Macocha (de Montépin, 1931)/Tom III/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Gdy już zmierzchało i zbliżał się czas powrotu do Montgrésin, Gaston wstał od roboty, włożył do podróżnej torby ręcznej kilka książek, parę sztuk bielizny i opuścił pracownię. Zeszedłszy na dół, rzekł do odźwiernej?
— Jadę na obiad do mego kolegi w Fontainebleau i powrócę dopiero jutro.
Wyszedł i udał się na dworzec kolei północnej.
Po drodze porobił niektóre sprawunki i przybył na kolej przed samem odejściem pociągu.
W mieszkaniu Daumontów Joachim Touret prowadził dalej poszukiwania.
— Czy badała pani odźwiernę? — zapytał Eugenję.
— Badałam.
— I cóż powiedziała?
— Że dzisiejszej nocy około godziny trzeciej ktoś pukał w okienko loży i żądał otworzenie drzwi.
— A nie zauważyła żadnej osoby obcej, wchodzącej do domu podczas nieobecności pani?
— Gdyby była zauważyła, z pewnością by mi powiedziała. To uczciwa kobieta.
— Więc nie mam żadnej wskazówki, trzeba szukać na oślep, bez punktu wyjścia. Będzie trudno! Jednak nie tracę nadziei... będę szukał nieznajomego i znajdę go!
— Według pana, jakże to się stało? — zapytał Robert Daumont.
— Mojem zdaniem, godzina ucieczki naznaczona była wcześniej przez uwodziciela, który musiał oczekiwać blisko domu, w powozie. Niema wątpliwości, że jeśli nie jest on bogatym, to musiał nająć mieszkanie w tak zwanych pokojach umeblowanych Jeżeli zaś przeciwnie posiada majątek, to uprowadził córkę państwa do jednego z tych pałacyków, które zawsze można znaleźć wolne, a nad któremi policja nie może mieć nadzoru dobrego...
Jak widzimy. Joachim Touret nie odgadnął prawdy, ale był blisko niej.
— Czemże się pan teraz zajmie? — zapytała Eugenja.
— Przedewszystkiem przejrzę wszystkie zakłady, czyli tak zwane pokoje umeblowane, od największych aż do najmniej znanych...
— To praca ogromna!
— Wielka... mniejsza wszakże, niż pani sądzi. Zawezwę do pomocy jednego z moich kolegów w prefekturze, którego specjalnością właśnie jest nadzór nad pokojami umeblowanemi. On to najlepiej zrobi...
— Czy nie obawiasz się pan jego niedyskrecji?
— Nie. Przedewszystkiem jest to człowiek pewny, a po drugie nie wymienię przecież ani nazwiska ani imienia córki państwa. Zresztą można twierdzić napewno, że jeśli panna Teresa znajduje się w hotelu, to uwodziciel nie podał jej nazwiska.
— Jakże dowiedzieć się więc w takim razie?
— Sposobem bardzo prostym. Chwila przybycia i rysopis wystarcza w zupełności. W razie potrzeby można pokazać fotografję. Zresztą powtarzam, niech pani się nie obawia. Gdy mój towarzysz zajmie się hotelami, ja zwrócę się w inną stronę, mianowicie do fiakrów.
— Wszystko to wymaga wiele czasu.
— To trudno, lecz ręczę, że nam się uda...
— Pokładamy w panu całą ufność i nadzieję, a nie potrzebuję dodawać, jak wdzięczność nasza będzie szczerą i wielką...
— Postaram się zasłużyć na nią... Zapewne jutro pojadę do Senlis, prosiłbym więc panią o adres przełożonej pensji.
— Pani Dubief, ulica Okopowa 76.
Ajent zanotował w książeczce.
— A teraz — rzekła pani Eugenja — powiem panu, co postanowiłam i zdaje mi się ze się pan na to zgodzisz.
— Słucham.
— Odprawiłam służącę, gdyż obawiałam się by nie rozgadała...
— Bardzo dobra przezorność. Czy już odeszła?
— Odjeżdża na prowincję jutro rano.
— To jeszcze lepiej. A odźwierna?
— To kobieta dyskretna.
— Hm... Odźwierne w ogóle nie odznaczają się dyskrecją... za wiele mają sposobności do wygadania się...
— To też i względem niej przedsięwzięłam ostrożności... Pojutrze wyprowadzamy się z tego mieszkania...
— Wyprowadzamy się! — zawołał żałośnie Robert Daumont.
— Musimy!
— Gdzież będziemy mieszkali?
— Przy ulicy de Verneuil nr 17. Już najęłam.
