Magazyn nowości pod firmą Au bonheur des dames/Tom II/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Wszystko dla pań
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Mierzejewski
Tytuł orygin. Au Bonheur des Dames
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.

Nazajutrz w pół godziny po przyjściu Dyonizy do oddziału, pani Aurelia powiedziała jej ostro:
— Wzywają pannę do dyrekcyi.
Zastała Moureta, siedzącego samotnie w gabinecie obitym zielonym rypsem. Naraz przypomniał sobie „źle uczesaną”, jak ją nazwał Bourdoncle — i on, który nie lubił odgrywać roli żandarma, powziął myśl wezwania jej do siebie i zalecenia większej staranności, aby nie przychodziła tak śmiesznie ubraną, jak poprzedniego dnia. Chociaż obracał to w żarty, ubodła jego miłość własną uwaga pani Desforges, zarzucającej brak elegancyi jego sklepowej. Doznawał on uczucia, w którem sympatya łączyła się z gniewem.
— Przyjęliśmy pannę przez wzgląd na jej stryja, odezwał się, proszę nas więc nie stawiać w smutnej konieczności...
Nagle powstrzymał się... Naprzeciw niego, po drugiej stronie biurka, Dyoniza stała wyprostowana, poważna i blada. Jedwabna suknia już nie szeroka, obejmowała kształtną figurkę, uwydatniając czyste linie jej dziewiczych ramion. Włosy splecione w grube warkocze, nie były wprawdzie elegancko ułożone, ale przynajmniej upięła je mocno. Zasnąwszy w ubraniu, z oczami znużonemi od płaczu, obudziła się około czwartej godziny, zawstydzona swą drażliwością nerwową. Natychmiast wzięła się do zacieśniania sukni i całą godzinę spędziła przed wązkiem lusterkiem, z grzebieniem we włosach, nie mogąc w żaden sposób tak ich uczesać, jak sobie życzyła.
— Ach, dzięki Bogu! — przemówił Mouret — wyglądasz dziś panno daleko lepiej... Tylko te nieszczęsne kosmyki...
Wstał i zaczął poprawiać jej uczesanie, tak poufale, jak to wczoraj próbowała pani Aurelia.
— Proszę to włożyć za ucho. Warkocze za wysoko upięte.
Nie otwierała ust, pozwalając z sobą wszystko robić co zechciał. Pomimo postanowienia że będzie silną, weszła do gabinetu zlodowaciała, tak była pewną, że ją odprawią. Widoczna życzliwość Moureta nie uspakajała jej; obawiała się go ciągle i doznawała przy nim przykrego wrażenia, które jej się wydawało naturalne, wobec potężnego człowieka, trzymającego jej losy w swem ręku. Skoro spostrzegł, że tak drży, gdy się on dotyka jej karku, pożałował tego ruchu życzliwego, przedewszystkiem zaś obawiał się utraty swej powagi.
Przegradzając się znowu od niej biurkiem, rzekł:
— Proszę, żebyś panna staranniej się ubierała. Nie jesteś już w Valognes; naśladuj nasze paryżanki. Wprawdzie imię stryja otworzyło pannie drzwi nasze, ale spodziewam się, że oczekiwań moich nie zawiedziesz. Na nieszczęście nie wszyscy tu podzielają moje zdanie. Jesteś panna uprzedzoną... nieprawdaż? Mam nadzieję, że mnie nie wykierujesz na kłamcę.
Traktował ją jak dziecko, okazując więcej politowania niż dobroci. Poprostu, ta drżąca i niezgrabna dziewczynka, w której odgadywał kobietę wywierającą silne wrażenie, przebudzała w nim wrodzoną ciekawość.
W ciągu tych napomnień, spostrzegła ona niespodziewanie portret pani Hédouin, której regularna twarz, uśmiechała się poważnie w złotej ramie i dreszcz ją przeniknął, pomimo słów zachęty, jakie się obijały o jej uszy. Była to więc ta pani, którą zabił, jak utrzymywała cała dzielnica, żeby zbudować swój zakład na jej zakrwawionych członkach!
Mouret ciągłe jeszcze mówił, nakoniec usiadł i rzekł, biorąc pióro do ręki:
— Możesz panna odejść.
Odeszła, uśmiechnęła się w korytarzu, doznając wielkiej ulgi.
Od tego dnia, Dyoniza okazywała wielką odwagę. Rozsądek stał zawsze na straży, wśród powtarzających się napadów drażliwości; było to męztwo słabej i samotnej kobiety, oddającej się wesoło przyjętym obowiązkom. Zachowywała się spokojnie, dążyła wprost do celu, z niezwalczoną słodyczą, pokonywując przeszkody. Spełniała to wszystko z prostotą, naturalnie, pośród gniewnych uniesień innych osób, z twarzą dziecięcą, spokojną. Jej słabe ręce, nabywały powoli sprężystości stali.
Z początku musiała się oswajać z ciężką pracą w oddziale. Od dźwigania stosów okryć, tak poraniła ramiona, że przez pierwsze sześć tygodni, jęczała po nocach nie mogąc się przewrócić z bólu. Lecz najwięcej dolegały jej grube trzewiki, przywiezione z Valognes, których dla braku pieniędzy nie mogła zastąpić lżejszemi. Ciągle na nogach, drepcąc od rana do wieczora, — łajana gdy się na chwilę wsparła o ścianę, miała nogi spuchnięte, te małe dziecięce nóżki, które zdawały się zmiażdżone, jakby przez meszty torturowe. Pięty gorączkowo ją paliły, podeszwa okryła się pęcherzami, których powłoka przylepiała się do pończoch. Było to całkowite wycieńczenie ciała; członki i organa odczuwały zmęczenie nóg, nagłe wzburzenie organizmu kobiecego, uwydatniało się bladością cery. Jednakże ona, tak szczupła i wątła z pozoru, potrafiła wytrwać, podczas kiedy wiele innych sklepowych zmuszonych było opuścić magazyn, z powodu specyalnych chorób. Dzięki cierpliwości w cierpieniu, wytrwałości w męztwie, ciągle była uśmiechniętą i z głową do góry podniesioną, nawet kiedy padała skutkiem zupełnego wyczerpania sił i pracy, jakiej nie każdy mężczyzna mógłby podołać.
Drugiem jej udręczeniem było to, że cały oddział był jej niechętny. Do męki fizycznej, przyłączało się ciche prześladowanie koleżanek. Po dwóch miesiącach cierpliwości i słodyczy, nie mogła ich jeszcze rozbroić. Zarzucały ją obelżywemi słowy, zmyślały różne okropności, odpychały od siebie ją, która całem sercem pragnęła ciepła i tkliwości.
Długo wyśmiewano ją z powodu nieszczęśliwego debiutu, ciągle kursowały słowa: „saboty”, „rączka od motyki”; te co przeoczyły sprzedaż, odsyłano do Valognes, słowem stała się celem naigrawań całego oddziału. Gdy się potem wykierowała na wzorową sklepowę, poznawszy już doskonale mechanizm zakładu, powstało ogólne oburzenie — i od tej chwili panny porozumiały się pomiędzy sobą, żeby do niej niedopuszczać żadnej ważniejszej klientki. Małgorzata i Klara czuły instynktową nienawiść i ściskały szeregi, aby się nie dać pożreć przez tę nową przybyszkę, której się obawiały, pod pokrywką wzgardy. Co się tyczy pani Aurelii, była obrażoną dumnem zachowaniem się dziewczyny, która nie kręciła się koło niej z pieszczotliwem pochlebstwem. Dla tego rzuciła ją na pastwę złośliwości swych faworytek, ulubionych dworaczek, ciągle przed nią padających na kolana i karmiących ją pochlebstwy, których gruba ta postać potrzebowała, aby zachować powagę. Jakiś czas pani Frédéric zdawała się nienależeć do spisku, ale musiało to pochodzić tylko z nieuwagi, bo wkrótce okazała się również ostrą, gdy spostrzegła, ile złego może jej wyrządzić dobre zachowanie się Dyonizy. Wówczas poczuła się zupełnie opuszczoną; wszystkie się pastwiły nad „źle uczesaną”; żyła wśród nieustannej walki i pomimo ogromnej odwagi, z trudnością mogła się utrzymać w swym oddziale.
Takie było jej życie obecne: musiała się uśmiechać, okazywać się odważną i uprzejmą i chodzić w jedwabnej sukni, niebędącej jej własnością. — Upadała od zmęczenia, źle karmiona, źle traktowana, pod wieczną groźbą grubiańskiego wydalenia. Pokoik jej był jedynem schronieniem, jedynem miejscem, gdzie się mogła wypłakać, gdy w ciągu dnia za wiele przecierpiała. Lecz tam panowało dokuczliwe zimno pod dachem cynkowym pokrytym warstwą śniegu grudniowego, zmuszoną była zwijać się w kłębek na żelaznem łóżku, przykrywać się wszystkiem co miała pod ręką z ubrania, płakać pod kołdrą, żeby chłód niepobruździł jej twarzy. Mouret nie przemawiał już do niej ani słowa. Porywały ją dreszcze gdy przy zajęciu spotkała Bourdoncle’a, przeczuwała w nim bowiem, zawziętego wroga, który nie przebaczał najmniejszego uchybienia. Pośród ogólnej niechęci, zadziwiała ją życzliwość inspektora Jouve; spotkawszy ją na uboczu, uśmiechał się lub mówił jakie grzeczne słówko; dwa razy obronił ją od wymówek, za co nie okazała mu najmniejszej wdzięczności, bo ta opieka wywoływała w niej raczej pomieszanie aniżeli przyjemne wzruszenie.
Pewnego wieczoru kiedy panny układały w szafach, Józef przyszedł dać znać Dyonizie, że na dole czeka na nią jakiś młodzieniec. Zeszła zaniepokojona.
— Aa... „źle uczesana” ma kochanka?
— Musi być bardzo głodny — zawołała Małgorzata.
