ciebie... a przedewszystkiem dla siebie samych. Od tego celu nie powstrzymają ich ani łzy twoje, ani rozpacz... Twoja piękność jest dla nich kapitałem, który, przez małżeństwo pragną wyzyskać we własnym interesie!... Czy wiedziałaś o tem Tereso?...
— Wiedziałam... powiedziano mi.
— Któż taki?
— Moja matka...
— A więc prawda!... Chciwość może w sercu matki zagłuszyć wszelkie uczucie. To okropne!... Ale na szczęście ja jestem! Całą moją wolą i siła oprę się haniebnym zamiarom twojej rodziny, i miłość zwycięży nad rachunkiem!... Wezwałaś mnie, Tereso, a więc masz we mnie ufność, więc mnie kochasz... czy prawda?...
Dziewczę zarumieniło się i opuściło oczy.
— Kochasz mnie! — powtórzył Gaston — bo gdybyś mnie nic kochała, nie znajdowałbym się w tej chwili tutaj. Czytam w twojem sercu i widzę w niem miłość, lecz to mi nie wystarcza i pragnę usłyszeć z ust twoich, że kochasz mnie, jak ja ciebie kocham...
Głos Gastona dźwięczał czułością i przenikał Teresę niewypowiedzianą roskoszą.
I oczy Gastona utkwione w jej źrenice, tryskały strumieniem magnetycznem, który nią owładnął i odjął nakoniec panowanie nad sobą.
— Tak zdaje mi się, że kocham pana... — odrzekła po chwili głosem niepewnym. — Ja także od pierwszej chwili, w której cię zobaczyłam, uczułam w duszy niepokój. Nie umiałam zdać sobie z niego rachunku, lecz teraz zaczynam go rozumieć. Gdy cię nie widzę, twoja postać jest mi obecną w myśli... Gdy mówisz do mnie, twój głos przenika mi do serca i sprawia uczucie, jakiego dotychczas nie znałam. W tej chwili, gdy na cię patrzę, doświadczam takiego szczęścia, iż nie wyobrażam sobie, by mogło istnieć większe... Jeżeli to wszystko jest miłością, więc kocham cię...
Gaston uczuł zawrót głowy. Pochwycił Teresę powtórnie i złożył pocałunek na jej czole.
Zostawiwszy ich na tej schadzce, wielce, mimo uczciwości Gastona i niewinności Teresy, dla nich niebezpiecznej i powróćmy do p. de Loigney.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.