— Zanotuję to sobie — rzekł Joachim Touret.
— Jutro umówię się z przedsiębiorcą transportowym — ciągnęła dalej pani Daumont — zażądam ludzi na popołudniu dla spakowania rzeczy, a pojutrze rano przejedziem do nowego lokalu. Skoro stąd wyjedziemy, przestaną się nami zajmować.
— Bardzo słusznie — rzekł ajent — pochwalam tembardziej postanowienie pani, iż może nam ono posłużyć...
— Do czego?
— Bardzo prawdopodobne, że panna Teresa zechce zasięgnąć wiadomości. Z czasem ośmieli się i zechce dowiedzieć się co państwo przedsięwzięliście po jej ucieczce i gdzie zamieszkaliście. Przybędzie sama lub przyszle swego kochanka. Porozumiem się więc z odźwierną. I urządzę dla siebie w jej loży kryjówkę.
— Ach!... co za wyobraźnia obfita w pomysły.
— Fach wymaga tego — odrzekł skromnie Mioduś.
— Ale pan będziesz mieć wydatki...
— Mówiłem już o tem z szanownym mężem pani.
— Pan Touret nic nie chce przyjąć, zupełnie nic rzekł Robert.
— Nigdy na to nie pozwolę — odparła Eugenja — i proszę pana na wszystko polikwidować sobie przynajmniej koszta... Pracować dla nas darmo... no, jeszcze, ale ponosić wydatki nigdy!.. Pozwolisz więc pan wrócić sobie koszta, albo zrzekamy się pomocy pańskiej.
— Ależ pani...
— Nie przyjmuję żadnych tlómaczeń — przerwała pani Daumont. — Czego kobieta chce, Pan Bóg tego chce... wiesz pan o tem dobrze. Ustąp więc dobrowolnie.
Robert na dany znak przez Eugenję wyjął z pularesu bilet bankowy.
— Oto tysiąc franków, kochany panie, które zechcesz przyjąć na rachunek. Będziesz pan zapisywać wydatki, później jej uregulujemy. Chcę być zobowiązaną panu, lecz tylko przez wdzięczność.
Touret zrozumiał, iż dalszy opór był niemożliwym. Ustąpił, zapewne bez żalu, i schował bilet do kieszeni.
— A teraz — rzekł Robert Daumont — uczynisz nam pan przyjemność i pozostaniesz u nas na obiedzie. Przy stole pogawędzimy.
— Rondel się wywrócił — pośpieszyła dodać pani Eugenja — pójdziemy więc do restauracji.
— Nie mogę odrzucić tak pochlebnego dla mnie zaproszenia...
— O tak, to rozumiem...
I w kilkanaście minut później wszyscy troje siedzieli już w gabinecie restauracji przy bulwarze Clichy.


∗             ∗
Teresa ucieszyła się niezmiernie zobaczywszy wieczorem powracającego Gastona.

Kilka godzin odpoczynku powróciło jej siły wyczerpane przez podróż pieszą i wzruszenia. Oczekując na powrót tego, który był dla niej teraz wszystkiem, z pomocą Anusi, służącej z oberży, uporządkowała ostatecznie swoje nowe mieszkanie.
Gdy Gaston wszedł, rzuciła mu się na szyję, następnie po wymianie wiele pocałunków, zapytała:
— Nie wiesz, co tam się stało u matki mojej?
Na to naiwne zapytanie, rzeźbiarz mógł odpowiedzieć tylko domysłami, i zdał jej sprawę z tego co widział przez okno.
— A więc, nie przypuszczasz, że rodzice uwierzyli w śmierć moją?
— Jestem pewny, że nie wierzą, jak również, że przedsiębiorą wszystko, by odszukać cię i zabrać do siebie.
Dziewczę zbladło i zaczęło drżeć.
— Wrócić do nich... by mnie zmuszono do tego małżeństwa... nigdy!
Gaston usiłował uspokoić ją rozumowaniem bardzo loicznem:
— Cóż cię to obchodzi, że szukają, byle cię tylko nie odkryli. Otóż zdaje mi się, że im się to nie uda.
Uspokojona cokolwiek, siadła z Gastonem do stołu.
Ale jeżeli ona czuła w sobie powrócone siły, przeciwnie działo się z Gastonem. Był on na nogach od czterdziestu ośmiu godzin, nie zasnąwszy ani na chwilę. To też upadał ze znużenia. Z tem wszystkiem po obiedzie zajął się rozpakowaniem przywiezionych rzeczy, otworzył walizkę i wyjął książki kupione dla Teresy. Zaopatrzył się nadto w mały zapas bielizny dla siebie i dla niej, gdyż dziewczę nic nie zabrało z sobą, uchodząc z domu rodziców.