Na dole przy drzwiach, Dyoniza zastała Jana, któremu najsurowiej zabraniała przychodzić do magazynu, było to bowiem bardzo źle uważane. Lecz nie śmiała go łajać, tak się zdawał pomięszanym; bez czapki był i zdyszany, gdyż biegł do niej aż z przedmieścia Temple.
— Masz dziesięć franków? — wybełkotał. Daj mi, bo inaczej jestem zgubiony.
Ten hultaj z potarganemi blond włosami, był tak komiczny ze swą ładną panieńską twarzyczką, wymawiając te melodramatyczne słowa, że byłaby się roześmiała, gdyby jej nie zatrwożyło żądanie pieniędzy.
— Jak to! dziesięć franków? — powiedziała — cóż się stało?
Zaczerwienił się i rzekł, że spotkał siostrę swego kolegi. Dyoniza kazała mu milczeć, bo jej się udzieliło jego zakłopotanie; zresztą nie chciała nic więcej usłyszeć. Już dwa razy udawał się do niej o podobną pożyczkę; lecz pierwszy raz chodziło o dwadzieścia pięć sous a drugi o trzydzieści; zawsze mu się przytrafiały jakieś przygody z kobietami.
— Nie mogę ci dać dziesięciu franków, — powiedziała. Za Pépé nie zapłaciłam jeszcze miesięcznej pensyi, a na to jedynie zachowuję pieniądze. Pozostanie mi tylko na kupienie bucików, których mi bardzo potrzeba. — Ależ mój kochany Janie, ty się źle prowadzisz... to bardzo niedobrze.
— Jestem zgubiony — powtórzył z giestem traicznym. Słuchaj siostrzyczko: to jest wysoka brunetka, wstąpiliśmy do kawiarni w towarzystwie jej brata i nie mogłem podejrzywać, że to co zjemy...
Musiała mu znów przerwać mowę, ale spostrzegłszy łzy w oczach kochanego trzpiota, sięgnęła po portmonetkę; wyjęła z niej sztukę dziesięcio-frankową i wsunęła mu ją w rękę. Natychmiast zaczął się śmiać.
— Wiedziałem, że się na tem skończy; ale słowo honoru, już nigdy tego nie zrobię, musiałbym być podłym nędznikiem.
Wybiegł zaraz, ucałowawszy jej policzki. W magazynie subiekci byli zdziwieni.
Dyoniza nie mogła zasnąć owej nocy. Od czasu wejścia do Magazynu Nowości, pieniądze stanowiły jej nieustanną troskę. Ciągle pozostawała bez stałej pensyi; a ponieważ koleżanki przeszkadzały w sprzedaży, zarabiała tylko na zapłacenie za Pépé, dzięki klientkom, któremi pogardzały inne. Była to czarna nędza w jedwabnej sukni. Przepędzała bezsenne noce, naprawiając swoją lichą garderobę, cerując koszule, jakby kosztowne koronki. Musiała nawet załatać trzewiki, zgrabniej od biegłego szewca; próbowała i prać w miednicy. Najbardziej ją niepokoiła stara wełniana sukienka; nie mając innej, musiała się codzień w nią ubierać po zdjęciu jedwabnego munduru, czem ją do reszty niszczyła. Spostrzeżona plama, wprawiała ją w gorączkę, najmniejsza dziurka była katastrofą. Nie miała nic dla siebie, ani jednego sous na najdrobniejsze wydatki, niezbędne dla kobiety. Zmuszoną była czekać dwa tygodnie, żeby módz kupić nici i igieł. Było to więc klęską, kiedy Jan ze swemi miłosnemi sprawami, wpadał nagle i rabował jej kieszeń. Dwadzieścia sous porwanych, kopało przepaść, którą nie wiedziała czem zapełnić. Co się zaś tycze uzyskania nazajutrz dziesięciu franków, o tem nie mogła myśleć nawet. Całą noc spędziła niespokojnie wśród snów dręczących; widziała Pépé wyrzuconego na ulicę, podczas kiedy ona zbija bruki pokaleczonemi nogami, szukając daremnie pieniędzy.
Nazajutrz znowu musiała uśmiechać się i odgrywać rolę wystrojonej panny. Znane klientki przyszły do oddziału, pani Aurelia przywoływała ją kilka razy i rzucała jej na ramiona płaszcze, ażeby pokazać krój nowy. Wyginając się z wdziękiem lalki malowanej na żurnalu, myślała tylko o czterdziestu frankach na zapłacenie za Pépé, które obiecała odnieść wieczorem. Lecz nawet gdy doda do trzydziestu franków i cztery odłożone grosz po groszu, uczyni to tylko trzydzieści cztery, a zkąd wziąść sześć, dla uzupełnienia sumy? Była to troska, od której zamierało jej serce.
— Szanowna pani raczy zauważyć, że w ramionach jest całkiem swobodny, mówiła pani Aurelia. To bardzo dystyngowane i wygodne okrycie. Panna może założyć ręce.
— O najdoskonalej — odpowiedziała Dyoniza, zachowująca ciągle uprzejmą minę. Nic nie krępuje; pani będzie z niego zadowolona.
Wyrzucała sobie teraz, że zeszłej niedzieli, wzięła Pépé od pani Gras, żeby się z nim przejść po Polach Elizejskich. Biedne dziecko, tak rzadko z nią wychodziło. Musiała mu więc kupić pierniczków i łopatkę, a to wyniosło dwadzieścia dziewięć sous. Jan chyba nie myśli o Pépé, kiedy takie głupstwa wyrabia... Kończy się na tem, że się wszystko o mnie opiera.
— Jeżeli się to okrycie pani niepodoba, to niech się panna ubierze w rotondę, żeby się pani przyjrzała.
Dyoniza przechadzała się drobnym krokiem w rotondzie na ramionach, mówiąc:
— Jest cieplejsza i modna w tym roku.
Aż do wieczora, pod maską przymusowego uśmiechu, dręczyła się myślą zkąd wziąść pieniędzy. Panny obłowiwszy się dobrze, pozwoliły jej dokonać jednej znacznej sprzedaży; ale był to dopiero wtorek, trzeba było czekać cztery dni do odebrania tygodniowych dochodów; postanowiła odłożyć do jutra pójście do pani Gras. „Wymówię się tem, że mię zatrzymano, a do tego czasu, może gdzieś znajdę sześć franków” — powiedziała sobie.
Wystrzegając się najmniejszych wydatków, Dyoniza wcześnie udawała się na spoczynek. Cóżby robiła zresztą na ulicy, bez grosza przy duszy, ona tak dzika i wiecznie obawiająca się wielkiego miasta, z którego nic nie znała prócz ulic przylegających do magazynu. Czasami ośmielała się dojść aż do Palais-Royal, żeby odetchnąć świeżem powietrzem; lecz prędko powracała do domu, żeby się zamknąć i szyć lub prać. Nie miała żadnej przyjaciółki, ze wszystkich tych panien, jedna tylko Paulina Cugnot okazywała jej życzliwość, lecz ponieważ oddział okryć był w ciągłej wojnie z oddziałem bielizny, więc sympatya tych dwóch sklepowych, ograniczała się na zamienieniu kilku słów przy spotkaniu. Paulina zajmowała pokoik, przytykający z lewej strony do izdebki Dyonizy; ale że znikała zaraz po obiedzie, a wracała najczęściej już o jedenastej, zatem Dyoniza słyszała tylko jak się jej sąsiadka kładła do łóżka, nigdy jej nie widując w godzinach wolnych od zajęć.
Tej nocy Dyoniza znowu wzięła się do szewctwa. Oglądała swoje trzewiki, rozmyślając nad tem, jakim sposobem mogłaby je nosić jeszcze cały miesiąc. Nakoniec wziąwszy grubą igłę, postanowiła przyszyć podeszwę, która lada chwila mogła odpaść; — tymczasem zaś kołnierzyk i mankiety, mokły w miednicy pełnej mydlin.
Już było dziesięć minut po jedenastej, kiedy posłyszała kroki w korytarzu i podniosła głowę. Znowu któraś z panien opóźniła się. Poznała, że to Paulina, posłyszawszy drzwi otwierające się w sąsiedztwie. Wielkie było jej zdumienie, gdy koleżanka leciuchno do niej zapukała.
— Śpiesz się, to ja.
Niewolno było pannom odwiedzać się w pokoikach. Dyoniza prędko zatem obróciła klucz w zamku, aby sąsiadka nie została schwytaną na gorącym uczynku przez panią Cabin, pilnie przestrzegającą przepisów.
— Widziałaś ją? — zapytała spiesznie, zamykając drzwi.
— Kogo? panią Cabin? — powiedziała Paulina. O, ja się jej nie boję. Za sto sous można ją kupić. Potem dodała: spostrzegłam światło u ciebie, a już od tak dawna chciałam pogawędzić. Na dole w żaden sposób nie można. Zresztą miałaś dziś tak smutną minę przy obiedzie...
Dyoniza podziękowała jej i podała krzesło, zniewolona jej serdecznością. Lecz zaskoczona przez te niespodziewane odwiedziny, nie zdążyła schować naprawianego trzewika. Oczy Pauliny padły na ten trzewik. Potrząsając głową, rozglądając się dokoła, spostrzegła kołnierzyk i mankiety w miednicy.
— Spodziewałam się tego, moja biedaczko — rzekła. — O, znam to dobrze. W pierwszych czasach po przybyciu z Chartres, kiedy ojciec Cugnot ani grosza mi nie przysyłał, sama prałam sobie koszule. Miałam ich tylko dwie, jedna zatem zawsze mokła.