Zmieniając koszulę, Gaston spostrzegł brak spinki u mankieta, i zwrócił na to uwagę Teresy.
— Musiałeś zgubić u siebie albo w drodze.
Przypuszczenie było prawdopodobne, zresztą rzeźbiarz nie przywiązywał do tej straty żadnej wagi.
Nazajutrz umówili się, iż Gaston aż do zupełnego ukończenia pracowni w ogrodzie, codziennie będzie udawać się do Paryża tak dla dalszej pracy nad zamówionym posągiem, jak również dla przypatrywania, co się dzieje w mieszkaniu rodziców Teresy.
Nie była ona ani niedowierzającą ani zazdrośną, nie wiedziała nawet co to jest zazdrość. Dziecko, z którego miłość nie miała jeszcze czasu uczynić kobiety, nie przypuszczała, by człowiek ukochany i który przysiągł kochać ją zawsze, mógł dzielić się i oddawać innej swe serce lub przynajmniej część jego.
Zdrada odnośnie do Gastona jak i do niej samej, wydawała się jej niemożliwą i z tego powodu była dla Gastona uległą i posłuszną we wszystkiem. Wola jej zgadzała się w zupełności z wolą kochanka.
I Gaston nie myślał oszukiwać drogiej mu istoty, która z całą ufnością w prawość jego charakteru oddała mu się, pewna, iż skoro tylko okoliczność pozwolą, zostanie jego żoną; z każdą chwilą uczuwał w swem sercu wzrastającą dla niej miłość.
Odjechał do Paryża, i gdy wieczorem powrócił, Teresa powiedziała mu, że nie nudziła się ani chwili przez cały dzień bowiem czytała książkę i myślała o nim.
Następnego dnia powtórzyło się znowu to samo.
Skoro tylko przybywał do swej pracowni, brał się natychmiast do pracy.
Trzeciego dnia, gdy wszedł na ulicę Bochard-de-Saron, uwagę jego zwróciły dwa wozy z meblami, stojące w alei Trudainie przed domem, w którym mieszkali rodzice Teresy.
Pani Daumont sama wydawała rozkazy ludziom.
— Co to ma znaczyć? — zapytywał siebie rzeźbiarz, wchodząc do swego mieszkania.
Z okna w pokoju Teresy już odjęte były firanki, na środku posadzki leżało łóżko rozebrane i materace, przygotowane do zabrania. Nie ulegało wątpliwości, że Daumontowie przeprowadzali się. Lecz dla czego? co się stało? Napróżno snuł różne domysły, w końcu rzekł:
— Lękają się gawęd sąsiadów i zmieniają dzielnicę, w nadziei, że przestaną o nich mówić. Potrzeba będzie dowiedzieć się o ich adresie.
I zamiast wziąć się, jak zwykle, do pracy, Gaston na ten raz postanowił śledzić Daumontów.
Była przy alei Trudaine mała, skromna restauracja, położona na wprost obserwowanego przezeń domu. Udał się do niej, siadł za stolikiem blisko drzwi oszklonych, i kazał podać sobie śniadanie. W chwili gdy je kończył, pani Daumont ubrana elegancko, wyszła z domu, wydała woźnicom polecenia i oddaliła się. W kilka minut wozy ruszyły w drogę.
Gaston pośpiesznie zapłacił należność i w pewnej odległości postępował za wozami. Gdy po godzinie woźnice zatrzymali się na ulicy de Verneuil i ludzie zaczęli wnosić meble do domu. Gaston zanotował w pamięci nr 17 i rzekł do siebie:
— Im więcej będą oddaleni od mego mieszkania, tem mniej potrzebuję ich się obawiać. Nie zmienię go nawet, jak miałem zamiar. Jestem teraz zupełnie bezpieczny.
Pragnąc czemprędzej zakomunikować Teresie tak ważną wiadomość, nie wrócił już do domu, lecz udał się wprost do dworca kolei północnej, i pierwszym nadeszłym pociągiem odjechał do Chantilly.
Teresa spostrzegłszy go wracającego w dzień, zamiast, jak oczekiwała, w nocy, nie wiedziała z początku, czy ma się radować lub smucić. Widocznie coś się stało nadzwyczajnego, lecz co? rzecz pomyślna czy groźna?
Kilka słów Gastona uspokoiło ją.