Usiadła, zdyszana z prędkiego biegu. Jej duża twarz, oczki małe i żywe z wyrazem dobroci, szerokie i tkliwe usta miały wdzięk pomimo grubych rysów. Od razu, bez wstępu, jednym tchem opowiedziała swoją historyę. Młodość spędziła we młynie, potem ojciec Cugnot podupadł z powodu procesu i wysłał ją do Paryża z dwudziestoma frankami w kieszeni, żeby tam sobie los znalazła. Później opisała jej debiuta swoje jako sklepowej, naprzód w jednym sklepie w Batignolles, potem w Bonheur des Dames, wspominała o wszystkich możebnych przykrościach i prywacyach; o obecnem swem życiu z zarobkiem dwudziestu franków miesięcznie; o uciechach, wśród jakich dni pędziła. Pochwaliła się też posiadanemi kosztownościami: broszką, łańcuszkiem do zegarka, jaśniejącym na jej ciemnoszafirowej sukiennej sukni, doskonale leżącej, — i uśmiechała się z pod aksamitnego kapelusza, zdobnego w wielkie szare pióro.
Dyoniza rumieniła się, patrząc na swój gruby trzewik; chciała się tłómaczyć.
— Ależ ja to wszystko sama przechodziłam — powtarzała Paulina. — Jestem starszą od ciebie, mam już dwadzieścia pięć lat, chociaż tego nie widać. Teraz ty mi opowiedz swoje interesa.
Dyoniza dała się nakoniec pociągnąć tą przyjaźnią, tak szczerze jej zaofiarowaną. Usiadła w spódniczce i w starym szalu, obok wystrojonej Pauliny i serdeczna gawęda na dobre się rozpoczęła. Nie było gorąco w tym pokoiku: zimno zdawało się wychodzić z nagich, jakby więziennych ścian tej mansardy; lecz nie spostrzegały, że im palce kostnieją, tak je pochłaniały zwierzenia. Powoli Dyoniza rozgadała się: mówiła o Janie i małym Pépé; wyznała jak jej dotkliwie daje się czuć brak pieniędzy. Ztąd wpadły na sądy o pannach z oddziału okryć. Paulina zdawała się znajdować w tem ulgę.
— Przebrzydłe te sroki! Widzę, jak z tobą postępują. Gdyby to były dobre koleżanki, mogłabyś mieć przeszło sto franków.
— Wszyscy coś we mnie upatrują — mówiła przez łzy Dyoniza. — Naprzykład pan Bourdoncle, ciągle mnie szpieguje, stara się złapać na jakiejś pomyłce, jak gdybym mu w czem przeszkadzała... Jeden tylko ojciec Jouve...
Paulina przerwała:
— To stara małpa... ten inspektor. Ach! moja kochana, nie ufaj mu... o, ci mężczyźni z dużemi nosami...! Napróżno popisuje się orderem, opowiadają o nim historyę, jaką podobno miał u nas w oddziale bielizny... Ale dziecko z ciebie, że się tem tak martwisz. To nieszczęście być tak czułą! Co się dziś tobie przytrafiło, to przechodziły też inne. Po prostu opłacasz frycówkę.
Ująwszy ją za ręce, ściskała, porwana dobrocią serca. Najważniejszą była kwestya pieniężna. Biedna dziewczyna w żaden sposób nie mogła utrzymywać dwóch braci, płacić pensyę za malca i ugaszczać kochanki starszego, — licząc tylko na ten grosz, którym inne pogardzały. Prawdopodobnie bowiem nie otrzyma stałej pensyi aż w marcu z rozpoczęciem nowego sezonu.
— Słuchaj, to niepodobieństwo, żebyś temu wszystkiemu podołała — rzekła Paulina... Jabym na twojem miejscu...
Szmer dolatujący z korytarza, powstrzymał ją od dalszych słów. Ciągle trzymała w uścisku ręce przyjaciółki i przez chwilę patrzyła na nią w milczeniu, natężając słuch. Potem mówiła pocichu, z serdecznym wyrazem twarzy:
— Jabym na twojem miejscu wzięła kogo...
— Jakto? — spytała Dyoniza, nierozumiejąc.
Zrozumiawszy po chwili, cofnęła swe ręce i po prostu zgłupiała. Ta rada ją żenowała, jako idea, która jej niepowstała nigdy w głowie i nie przedstawiająca żadnej korzyści.
— O! nie, odpowiedziała.
— Jeżeli tak, to się z biedy nigdy nie wydobędziesz, wierzaj. Przekonam cię cyframi: czterdzieści franków za małego, od czasu do czasu sto sous dużemu, zresztą, nie możesz przecież zawsze chodzić jak nędzarka, w trzewikach z których się te panny wyśmiewają; o, te trzewiki wielką ci robią krzywdę... Weź kogo, zaraz ci będzie lepiej.
— Nie — powtórzyła Dyoniza.
— Widzę, że jesteś nierozsądna... To jest konieczne, moja kochana i takie naturalne. Wszystkieśmy przez to przechodziły. Ja także nie brałam pensyi, jak ty oto, byłam bez grosza. Co prawda, jest co jeść i gdzie mieszkać, ależ trzeba się ubierać; zresztą niepodobna być bez pieniędzy, zamkniętą w pokoju, gapiąc się na muchy, jak latają... Dlatego też... Trudno... trzeba się puścić..!
Opowiadała potem o pierwszym kochanku, dependencie u adwokata, którego poznała na spacerze w Meudon. Potem zbliżyła się z urzędnikiem pocztowym. Nakoniec od jesieni, odwiedza subiekta z magazynu Bon Marché wysokiego, bardzo miłego chłopca, u którego spędza wszystkie chwile wolne od zajęć. Jednakże nigdy nie ma naraz więcej jak jednego.
— W tym względzie jestem uczciwą, oburzają mię dziewczęta oddające się pierwszemu lepszemu. Nie namawiam cię bynajmniej do złego prowadzenia się — dodała żywo. Wcalebym sobie nie życzyła naprzykład, żeby mnie widziano w towarzystwie z waszą Klarą; bałabym się być posądzoną o takie pohulanki, na jakie ona sobie pozwala. Ale skoro się z kim żyje spokojnie i nie ma się sobie nic do zarzucenia... Czy ci się to takie brzydkie wydaje?
— Nie — odpowiedziała Dyoniza — ale mnie nie bierze ochota do tego.
Znowu zapanowało milczenie. W tym lodowatym pokoiku, obie się uśmiechały, wzruszone tą cichą rozmową.
— Zresztą trzeba czuć sympatyę — powiedziała zarumieniona.
Paulinę bardzo zadziwiły te słowa. Roześmiała się nakoniec i uściskała powtórnie, mówiąc:
— Ależ moja kochana, jak się dwoje ludzi spotka i podoba się sobie... Śmieszna jesteś! Przecież cię nikt nie zmusi. Chcesz, żeby nas Baugé zawiózł w niedzielę za miasto? Wziąłby kogo ze znajomych swoich...
— Nie — odpowiedziała Dyoniza ze swym łagodnym uporem.
Paulina przestała nalegać.
— Każda z nas jest panią swoich postępków — rzekła. — Mówiłam to przez dobroć serca, bo mi szczerze smutno widzieć koleżankę tak nieszczęśliwą.
Było już blisko północy, wstała więc aby odejść. Wpierwej jednak zmusiła Dyonizę do przyjęcia sześciu franków, błagając, żeby się tem nie trwożyła i oddała wówczas, gdy będzie więcej zarabiała.
— Zgaś teraz świecę, żeby nie widziano, które się drzwi odmykają, potem ją znowu zapalisz.
Po zgaszeniu świecy, uścisnęły się raz jeszcze za ręce. Paulina ostrożnie wymknąwszy się, weszła do siebie, słychać było w ciemności tylko głuche jej stąpanie.
Przed pójściem spać, Dyoniza chciała dokończyć roboty około trzewika i prania. Zimno stawało się coraz dotkliwsze w miarę, jak noc zapadała, ale rozogniona rozmową nie czuła tego. — Nie była jednak oburzona, zdawało jej się, że wolno urządzać sobie życie według upodobania, zwłaszcza gdy się jest samą jedną i swobodną. — Nigdy nie ulegała podobnym ideom, jej rozsądek i zdrowa natura utrzymywały ją w karbach poczciwości. Około pierwszej położyła się nakoniec. Nie kocham nikogo, myślała, a więc dlaczego psuć sobie życie, kalać przywiązanie macierzyńskie dla swych dwóch braci. Jednakże nie mogła usnąć, ciepłe dreszcze dochodziły do karku: wśród bezsenności, przed zamkniętemi powiekami, majaczyły jakieś nieokreślone kształty, niknące w ciemnościach nocy.
Od tego czasu zaczęły Dyonizę zajmować miłosne stosunki panien jej oddziału. Po za sklepem cały czas zwykle poświęcały one mężczyźnie. — Plotki się szerzyły i miłosne przygody rozweselały panny przez cały tydzień. Klara gorszyła sobą wszystkie; naraz trzech ją utrzymywało, jak powiadano, nie licząc całego szeregu kochanków przypadkowych, których wodziła za sobą. Nie opuszczała dotąd magazynu, gdzie o ile tylko mogła najmniej pracowała, gardząc pieniędzmi, które łatwo w przyjemniejszy sposób zdobywała gdzieindziej, osłaniało ją to bowiem przed familią. Bała się ciągle ojca Prunaire, który groził, że przybędzie do Paryża połamać jej ręce i nogi sabotami.
Małgorzata przeciwnie, dobrze się prowadziła; nie było słychać, żeby miała kochanka; wszystkie dziwiły się temu, opowiadając jedna drugiej o jej przygodzie i słabości dla odbycia której przybyła do Paryża. Jakimże sposobem uległa, będąc tak przykładną? Niektóre mówiły, iż się to stało przypadkiem i że teraz zachowuje się dla swego kuzyna w Grenobli. Wyśmiewały się też one z pani Frédéric, pomawiając ją o tajemne stosunki z wysoko położonemi osobami; lecz rzeczywiście nic nie wiedziano o jej sprawach sercowych. Co wieczór znikała ta posępna osoba z wielkim pośpiechem, dążąc niewiadomo dokąd.
Co się tyczy słabostek pani Aurelii, to wieści rozsiewane o jakichś posłusznych młodzieńcach, zapewne były fałszywe; niezadowolone z niej panny sklepowe, zmyślały je dla zabawki. Być może, iż kiedyś okazywała ona zbyt wiele macierzyńskiego uczucia pewnemu przyjacielowi swego syna; jednakże obecnie zajmowała w magazynie stanowisko osoby poważnej i dalekiej od podobnych szaleństw. Było tam jeszcze oprócz tego całe stado, wychodzące tłumnie z magazynu wieczorem. Na dziewięć z pośród dziesięciu oczekiwali kochankowie. Przy wyjściu u drzwi, na placu Gaillon, wzdłuż ulicy Neuve-Saint-Augustin i Michodière cały szereg mężczyzn wypatrywał je z pod oka. Skoro się rozpoczynała defilada, każdy podawał ramię swojej damie i szli razem, rozmawiając spokojnie, jakby mąż z żoną.
Lecz najwięcej niepokoiło Dyonizę odkrycie, jakie zrobiła o Colombanie: bezustanku widziała go po drugiej stronie ulicy, na progu Vieil Elbeuf wpatrzonego w panny z działu okryć. Gdy widział, że go śledzi, czerwienił się i odwracał głowę, jakby z obawy, że go oskarżyć gotowa przed kuzynką Genowefą, chociaż stosunki jej z rodziną Baudu były zerwane, od czasu jej wstąpienia do Magazynu Nowości. Z początku, widząc jego minę zrozpaczonego kochanka, sądziła, że się zakochał w Małgorzacie, która żyjąc cnotliwie i mieszkając w magazynie, wcale nie była dogodną kochanką. Potem zdumiała, przekonawszy się, że on Klarę ściga swym pałającym wzrokiem. Mijały miesiące, od czasu jak dręczył się na przeciwległym chodniku, nie mając odwagi oświadczenia się i to wolnej dziewczynie, mieszkającej na ulicy Louis le Grand, którą mógł co wieczór zaczepić, zanim odeszła z codzień nowym kochankiem. Sama Klara nie wiedziała nawet o tej nowej swej zdobyczy, odkrycie to napełniło Dyonizę bolesnem uczuciem, miałażby miłość być czemś tak głupiem? Jakto, chłopiec mający pod ręką szczęście, psułby sobie życie, wielbiąc awanturnicę jak świętość! Od tego dnia serce się jej ściskało, gdy widziała po za zielonkawą szybą Vieil Elbeuf, blady i znużony profil Genowefy.
Wieczorami Dyoniza zamyślała się także, patrząc na panny odchodzące ze swymi kochankami. Te co sypiały w Magazynie Nowości, w pokoikach pod strychem, wracały o jedenastej, chyba że której udzielono pozwolenie do teatru; te znikały bowiem do jutra i przynosiły z sobą do oddziału jakieś nieznane i odurzające wonie, trącące miastem. Młoda dziewczyna musiała nieraz odpowiadać uśmiechem na przyjazne skinienie głowy, witającej ją Pauliny, którą codziennie oczekiwał Bauge na rogu fontanny Gaillon, od godziny wpół do dziewiątej. Wyszedłszy ostatnia, używała chwilowej i zawsze samotnej przechadzki i pierwsza wracała do domu, żeby pracować lub położyć się spać, z głową przepełnioną marzeniami i ciekawością o nieznanem jej życiu. Nie zazdrościła tym pannom; szczęśliwą była ze swej samotności i pustyni, w jakich zamykała się przez lękliwość, jakby w przytułku; ale wyobraźnia ją porywała; starała się odgadnąć istotę rzeczy; przypominała sobie przyjemności opowiadane jej bez ustanku: kawiarnie, restauracye, teatra, niedziele spędzane na wodzie lub w zamiejskich oberżach. Czuła od tego znużenie umysłu, pragnienia zmieszane ze zmęczeniem i zdawała się być przesyconą tem czego nigdy nie zakosztowała.
Ale mało było czasu na takie rozmyślania wśród jej pracowitego życia. W magazynie w ciągu trzynasto-godzinnych trudów nie mogli się zajmować czułościami subiekci z pannami sklepowemi. Gdyby nawet ciągła walka o pieniądz nie zacierała różnicy płci, w każdym razie ciągły pośpiech i popychanie się, zajmowały głowy i wyłamywały członki. Bardzo rzadko można było słyszeć o stosunku miłosnym pośród nieprzyjaźni i spoufalenia się koleżeńskiego kobiety z mężczyzną i ciągłych starć pemiędzy oddziałami. Wszyscy byli tylko kółkami, obracanemi ruchem maszyny, wyrzekając się osobistości, skupiając po prostu swe siły w banalnym i potężnym falansterze. Po za domem dopiero powracano do indywidualnego życia, z nagłym wybuchem budzących się namiętności.
Pewnego dnia zobaczyła Dyoniza, że Albert Lhomme, syn przełożonej, wsuwał bilecik w rękę jednej panny z oddziału bielizny, przeszedłszy przedtem kilka razy po sali z miną nibyto obojętną. Nastała wówczas, tak zwana martwa pora zimowa, ciągnąca się od grudnia do lutego. Miewała więc Dyoniza czas do spoczynku: całe godziny spędzała stojąco, z oczami pogrążonemi w głąb magazynu, oczekując klientek. Sklepowe oddziału okryć sąsiadowały z subiektami oddziału koronek, lecz znajomość ich nie sięgała dalej nad śmiałe żarty, zamieniane z cicha. W oddziale koronek był drugi subiekt żartowniś, który prześladował Klarę niememi zwierzeniami, jedynie dla zabawki, bo go tak dalece nie obchodziła, że się nawet nie starał spotkać z nią po za magazynem: w ten sposób z kantoru do kantoru, między tymi panami i pannami, przesyłane były znaki porozumienia się, słowa dla nich tylko zrozumiałe, czasami skryte gawędy z plecami nawpół obróconemi, z miną zamyśloną, a to wszystko dla tego, żeby oszukać okrutnego Bourdoncle’a. Co się tyczy Deloche’a, długi czas poprzestawał na uśmiechaniu się do Dyonizy, potem ośmielił się, szeptał jej przy spotkaniu, przyjazne słówka... Owego dnia, kiedy spostrzegła Alberta, wsuwającego bilecik bieliźniarce, w tej samej chwili Deloche zapytał: czy jej smakowało śniadanie; czuł bowiem konieczną potrzebę zaopiekowania się nią, a nie zdołał nic uprzejmiejszego powiedzieć. On także widział ten biały bilecik; spojrzał na Dyonizę i oboje zarumienili się na widok intrygi, zawiązanej w ich obecności.
Lecz Dyoniza, pomimo tych gorących tchnień, budzących w niej powoli kobietę, zachowywała swój dziecięcy spokój. Tylko spotkanie się z Hutin’em poruszyło jej serce. Zresztą sądziła, że to tylko wdzięczność, że ją ujął swoją grzecznością. Ile razy przyprowadził jaką klientkę do oddziału, Dyoniza była zmieszaną. Kilka razy, powracając z kasy, chwytała się na uczynku, że naddaje niepotrzebnie drogi, aby przejść przez hallę jedwabi, doznając przytem jakiegoś dławienia w gardle. Pewnego popołudnia zastała tam Moureta, który zdawał się ją ścigać wejrzeniem i uśmiechem. Już się nią wcale nie zajmował; czasami tylko zwrócił się z jakąś radą, tyczącą się jej ubrania, albo zażartował z niej jako z nieudanej dziewczyny, nawpół dzikiej, podobnej do chłopca, — z której nigdy nie uda mu się zrobić kokietki, chociaż był do tego zręcznym, jako mężczyzna szczęśliwy w miłostkach. Śmiał się z niej nawet, pozwalał sobie przekomarzań, niechcąc przyznać się do wrażenia, jakie na nim wywierał wdzięk wątłej dziewczyny z temi osobliwemi włosami. Niemy jego uśmiech przyprawiał ją o drżenie, jak gdyby popełniła błąd jaki. Czyżby wiedział dlaczego przechodzi przez hallę, chociaż sama nie mogłaby wytłómaczyć, co ją tam popycha?
Hutin zresztą niespostrzegał wcale wejrzeń wdzięczności młodej dziewczyny. Te panny nie były w jego guście, udawał nawet, że niemi pogardza, przechwalając się coraz więcej swem nadzwyczajnem powodzeniem z klientkami, jakaś baronowa została jakby piorunem rażona przy jego kontuarze, a żona budowniczego padła mu w objęcia, gdy się do niej udał pewnego dnia, dla sprostowania pomyłki w mierze. Pod tą chełpliwością normandzką, kryły się dziewczęta brane z piwiarni lub kawiarń koncertowych. Równie jak wszyscy ci młodzi panicze, ulegał on namiętności wyrzucania pieniędzy. Cały tydzień ubiegał się o grosz, jakby chciwy sknera, jedynie w tym celu, żeby puścić go na wiatr w niedzielę: na polu wyścigowem, w restauracyach i na balikach. Nigdy mu nie powstała w głowie myśl o oszczędności; odebrawszy zarobek, zaraz go trwonił, bez żadnej troski o jutro. Favier nie brał udziału w tych wycieczkach, chociaż tak ściśle byli połączeni z Hutin’em w sklepie, wychodząc żegnali się u drzwi i nie mówili więcej do siebie. Wielu subiektów, pomimo ciągłego z sobą obcowania, stawali się obcymi sobie i nic nie wiedzieli nawzajem o trybie swego życia. Lecz Hutin był w przyjaźni z Liénardem; obaj mieszkali w hotelu Smyrneńskim, na ulicy Ś-ej Anny, w domu poczerniałym, zajmowanym głównie przez kantorzystów. Zrana przybywali razem do sklepu, wieczorem zaś, który pierwszy uporządkował swój kontuar, szedł czekać na drugiego w małej kawiarni Ś-go Rocha na ulicy tegoż imienia, gdzie się zwykle zbierali subiekci z Magazynu Nowości, głośno rozprawiając i pijąc, lub też grając w karty wśród dymu fajek. Często przesiadywali tam do pierwszej w nocy i wychodzili dopiero wtedy, skoro zmęczony gospodarz wypychał ich za drzwi. Lecz od miesiąca spędzali wieczory trzy razy na tydzień w tak zwanym „wyjcu”[1], na Montmartre; dokąd zapraszali kolegów, ażeby oklaskiwać pannę Laurę, tęgą śpiewaczkę, ostatnią zdobycz Hutina, której talent popierał tak gwałtownem stukaniem laską i takim krzykiem, że już dwa razy policya była zmuszoną uśmierzać jego zapały.