— Gdy zamieszkają z dala od miejsca, w którem popełniłam błąd, opuszczając ich — myślała — może prędzej ułagodzi się ich gniew... a za kilka miesięcy zgodzą się przyjąć w swoje objęcia i do swego serca nie córkę, która zawiniła, lecz żonę sławnego artysty...
Dzień był prześliczny, i zakochani nasi korzystając z pogody, całe popołudnie przepędzili w lesie, spacerując, gawędząc i płosząc króliki i bażanty.
Teresa nigdy nawet nie marzyła o szczęściu, jakiego doświadczała w towarzystwie Gastona, swego męża, w naiwności swej bowiem uważała się za prawą jego żonę.
Szczęście tryskało z jej oblicza.
Ale Joachim Touret, o którym czas sobie przypomnieć, nie tylko nie mógł się nazwać szczęśliwym, ale przeciwnie gryzł się niepowodzeniem. Zaraz nazajutrz po rozmowie z Daumontami udał się do Senlis, gdzie nic nie dowiedziawszy się od pani Dubief, przełożonej pensji, powrócił zły, nie domyślając się, że był tak blisko miejsca, w którem ukrywali się poszukiwani.
Wypadało zwrócić się w stronę inną.
W prefekturze inspektor pokoi meblowanych przyrzekł natychmiast wysłać na poszukiwania całą brygadę i rzeczywiście sprawy nie zwlekał.

Najważniejsze i najtrudniejsze zadanie, a mianowicie wybadanie woźniców karet i fiakrów, czy w wiadomą noc który z nich nie odwoził z alei Trudaine lub z bliskich jej ulic młodej dziewczyny i mężczyzny, wziął Mioduś na siebie. Zabrał się do tej pracy bez zwłoki. Nadto porozumiał się z odźwierną domu opuszczonego przez Daumontów, która przyrzekła obserwować i w razie, gdy coś zauważy, zawiadomić go natychmiast.

∗             ∗

Dwu miesiące już upłynęło od czasu ucieczki Teresy, a rodzice jej nie wiedzieli nic jeszcze ani o losie, ani o miejscu jej ukrycia.
Mioduś wyczerpawszy wszystkie pomysły, czuł się bezsilnym.
Zaczynał wierzyć, iż znalezienie spinki w pokoju Teresy nie miało żadnego znaczenia i związku z jej zniknięciem. Przypuszczał, iż zgubiła ją Julja, służąca odprawiona, mogła zaś ją dostać w prezencie albo i ukradła.
Słowem Touret doświadczył niepowodzenia, tem większego, że woźnica, który odwoził Gastona i Teresę do Saint-Denis, nie został odszukany.
Dodajmy, że woźnica, zastępujący owej nocy swego kolegę, właśnie przed jego uwolnieniem się ze służby, wkrótce zachorował i leżał w szpitalu.
— Oświadczenie w liście panny Teresy, które wydawało się pani manewrem, może jest prawdziwem — mówił do pani Eugenji. — Córka pani w przystępie rozpaczy prawdopodobnie odebrała sobie życie.
— Lecz w takim razie znalezionoby jej ciało — odpowiadała matka, ocierając łzy, które płynąć nie chciały.
— Nie każde ciało znajdują...
Wobec argumentów Toureta, Daumontowie zaczynali również wierzyć w śmierć swego dziecka.
Tymczasem szef wydziału w ministerjum spraw wewnętrznych otrzymał posadę dyrektora więzienia w Nimes, a na jego miejsce zamianowany został Robert Daumont. Dzięki tej posadzie i podwyższeniu pensji, a jeszcze bardziej baronowi Ritter, który przysłał czek na wydatki dla Teresy, państwo Daumont prowadzili życie wygodne, choć na obliczach ich znać było smutek głęboki. Marzona przyszłość świetna zdawała się być utraconą na zawsze.
— Starzejemy się, czas emerytury Roberta zbliża się — mówiła do siebie Eugenja — i skończymy życie nędznie, głupio, prawie w biedzie i wszystko przez ucieczkę tej podłej Teresy. Od niej tylko zależało i moglibyśmy być bogatymi i szczęśliwymi.
Nie chciała... przeklęta! Ach, gdyby ta matka bez serca, ta macocha, wiedziała, że jej córka żyje, jest szczęśliwą i ukrywa się zaledwie o kilka mil od Paryża, jakież tworzyłaby plany zemsty strasznej, nieubłaganej na człowieku, który zniszczył jej świetne nadzieje.
Ani Gaston, ani Teresa nie przeczuwali, nie domyślali się nawet burzy huczącej w tej duszy zranionej.
Czas upływał im szybko bez troski, bez niepokoju.