Zima przeszła w ten sposób. Dyoniza otrzymała nakoniec trzy tysiące franków pensyi stałej. Był już czas na to rzeczywiście, bo jej grube trzewiki nie chciały dłużej służyć. Ostatni miesiąc nie wychodziła nawet, żeby się nierozpadły.
— Mój Boże! Jak też panna hałasujesz temi trzewikami! — powtarzała często pani Aurelia z rozdrażnioną miną. — To nie do zniesienia! Co panna masz na nogach?
Tego dnia, kiedy Dyoniza weszła do oddziału w prunelowych bucikach za pięć franków, Małgorzata i Klara zadziwiły się półgłosem, lecz tak aby je usłyszała:
— Patrzno! Źle uczesana zrzuciła kalosze — powiedziała jedna z nich.
— Pewno po nich płakała — odrzekła druga — bo to były kalosze jej matki.
Ogólne oburzenie powstało w oddziale przeciw Dyonizie, gdy dostrzeżono jej przyjaźń z Pauliną; widziano bowiem brawadę z jej strony, że wchodzi w serdeczny stosunek ze sklepową nieprzyjacielskiego oddziału. Panny ciągle tylko o tem mówiły pomiędzy sobą, szeptały o zdradzie, oskarżały ją, że powtarza w drugim oddziale najmniejsze ich słowa. Wojna pomiędzy okryciami i bielizną rozogniła się z nową gwałtownością i nigdy nie była tak zawziętą. Grube słowa krzyżowały się jak kule, przyszło pewnego wieczoru nawet do policzków, po za pudłami z bielizną. — Być może, iż powodem do wojny było to, że panny od okryć nosiły suknie jedwabne a od bielizny wełniane; w każdym jednak razie, panny od bielizny mówiły o swych sąsiadkach z oburzeniem poczciwych dziewcząt. Fakta mówiły za niemi, bo zauważono, że jedwabie przyczyniają się do rozwiązłości panien od okryć. Klara została spoliczkowaną rojem kochanków; Małgorzatę kłuto w oczy dzieckiem, a panią Frédéric pomawiano o namiętności tajone. Wszystko to z powodu tej Dyonizy!
— Proszę się powstrzymywać od brzydkich słów! — odzywała się pani Aurelia swym cesarskim tonem, pośród gniewnych wybuchów rzeszy swych podwładnych. — Pokażcie kim jesteście!
W gruncie zaś nie chciała się w to wdawać i pewnego dnia wytłómaczyła się z tego przed Mouretem w ten sposób, że wszystkie te panny warte są jedna drugiej. Lecz nagle roznamiętniła się, gdy jej Bourdoncle powiedział, że widział jej syna, ściskającego w suterenie pannę od bielizny tę właśnie, której bilecik wsunął do rąk. To jest ohydne, mówiła, wprost oskarżając oddział bielizny, że zaciągnął Alberta w zasadzkę: cios był do niej wymierzony, żeby ją zbeszcześcić, gubiąc jej niedoświadczone dziecię, — poznano się bowiem, że oddział pozostający pod jej umiejętnym i energicznym kierunkiem jest nie do zdobycia... Dla tego tylko krzyczała tak głośno, żeby wzniecić burzę, gdyż co do syna swego nie miała żadnych złudzeń; wiedziała że jest zdolny do wszystkich głupstw. Chwilowo sprawa ta o mało co się nie stała ważną: rękawicznik Mignot, został w nią wmieszany; przyjaźnił on się z Albertem i chodziły wieści, jakoby taniej sprzedawał towar kochankom przyjaciela, które tenże mu przysyłał. Były to dziewczęta, chodzące bez kapeluszy; całemi godzinami plądrowały mu w pudełkach. — Prócz tego opowiadano historyę o szwedzkich rękawiczkach, danych bieliźniarce, o której nikt nic pewnego nie wiedział. Nakoniec skandal został przytłumiony, przez wzgląd na panią Aurelię, której nawet Mouret okazywał poważanie. Po upływie tygodnia, Bourdoncle pod jakimś błahym pozorem odprawił ową sklepowę, która się pozwoliła uściskać Albertowi. Ci panowie zamykali wprawdzie oczy na straszne hulanki po za sklepem, ale wewnątrz domu najmniejsze uchybienie było srodze karane.
Na tej całej sprawie, Dyoniza najwięcej ucierpiała. Chociaż pani Aurelia dobrze znała prawdziwy stan rzeczy, taiła do niej złość. Spostrzegłszy pewnego wieczora, że się śmieje z Pauliną, wzięła to za lekceważenie i za plotki o miłostkach jej syna. Odtąd odosobniała jeszcze gorzej dziewczynę w oddziale. Oddawna zamyślała ona zawieźć wszystkie panny w którą niedzielę do Rigolles w pobliżu Rambouillet, gdzie kupiła posiadłość za pierwsze sto tysięcy franków oszczędności; teraz niespodzianie postanowiła to uskutecznić: był to sposób ukarania Dyonizy, otwarcie wykluczając ją z towarzystwa. Ona jedna nie została zaproszoną. Na dwa tygodnie z góry, cały oddział mówił tylko o tej wycieczce: badano niebo ogrzane majowem słońcem, obiecywano sobie wszelkie przyjemności: jazdę na osiołkach, mleko, chleb razowy. Lecz najzabawniejsze było to, że będą tylko same kobiety! Pani Aurelia miała zwyczaj dni wolne od zajęć, spędzać na przechadzce z kobietami. Tak była nieprzyzwyczajona do rodzinnego kółka i tak nie swobodna w rzadkich wypadkach, gdy mogła jeść obiad w domu, że wołała nawet i w te wieczory wyprawiać rodzinę z domu, a sama chodzić do restauracyi. Lhomme udawał się w swoją stronę, uszczęśliwiony, że może sobie przypomnieć kawalerskie życie; Albert zaś jak na skrzydłach biegł do swoich łotrzyc. Doszło nakoniec do tego, iż odzwyczajeni od domu, nudząc się i dręcząc sobą w niedzielę, wszyscy troje przemykali się tylko przez mieszkanie jak przez hotel, gdzie się tylko na noc chodzi. Co się tyczy wycieczki do Rambouillet, to pani Aurelia poprostu objawiła, że byłoby nieprzyzwoicie, gdyby się Albert wybrał, a nawet ojciec znajdzie się taktownie, jeżeli pozostanie w mieście. Obaj byli tem bardzo uszczęśliwieni. Tymczasem oczekiwany dzień zbliżał się, panny ciągle mówiły o swych toaletach, jak gdyby chodziło o półroczną podróż, a Dyoniza musiała tego słuchać, blada i milcząca, wśród swego opuszczenia.
— Cóż, chcą cię doprowadzić do rozpaczy — rzekła pewnego poranku Paulina. — Jabym je na twojem miejscu zawstydziła! Jak one się bawią, tak i ja bym się bawiła! Zechciej nam tylko towarzyszyć w niedzielę; Baugé namawia mię do Joinville.
— Nie, dziękuje; — odpowiedziała dziewczyna ze swym spokojnym uporem.
— Ale dlaczego?... Czy się obawiasz natarczywości? — pytała Paulina, śmiejąc się serdecznie. Dyoniza także się uśmiechała. Wiedziała ona jak się podobne rzeczy układają: na takich wycieczkach, każda z panien poznała się ze swym pierwszym kochankiem, z przyjacielem niby to przypadkiem zaproszonym; a właśnie tego nie chciała — Przysięgam ci, że Baugé, nikogo nie zaprosi, rzekła znów Paulina. Będziemy tylko we troje. Kiedy ci się to niepodoba, bądź pewna, że cię swatać nie będę.
Dyoniza wahała się, opanowana taką chęcią że jej krew uderzała do twarzy. Od czasu kiedy jej koleżanki, opowiadały o przyjemnościach wiejskich, dusiła się, porywana potrzebą odetchnięcia wolnem powietrzem, myśląc o bujnej trawie, w której by się chowała aż po ramiona, o wysokich drzewach, których cień orzeźwiałby ją, jak woda. Przypominało jej się dzieciństwo spędzone na wonnych łąkach Cotentin i tęskniła za słońcem.
— A więc dobrze — powiedziała nakoniec.
Wszystko było ułożone. Baugé, miał przyjść po nie o ósmej rano, na plac Gaillon; ztamtąd dorożką mieli się udać na dworzec kolei Vincennes, Dyoniza, której dwadzieścia pięć franków miesięcznej pensyi zjadały dzieci, mogła tylko odświeżyć swą czarną wełnianą sukienkę, ozdabiając ją ukosami z popeliny w drobne kratki. Sama sobie też zrobiła jedwabną kapotkę z błękitną wstążką. W tem prostem ubraniu wyglądała bardzo młodo: jakby dziewczyna nad wiek wybujała. Ubóstwo jej było schludne. Trochę się wstydziła przepysznych swych włosów, bo ją w kłopot wprowadzały, wydobywając się z pod lichego kapelusika. Paulina zaś wystąpiła w wiosennej sukni jedwabnej, w paski białe i fioletowe i w strojnym kapeluszu obciążonym piórami; miała przytem pełno świecideł na szyi i rękach, jak to jest w zwyczaju zamożniejszych panien sklepowych. Dla niej ta jedwabna suknia była jakby wynagrodzeniem za cały tydzień, bo w dnie powszednie skazaną była na wełnę w swoim dziale. Dyoniza przeciwnie, dźwigała jedwabie od poniedziałku do soboty, w niedzielę zaś ubierała się w swoją nędzną wełniankę.
— Baugé — powiedziała Paulina, wskazując na wysokiego młodzieńca, stojącego przy wodotrysku.
Paulina przedstawiła swego kochanka, a Dyoniza uczuła się zaraz swobodniejszą, tak jej się wydawał uczciwym człowiekiem. Baugé, był ogromnego wzrostu, silny jak byk, miał twarz podłużną flamandzką i oczy bez wyrazu, uśmiechające się z dziecięcą prostotą. Urodzony w Dunkierce, był młodszym synem kupca korzennego; przybył do Paryża, prawie wypędzony przez ojca i brata, — którzy go uważali za głupca. Co prawda, był strasznie tępy, ale zawsze zdatny do sprzedaży płótna. Kobiety znajdowały go ponętnym.
— A dorożka? — spytała Paulina.
Trzeba było iść aż do bulwaru. Słońce już dopiekało, piękny majowy poranek ożywiał ulice; ani jednej chmurki nie było na niebie, wesołość przepełniała powietrze przezroczyste jak kryształ. Mimowolny uśmiech przebiegał po ustach Dyonizy, oddychała swobodniej, zdawało się, że z piersi jej spadł ciężar, przygniatający ją od pół roku. Nie czuła już dokoła siebie ścieśnionej atmosfery sklepowej, ani też ciężkich murów Magazynu Mód. Miała przed sobą cały dzień spędzony swobodnie wśród wiejskiego powietrza. Było to dla niej jakby powrotem do zdrowia, radością bez końca; rozpoczynała ten dzień pod wrażeniem nowych uczuć płochej dziewczyny. Jednakże w dorożce, odwróciła oczy ze wstydem, gdy się Paulina nachyliła, żeby głośno pocałować swego kochanka.
Wychyliwszy głowę z dorożki, zawołała:
— Widzisz, Lhomme! Jak prędko idzie! Niesie swoją trąbkę, — dodała Paulina, wychylając się także. Stary waryat! Możnaby przypuścić, że śpieszy na schadzkę.
Rzeczywiście Lhomme, trzymając pod jedynem swem ramieniem, trąbkę w futerale, przemykał się wzdłuż Gymnase, uśmiechając się radośnie, do spodziewanej uczty. Szedł na cały dzień do swego przyjaciela flecisty z jednego teatrzyku, u którego co niedziela zbierali się amatorowie na pokojową muzykę, zaraz po rannej kawie.
— O ósmej godzinie zrana, co za pośpiech szalony! — mówiła dalej Paulina. Pani Aurelia z całą swoją kliką musiała wyjechać do Rambouillet, pociągiem odchodzącym o szóstej minut dwadzieścia pięć. Z pewnością nie spotkają się z sobą ci małżonkowie.
Obie zaczęły potem rozmawiać o wycieczce do Rambouillet. Nie życzyły one deszczu innym bo i sameby się skąpały, ale gdyby się tam wylała chmura nie zaczepiwszy o Joinville, byłoby to jednak bardzo zabawne. Następnie mówiły o Klarze, o tej marnotrawnicy, która nie wie jak trwonić pieniądze, łożących na jej utrzymanie; kupiła naraz trzy pary bucików, które nazajutrz wyrzuciła, pociąwszy je nożyczkami, bo uwierały jej nogę pełną guzów. Zresztą panny, nie były wcale rozważniejsze od panów z Magazynu Nowości; przejadały wszystko, nie oszczędzając grosza na przyszłość. Dwieście lub trzysta franków miesięcznie, całe mienie swoje, trwoniły na stroje i łakocie.
— Ależ on ma tylko jedną rękę, jakże może grać na trąbce? — spytał Baugé.
Nie spuszczał z oka Lhomme’a. Wówczas Paulina, lubiąca żartować z jego naiwności, powiedziała, że kasyer opiera instrument o ścianę, czemu uwierzył, znajdując ten pomysł bardzo dowcipnym. Ale kiedy, żałując swego żartu, zaczęła objaśniać w jaki sposób Lhomme zastępuje sobie brak ręki przy pomocy pewnych szczypczyków, potrząsał głową z niedowierzaniem, mówiąc, że nie da w siebie tego wmówić.
— Jakiżeś ty głupi! — zawołała ze śmiechem Paulina. Ale to nic nie szkodzi, ja cię jednak kocham.
Dorożka rączo jechała i trafili w sam czas na pociąg. Baugé, zapłacił za bilety, ale Dyoniza zapowiedziała, że się chce przyczyniać do wydatków; wieczorem mieli się obrachować.
Wsiedli do drugiej klasy, pośród głośnych wybuchów wesołości, dolatujących z wagonów. — W Nogent, wysiadł rozochocony orszak weselny. Przybywszy nakoniec do Joinville, udali się zaraz na wyspę, żeby zamówić śniadanie i pozostali tam, pod wysokiemi topolami, rosnącemi na brzegu Marny. W cieniu było chłodno, świeży powiew napełniał powietrze, na drugim brzegu przy blasku słońca, widać było rozciągające się pola uprawne na płaszczyźnie. Dyoniza zwalniała kroku, po za Pauliną i jej kochankiem, którzy szli objąwszy się wpół; zerwała kilka jaskrów, patrzyła na wodę bieżącą, szczęśliwa, z przepełnionem sercem, spuszczając głowę, gdy Baugé nachylał się, żeby pocałować w kark swą przyjaciółkę. Oczy jej zaszły łzami. Przecież niedoświadczała żadnych cierpień: więc cóż ją tak dławiło? dla czego ta rozległa wieś, gdzie obiecywała sobie zupełną swobodę, napełniała ją jakimś nieokreślonym żalem, którego przyczyny nie mogła sobie wytłómaczyć? Przy śniadaniu, głośne wybuchy śmiechu Pauliny, drażniły ją. Ta dziewczyna lubiąca przedmieścia z namiętnością lichej aktorki, żyjącej wśród gazu w ścieśnionem powietrzu miejsc tłumnych, chciała zasiąść do śniadania w altanie, pomimo chłodnego wiatru. Bawiło ją: powiew zdzierający obrus ze stołu, śmieszyła altana z nowopomalowanej klatki, ogołoconej jeszcze z liści, której kontury odbijały się na nakryciu. Jadła łakomo, będąc źle żywioną w magazynie. Opychała się ulubionemi potrawami, aż do niestrawności. Obżarstwo było zresztą główną jej wadą; wszystkie pieniądze wydawała na ciastka, łakocie i surowizny, pożerane w wolnych chwilach. Dyoniza nasycona jajami, smażoną rybą i kurczęciem, nie śmiała żądać poziomek, nowalii zbyt jeszcze drogiej, żeby nie powiększyć rachunku.
— Cóż teraz poczniemy? — zapytał Baugé, gdy wypili kawę.
Zwykle po południu oboje z Pauliną wracali do Paryża, aby zakończyć dzień w teatrze. Ale czyniąc zadosyć życzeniom Dyonizy, postanowili zostać Joinville; zresztą wydawało im się to zabawne, użyć wsi po uszy. Całe popołudnie przechadzali się po polach. Chcieli potem przejechać się łódką, lecz zaniechali tego, gdyż Baugé nie umiał wiosłować. Włóczyli się jednakże po brzegach Marny; życie rzeczne ich zajmowało, przypatrywali się eskadrze łodzi żaglowych i norweskich, oraz flisakom żeglującym. Słońce się zniżało, wracali już zatem do Joinville, kiedy dwie żaglowe łodzie, prześcigając się, zamieniały obelgi, wśród których górowały słowa: „kapelusze skórzane“[2] i „perkaliki”.
— Czy to nie pan Hutin? — zawołała Paulina.
— A tak, — podchwycił Baugé, zasłaniając ręką oczy od słońca — poznaję łódź mahoniową... Drugą muszą zajmować studenci.
Zaczął opowiadać o starej nienawiści, powodującej częste starcia, między młodzieżą szkolną a kantorowiczami. Dyoniza, usłyszawszy imię Hutin’a nagle się zatrzymała; z naprężonym wzrokiem śledziła za łódką pomykającą jak strzała, szukając młodzieńca pomiędzy wioślarzami; lecz mogła dojrzeć tylko kobiety, jak dwie białe plamy, z których jedna, w czerwonym kapeluszu, siedziała przy rudlu. Glosy ginęły wśród szmeru rzeki:\
— Do wody kapelusze!
— Perkaliki do wody!
Wieczorem weszli do restauracyi na wyspie; ale ponieważ powietrze się oziębiło, trzeba było zasiąść do jedzenia w jednej z dwóch sal, gdzie wskutek wilgoci zimowej, obrusy czuć było jak by praniem. O szóstej godzinie zabrakło stołów; spacerujący tłoczyli się, szukali kącika, a chłopcy miejscowi ciągle znosili krzesła i ławki, zścieśniali talerze i zapychali miejsca ludźmi. Duszono się do tego stopnia, że trzeba było otworzyć okna. Nastąpił już zmierzch, topole rzucały cienie tak nagle, że restaurator nieprzygotowany do nakrywania stołów w pokoju, w braku lamp, musiał postawić po jednej świecy na każdym stole. Hałas stawał się ogłuszający od śmiechów, nawoływań i brzęku naczyń; płomienie chwiały się a świece topniały od wiatru; motyle nocne latały w ogrzanem przez zapachy mięsa powietrzu, które przenikały zimne powiewy.
— Ależ się bawią! — mówiła Paulina pogrążona w potrawie z ryb, którą nadzwyczaj chwaliła. Pochyliwszy się dodała:
— Nie poznaliście pana Alberta... tam?
Był to rzeczywiście młody Lhomme pośród trzech dwuznacznych kobiet: jedna z nich była to stara kobieta, w żółtym kapeluszu z nikczemną miną stręczycielki i dwie nieletnie dziewczęta, może lat trzynastu lub czternastu, żenująco wyuzdane. On zaś już dobrze podpiły, stukał o stół szklanką, grożąc że obije garsona, jeżeli mu natychmiast nie poda likworów.