Gaston zatrzymał mieszkanie przy ulicy Bochard-de-Saron, ale odwiedzał je rzadko, nie chciał bowiem Teresy zostawiać samej, tembardziej, że wiele robót mógł dokonywać w pracowni ogrodowej.
Zwykle też siadała ona obok niego z jakąś robótką lub książką, i czas im upływał niepostrzeżenie.
Posąg, tak hojnie zapłacony, udał się Gastonowi doskonale i był rzeczywiście dziełem sztuki bez zarzutu. Zamówienia, otrzymywane w pracowni paryskiej, były coraz częstsze i dawały dochód, który zapewniał młodej parze wygody i byt zamożny.
Nadeszła wiosna a z nią ciepłe wieczory i noce jasne, długie spacery pod konarami drzew okrytych zielonością, serdeczne i nigdy nieskończone rozmowy, wymiany przysiąg wiecznej miłości, zawsze te same a zawsze jednak nowe.
Miłość Gastona dla Teresy wzrastała z dniem każdym i przechodziła w egzaltację.
Ona, jakkolwiek więcej zamknięta w sobie, ogrzewała się od jego zapału i upajała się jego miłością.
Do tych węzłów, które łączyły ich na pozór nierozerwalnie, przybył nowy — odmienny stan Teresy. W warunkach, w jakich się znajdowali, był on wypadkiem opłakanym, ale oni nie czuli tego. Owszem, widzieli w nim nowe źródło największego szczęścia.
— Czyż rodzice twoi będą mogli nie przyjąć mnie za syna i odmówić mi ręki twojej, skoro pokażemy im nasze dziecię? — mówił rzeźbiarz, który uważał ją więcej za narzeczoną, niż za kochankę.
Ona podzielała tę ufność i patrzała na przyszłość przez pryzmat powleczony kolorami świetnemi.
Na tym horyzoncie jasnego nieba nie dostrzegali czarnej chmury, z której miał wypaść piorun.
Tak minęła wiosna, minęło lato i nastąpiła jesień. Las dotychczas zielony, zaczął przybierać kolor złoto-purpurowy, liście zaczynały opadać i zbliżała się słabość Teresy.
Za kilka dni miała zostać matką dziecięcia, które nie miało prawa przychodzić na świat.
Pomoc z Chantilly była zamówioną, i miała przybyć na wezwanie.
Pewnego rana, wybierając się do Paryża dla oddania roboty zamówionej, Gaston zapytał:
— Jak czujesz się dzisiaj, droga?
— Dobrze, jestem tylko strasznie ociężałą i strudzoną...
— Mam wielką ochotę pozostać dziś w domu.
— Nie rób tego! — odrzekła Teresa — pamiętaj, że masz umówione widzenie się... Będą czekać na ciebie... Jeżeli nie dotrzymasz słowa, stracisz na tem wiele... Zresztą nie masz się czego obawiać. Powtarzam ci, że czuję się dobrze...
Gaston dał się przekonać, przed odejściem jednak wyprawił posłańca do Chantilly z zawezwaniem pomocy lekarskiej.
Przybywszy do Paryża, oddał zamówioną pracę, odebrał należność, i jakkolwiek pragnął wracać jak najśpieszniej, wstąpił do mieszkania przy ulicy Bochard-de-Saron Na biurku zastał kilka listów, między niemi jeden od Pawła Gaussin.
Przyjaciel jego pisał;

„Jestem w Paryżu, przybyłem zaś wczoraj wieczorem. Moja biedna ciotka umarła. Nie mogę odwiedzić cię jutro rano, ale przyjdę
o godzinie czwartej popołudniu, by pójść razem z tobą na obiad. Mam wiele do powiedzenia ci. Twój zawsze. Paweł Gaussin.“

Dauberive, jak wiemy, szczerze kochał Pawła i miał dla niego szacunek. Otrzymany od niego list ucieszył go.
— Ja także — mówił do siebie, uśmiechając się — będę miał wiele do powiedzenia mu, ale nigdy nie zgodzę się pozostać z nim na obiedzie w Paryżu i opuścić Teresę, która niespokojna oczekuje tam na mnie. Przeciwnie, zaproszę go na obiad do Montgrésin. Zobaczy Teresę i przekona się, jak jestem szczęśliwym. Przepędzi u mnie kilka godzin, chciałbym bowiem, by został ojcem chrzestnym mego dziecięcia...
O godzinie trzeciej ktoś zadzwonił u wejścia, Gaston otworzył i powitał Pawła Gaussin, ubranego czarno i z krepą u kapelusza.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.