— Piękna mi familijka! — odezwała się Paulina. Matka w Rambouillet, ojciec w Paryżu, a synek w Joinville. Jedno drugiemu nie przeszkadza.
Dyoniza, nienawidząca hałasów, uśmiechała się jednak, rada, że nie może myśleć wśród tej wrzawy. Lecz nagle w sąsiedniej sali, powstał głos przygłuszający wszystkie inne. Było to wycie, po którem musiała nastąpić bójka, bo słychać było popychanie, przewracanie krzeseł, walkę i te same okrzyki co nad rzeką:
— Do wody perkaliki!
— Kapelusze do wody!
Skoro głośne wołanie oberżysty położyło koniec wojnie, zjawił się niespodzianie Hutin. W czerwonej bluzie, w kapeluszu zsuniętym na tył głowy, prowadził pod rękę, wysoką białą dziewczynę z przed rudla, która aby uczcić kolory łodzi, przypięła za uchem bukiet z maków polnych. Przyjęto ich okrzykami i oklaskami, on promieniał, wydymał pierś i kołysał się, udając ruchy marynarza; popisywał się sińcem na spuchniętym policzku, przejęty radością, że zwraca na siebie uwagę. Za nim szedł cały personel łodzi. Stół zdobyli sobie szturmem i wszczął się jeszcze większy hałas.
Baugé przysłuchujący się uważnie rozmowie po za sobą powiedział:
— Zdaje się, że studenci poznali tę kobietę idącą z Hutin’em, znaną oddawna w dzielnicy, śpiewającą teraz w „wyjcu” na Montmartre; dla niej powstała bójka... Ci studenci nigdy nie płacą kobietom.
— W każdym razie — rzekła Paulina z obrażoną miną — strasznie jest brzydką z temi włosami koloru marchwi! Doprawdy chciałabym wiedzieć, zkąd je pan Hutin bierze, bo jedna brudniejsza od drugiej.
Dyoniza zbladła, lodowate zimno powoli ją ogarniało, jak gdyby cała krew uszła z serca. Jeszcze na rzece, widząc chyżą łódź, uczuła pierwszy dreszcz, teraz zaś wątpić już nie mogła, że ta dziewczyna jest w blizkim stosunku z Hutin’em. Czyżby go miała kochać, kiedy tak cierpi? Wśród bolesnego zamieszania uczuć, nawet sobie nie odpowiadała. Czując dławienie w gardle i trzęsienie rąk, przestała jeść.
— Co ci jest, droga? Zapytała przyjaciółka.
— Nic, trochę tu za gorąco. — Wymówiła z cicha Dyoniza.
Ale stół Hutin’a był obok. Ujrzawszy znanego sobie Baugé, rozpoczął bardzo głośno rozmowę, żeby wciąż zwracać na siebie uwagę.
— Powiedz mi — krzyczał — czyście wy zawsze cnotliwi w waszem Bon Marché?
— Nie tak bardzo — odpowiedział zaczerwieniony Baugé.
— Tam tylko dziewice przyjmują i jest konfesyonał dla subiektów, którzy na nie spoglądają. Piękny mi dom, gdzie się żenią, dziękuję!
Zaczęto się śmiać: Liénard, należący do tego towarzystwa, dodał:
— To nie tak jak w Luwrze: tam jest etatowa akuszerka w dziale okryć. Słowo honoru!
Wesołość wzrosła. Paulina śmiała się jak szalona, tak ją ta akuszerka zabawiła. Lecz Baugé był oburzony żartami z czystości obyczajów jego domu, więc nagle zawołał:
— Piękni i wy jesteście w Magazynie Nowości. Wyrzucają was za drzwi, za jedno słowo i macie pryncypała, który tak wygląda, jakby hakami przyciągał klientki.
Hutin’ go nie słuchał, zajęty wychwalaniem Placu Clichy. Poznał tam młodą dziewczynę tak przyzwoitą, że damy nie śmiały zwracać się do niej, aby jej nie upokorzyć. Potem przysunąwszy nakrycie opowiadał, iż uciułał tysiąc pięćset franków w ciągu tygodnia. O! był to tydzień gładki! Favier pozostał przy pięćdziesięciu dwóch frakach. Upiwszy się na dobre uczepił się Robineau’a, drugiego subiekta, który się zawsze trzyma zdaleka, do tego stopnia, że na ulicy, nie chce się pokazywać obok młodszego. Nie dziwiłbym się, gdyby to był taki Bouthemont naprzykład, bo musi zachować powagę, ale panu Robineau, nie wolno mieć tak wysokich pretensyj.
— Cicho bądź — odezwał się Liénard — za wiele mówisz, mój kochany!
Gorąco wzmagało się; świece spływały na obrus zaplamiony winem; krzyki się uśmierzały, przez okna dolatywały odgłosy rzeki i szmer topól, zasypiających wśród ciszy nocnej. Baugé zażądał rachunku, widząc że Dyonizie słabo, że zbladła okropnie i podbródek jej drgał od powstrzymywanych łez; ale garson nie zjawiał się, była więc zmuszoną słuchać jeszcze wybuchów Hutin’a. Teraz miał siebie za daleko więcej chic od Liénard’a, który używał spokojnie funduszów swego ojca, wówczas kiedy on tracił swój zarobek, owoc swej inteligencyi. Baugé zapłacił nakoniec należność i uprowadził swe damy.
— To sklepowa z Luwru, szepnęła Paulina w pierwszej sali, przyglądając się wysokiej szczupłej dziewczynie kładącej na siebie okrycie.
— Nie znasz jej... skądże możesz to wiedzieć — rzekł młodzieniec.
— Czyż nie dość widzieć sposób ubierania się? To z działu akuszerki. Jeżeli to słyszała, musi być rada.
Wyszli na dwór. Dyoniza odetchnęła swobodniej. Tam zdawało jej się, że umiera, w tem duszącem gorącu, pośród tych krzyków i przykre swe uczucia kładła na brak powietrza. Teraz mogła oddychać: chłód spadał z gwiaździstego nieba. Gdy dziewczęta wychodziły z ogrodu, nieśmiały głos przemówił w ciemnościach.
— Dobry wieczór paniom!
Był to Deloche. Nie widziały go w głębi pierwszej sali, gdzie siedział sam jeden, dla przyjemności odbywszy ten spacer pieszo z Paryża.. Dyoniza czując się cierpiącą, uległa potrzebie wsparcia się na kimś
— Panie Deloche, wracasz z nami — powiedziała — podaj mi więc ramię.
Paulina i Baugé szli już naprzód, zdziwiło ich to... Niespodziewali się, żeby to się stało w taki sposób i z tym chłopcem. Mając jeszcze całą godzinę przed odejściem pociągu, szli aż do końca wyspy, brzegiem rzeki, pod wielkiemi drzewami. Obracając się co chwila, mówili do siebie:
— Gdzie się oni podzieli? Ach! idą! Jednakże to jakoś dziwnie.
Z początku Dyoniza i Deloche, zachowywali milczenie. Zwolna gwar restauracyjny ucichał, przypominając dźwięki oddalonej muzyki pośród nocnych ciemności. Coraz bardziej zagłębiali się w chłód drzew, rozgrzani jeszcze tym piecem ognistym, którego płomienie świec, nikły jeden po drugim, za liśćmi. Przed nimi był jakby mur ciemności, zbita masa cieni, w której znikały pnie i gałęzie drzew i taki był zmrok, że nawet ścieżki nie było widać. Jednakże posuwali się powoli bez obawy. Potem, gdy oczy ich oswoiły się, spostrzegli na prawo pnie topoli, podobne do ciemnych kolumn, podtrzymujących kopułę z liści, zasianą gwiazdami; podczas kiedy na lewo, chwilami woda w ciemności migotała, jak powierzchnia stalowego zwierciadła. Wiatr ustał i słychać było tylko szmer wody.
— Cieszę się bardzo żem panią spotkał — wybąkał Deloche, odważając się nakoniec pierwszy przemówić. Pani nie wiesz, jaką mi to sprawia przyjemność, że chcesz przechadzać się ze mną.
Potem pod osłoną cieni, po długim i zawiłym wstępie, ośmielił się wyznać, że ją kocha. Oddawna chciał do niej napisać; ale pewnoby się o tem nie dowiedziała, gdyby nie ta noc, ta woda śpiewająca i drzewa okrywające go swemi liśćmi. — Nic mu nie odpowiadała i szła oparta na jego ramieniu, krokiem znamionującym cierpienie. Starał się dojrzeć jej twarz, lecz wtem usłyszał ciche łkanie.
— O! mój Boże! pani płaczesz! — wykrzyknął. Czy sprawiłem ci przykrość?
— Nie! nie, — wyszeptała.
Siliła się powstrzymać łzy, ale napróżno. Przy stole już myślała, że jej serce pęknie. Obecnie zaś w ciemności, pozwoliła płynąć łzom, które ją dławiły i myślała o tem, że gdyby Hutin był na miejscu Deloche’a i prawił jej czułości, byłaby wobec niego bezsilną. To wyznanie przed sobą uczynione, zmięszało ją bardzo. Płonęła jej twarz ze wstydu, jakby już padła pod temi drzewami w objęcia tego młodzieńca, który tak jawnie paradował z dziewczętami.
— Nie chciałem panią obrazić — powtarzał Deloche, gotów rozpłakać się także.
— Posłuchaj pan — powiedziała głosem jeszcze drżącym, wcale się nie gniewam; tylko proszę, żebyś się do mnie w ten sposób, więcej nie odzywał. To czego żądasz, jest niepodobieństwem. Zacny z pana chłopiec, pragnę więc być twoją przyjaciółką, ale niczem więcej, rozumiesz?
Drżał cały i uszedłszy kilka kroków w milczeniu, wybąkał:
— Słowem, pani mię nie kochasz?
Ponieważ przez litość nie chciała go zasmucić zabójczem „nie“, przemówił znowu głosem słodkim i wzruszonym.
— Zresztą, spodziewałem się tego... Mnie się jeszcze nic nie powiodło; wiem, że nie mogę być szczęśliwym. W domu mnie bito, a w Paryżu jestem celem naigrawań. Bo to widzi pani, kto nie umie innym odbierać kochanek i nie jest dosyć zręcznym, żeby tyle pieniędzy zarobić co inni, powinien w jakimś kącie umrzeć odrazu. O! bądź pani spokojna, nie będę cię już dręczył. Ale kochać nie możesz mi zabronić, prawda? Będę cię kochał bezinteresownie. Tak to, tak!... taka moja dola...
Teraz on wybuchnął płaczem. Dyoniza starała się go pocieszyć i wśród tej serdecznej gawędy, dowiedzieli się, że są z jednych stron: ona z Valognes, on zaś tylko o trzy mile dalej, z Briquebec. Ojciec jego ubogi woźny, chorobliwie zazdrosny, ćwiczył go nazywając bękartem; drażnił go bowiem długą, żółtawą twarzą i konopiastemi włosami, które jak mówił, nieznane były w jego rodzinie. Powoli zaczęli rozmawiać o łąkach ogrodzonych żywopłotem, o zacienionych ścieżkach kryjących się pod wiązami, o ulicach porosłych trawą, jakby w parku. Dokoła nich noc zapadała coraz więcej, widzieli trzcinę rzeczną, koronkę z cieniów czarnych pod migotaniem gwiazd; spokój w nich wstępował i oboje zapominali o swych cierpieniach. Prześladujące losy, połączyły ich koleżeńską przyjaźnią.
— No i cóż? — zapytała żywo Paulina, biorąc Dyonizę na stronę, gdy przybyli na stacyę.
Zrozumiawszy jej uśmiech i ton tkliwej ciekawości, mocno się zaczerwieniła i rzekła:
— Ależ nigdy, moja kochana! Powiedziałam ci, że nie chcę!... on jest z jednych stron ze mną... Więc mówiliśmy o Valognes.
Paulina i Baugé nie radzi byli temu, wbiwszy sobie już w głowę co innego; sami nie wiedzieli co myśleć.
Deloche pożegnał ich na placu Bastylii; jak wszyscy młodzi ludzie, pozostający tylko na procencie od sprzedaży, sypiał on w magazynie, gdzie o jedenastej musiał być z powrotem. Nie chcąc z nim iść do domu Dyoniza, która uzyskała pozwolenie do teatru, zgodziła się towarzyszyć Paulinie do Baugé, który ażeby być bliżej kochanki, mieszkał na ulicy Ś-go Rocha. Wsiedli w dorożkę i Dyoniza osłupiała, dowiedziawszy się w drodze, że Paulina spędzi noc u kochanka. Było to rzeczą bardzo łatwą, płaciło się za to pani Cabin i wszystkie panny tak się urządzały.
Baugé robił honory w swoim pokoju, gdzie miał stare meble z czasów cesarstwa, przysłane mu przez ojca. Rozgniewał się naprzód, gdy Dyoniza chciała uregulować rachunek, ale skończyło się na tem, że przyjął piętnaście franków, które położyła na komodzie. Chcąc poczęstować gości herbatą, mordował się nad maszynką na spirytusie i musiał zejść raz jeszcze po cukier. Była północ, kiedy ponalewał filiżanki.
— Trzeba już iść — powtarzała Dyoniza.
Paulina zaś odpowiadała:
— Czekaj! Teatrów nie zamykają tak wcześnie.
Dyoniza była żenowaną w tym kawalerskim pokoju. Widziała jak przyjaciółka, rozebrawszy się, pozostała w spódnicy i w gorsecie; patrzyła jak ściele łóżko i zbija poduszki, obnażonemi rękami. Całe to urządzanie sobie nocy miłosnej, wobec niej, wzburzało ją i zawstydzało, budząc na nowo w zranionem sercu pamięć o Hutin’ie. Jeszcze raz uczuła, że byłaby bezsilną. Takie dnie wcale nie wychodzą na dobre. Nakoniec opuściła ich o kwadrans na pierwszą Odeszła bardzo zawstydzona, kiedy w odpowiedzi na jej niewinne życzenie dobrej nocy, Paulina zawołała trzpiotowato:
— Dziękuję, dobra będzie noc...
Oddzielne drzwi, prowadzące do mieszkania Moureta i pokoi subiektów, wychodziły na ulicę Neuve-Saint-Augustin. Pani Cabin je otwierała poczem markowała czas przybycia. Na dole paliła się nocna lampka i Dyoniza znalazła się w tem świetle, wyczekująca, opanowana trwogą, bo wychodząc z po za rogu ulicy, widziała drzwi zamykające się za cieniem mężczyzny. Musiał to być pryncypał, wracający z wieczoru i myśl, że on tam jeszcze może być, w tych ciemnościach, kto wie nawet, czy nie oczekujący na nią, wprawiła ją w ten dziwny strach, jakiego dotąd doznawała w jego obecności, chociaż nie było powodu. Ktoś się poruszył na pierwszym piętrze, buty zaskrzypiały. Wówczas tracąc głowę, pchnęła drzwi wiodące do magazynu, które pozostawiono otwarte, dla rondu nadzorczego i znalazła się w dziale wyrobów z Rouen.
— Mój Boże, co począć? — odezwała się głośno, w swem pomieszaniu.
Przyszło jej na myśl, że na górze są drugie drzwi, prowadzące do pokoików. Trzeba było jednak przejść przez cały magazyn; ale wołała to uczynić pomimo ciemności ogarniających, galeryę. Ani jeden płomień gazowy nie płonął, paliły się tylko lampy olejne, przyczepione gdzie nie gdzie do żyrandoli. Te rozproszone światełka, podobne były do żółtych plam, przy półkach sklepowych, pogrążonych w cieniach i przypominały latarki górników w kopalniach. Wśród ogromnych cieni, trudno było dokładnie widzieć towary, które przybierały przestraszające kształty podruzgotanych kolumn, przykucniętych zwierząt i kryjących się złodziei. Ciężkie milczenie, przerywane dalekiem chrapaniem, wzmagało jeszcze te ciemności. Jednakże prędko się zoryentowała, białe towary na lewo widniały blado, jak niebieskawy blask domów pod letniem niebem. Chciała natychmiast przejść przez hallę, ale się potknęła o stosy płócienek; rozważyła więc, że lepiej przejść przez wyroby pończosznicze a potem przez wełniane tkaniny. Tam ją przestraszyło chrapanie: był to Józef, chłopiec śpiący po za żałobnemi towarami, poskoczyła szybko do halii, oświetlonej dachem szklannym; wydawała się ona większą i straszniejszą, jakby kościół w porze nocnej, z powodu nieruchomych półek i odbicia długich metrów, przedstawiających się jakby obalone krzyże.
Teraz zaczęła uciekać. W działach drobnych towarów i rękawiczek, o mało co znowu nie potknęła się o śpiących chłopców służebnych. Wówczas uważała się za ocaloną gdy się dostała na wschody. Lecz na górze w dziale okryć, przeszły ją dreszcze, spostrzegła bowiem migotanie zbliżającej się latarki: był to rond, złożony z dwóch strażaków, oznaczających swe przejście na odpowiednich tablicach. Stała chwilę, nic tego nie rozumiejąc; patrzyła jak przechodzili od szali do mebli, a ztamtąd do bielizny. Przestraszona była temi dziwacznemi manewrami i zgrzytem klucza w zamku, otwierającym drzwi z takim hałasem, jakby szli na rzeź. Gdy się do niej zbliżali, skoczyła w głąb sali koronek; ale czyjś głos wypędził ją ztamtąd i prędko podążyła do wewnętrznych drzwi.
Poznała, że to Deloche się odezwał; sypiał on w swym dziale na małem żelaznem łóżku, które sam co wieczór ustawiał; nie usnął jeszcze, tylko z otwartemi oczami wspominał słodkie chwile tego wieczoru.
— Jakto, więc to panna! — rzekł Mouret, którego Dyoniza ujrzała przed sobą na wschodach ze stoczkiem w rękach.
Zaczęła coś bąkać; chciała się tłómaczyć, że przyszła czegoś szukać w dziale.... lecz on wcale się nie gniewał, patrzył na nią po swojemu, z miną ojcowską i zarazem zaciekawioną.
— Miałaś pani widać urlop do teatru?
— Tak, panie.
— I cóż, zabawiłaś się? W jakim teatrze byłaś?
— Ja byłam na wsi.
Rozśmieszyło go to. Potem się spytał, naciskając na każdym wyrazie:
— Sama jedna?
— Nie panie, z przyjaciółką — odpowiedziała rumieniąc się, zawstydzona tą myślą, że ją musiał posądzać.
Wówczas zamilkł, ale wciąż patrzył na nią, ubrana jak zwykle w czarną sukienkę i kapelusz przystrojony tylko wstążką niebieską. Czyby z tego dziecka miała się zrobić ładna dziewczyna? Pachniała jeszcze wolnem powietrzem i ślicznie jej było z potarganemi włosami na czole. A on, który od pół roku traktował ją jak dziewczynkę, dając jej niekiedy rady, powodowany doświadczeniem i złośliwą ciekawością, jak się kobieta gubi w Paryżu, przestał się śmiać i doznawał nieopisanego uczucia zdziwienia, obawy oraz tkliwości. Bezwątpienia musiał ją kochanek tak wypięknić. Na tę myśl zdawało mu się, że ulubiony jego ptaszek dziobnął go do krwi.
— Dobranoc panu — szepnęła Dyoniza wstępując po wschodach.
Nic nie odpowiedział, tylko patrzał za znikającą; poczem wszedł do siebie.







  1. Bégleur.
  2. Bousingot, kapelusz marynarski, przezwisko nadane republikanom francuzkim po r. 1830.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Feliks Mierzejewski.