Magazyn nowości pod firmą Au bonheur des dames/Tom II/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Wszystko dla pań
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Mierzejewski
Tytuł orygin. Au Bonheur des Dames
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.

Przez niejaką chwilę, stała Dyoniza odurzona na bruku, pod dopiekającem jeszcze słońcem, było bowiem około godziny piątej. Lipiec wysuszył rynsztoki, Paryż przybrał kredowy blask lata, oślepiający swem migotaniem. Katastrofa zaś była tak nagła, wypchnięto ją na ulicę tak brutalnie, że obracając w kieszeni otrzymane dwadzieścia pięć franków i siedemdziesiąt centymów, zapytywała siebie, co począć i gdzie się obrócić?
Szereg dorożek nie pozwalał jej zejść z chodnika, na który wychodził Magazyn Nowości. Skoro tylko mogła odważyć się wejść pomiędzy koła, przeszła przez plac Gaillon, jak gdyby chciała się dostać na ulicę Louis-le-Grand; potem opamiętała się i weszła na ulicę Ś-go Rocha. Jednak że nie miała obmyślonego planu, bo się zatrzymała na ulicy Neuve-des-Petits-Champs, którą postępowała coraz dalej, rozejrzawszy się wpierwej dokoła z miną niepewną. Napotkawszy pasaż Choiseul, weszła tam i ujrzała się na ulicy Monsigny, sama nie wiedząc, jakim sposobem; ztamtąd znów się dostała na ulicę Neuve-Saint-Augustin. Ogromny szum napełniał jej głowę; przyszła jej na myśl waliza, spostrzegła bowiem komisionera, lecz gdzie ją kazać odnieść i na co ten cały trud, kiedy jeszcze przed godziną miała łóżko do spania?
Podniósłszy oczy na domy, zaczęła się przypatrywać oknom. Karty wszędzie bielały. Ale widziała je jak przez mgłę, ulegając ciągle silnemu wzruszeniu. Czy to podobna, żeby się tak samotna pozostała w jednej chwili, wśród tego nieznanego i wielkiego miasta, bez niczyjej pomocy i bez środków? Jednakże trzeba było jeść i spać. Ulice szły jedna za drugą: des Moulins, Sainte-Anne. Przebiegała dzielnicę, chodząc ciągle w kółko i wracając do jedynego placu, jaki znała. Nagle osłupiała znalazłszy się znów przed Magazynem Nowości; żeby uniknąć uporczywego kołowania, przeszła na ulicę Michodière.
Na szczęście nie było na progu stryja Baudu, Vieil Elbeuf wydawał się martwym, po za zczerniałemi szybami. Nigdyby się nie odważyła wejść; stryj udawał bowiem, że jej nie poznaje; przytem nie chciała mu być ciężarem, popadłszy w nieszczęście, które jej przepowiadał. Lecz z drugiej strony ulicy, spostrzegła kartę: pokoje umeblowane do najęcia i zatrzymała się przed nią. Pierwsza to karta, nie zbudziła w niej obawy, tak się ten dom wydawał ubogim. Poznała go nakoniec, po dwóch nizkich piętrach i zardzewiałej fasadzie, ściśniętej pomiędzy Magazynem Nowości i staroświeckim hotelem Duvillarda. Na progu sklepu parasoli, stary Bourras, z długiemi włosami i brodą jak u proroka, w okularach na nosie, przypatrywał się gałce do laski z kości słoniowej. Będąc jedynym lokatorem w całym domu, odnajmował pokoje obu piętr, dla zmniejszenia swego komornego.
— Czy pan masz wolny pokój? — spytała Dyoniza, ulegając jakiemuś mimowolnemu popędowi.
Podniósł oczy z pod gęstych krzaczastych brwi, zdziwiony, że ją widzi przed sobą. Wszystkie te panny były mu znane. Obejrzawszy czyściutką suknię i przyzwoitą powierzchowność, odpowiedział:
— To nie dla pani.
— Wieleż pan żąda?
— Piętnaście franków na miesiąc.
Poprosiła, żeby jej pokazał ten pokój. W ciasnym sklepie, kiedy ją wciąż badał ciekawym wzrokiem, opowiedziała mu swoje wydalenie z magazynu i chęć nienarzucania się stryjowi. Stary poszedł zdjąć klucz z półki będącej w izbie za sklepem, małej ciemnej ciupce, gdzie gotował sobie jeść i sypiał; — ztamtąd przez zapyloną szybę, widać było zielonkawe światło podwórka, mającego dwa metry szerokości.
— Pójdę naprzód, powiedział Bourras, żebyś panna nie upadla w wilgotnym pasażu, ciągnącym się wzdłuż sklepu.
Potknąwszy się na pierwszym stopniu wschodów, szedł wyżej, ciągle ją ostrzegając. Baczność! jest poręcz przy ścianie... na skręcie dziura, gdzie lokatorowie wystawiają czasem skrzynki ze śmieciami. Dyoniza postępując wśród zupełnej ciemności nic nie widziała; czuła wilgotny chłód tynku. Jednakże na pierwszem piętrze światło z okna wychodzącego na podwórze wskazało, choć niedokładnie, jak na dnie wody stojącej, wschody potrzaskane, ściany czarne od brudu, drzwi skrzypiące i niemalowane.
— Gdyby przynajmniej choć jeden z tych pokoi był wolny! — powiedział Bourras, toby dobrze było. — Ale one są zawsze zajęte przez kobiety.
Na drugim piętrze, gdzie było jaśniej, opustoszenie mieszkania stało się jeszcze widoczniejszem. Chłopiec od piekarza zajmował pierwszy pokój; a po za tym była wolna izdebka. Bourras otworzywszy drzwi, zmuszony był pozostać na wschodach, żeby Dyoniza mogła ją dogodnie obejrzeć. Łóżko w kącie za drzwiami pozostawiało wolne przejście dla jednej tylko osoby. Stała tam komoda orzechowa, stół sosnowy zczerniały i dwa krzesła. Lokatorowie, którzy u siebie gotowali obiad, klękali przed kominkiem, gdzie się znajdował piecyk gliniany.
— Tu nie bogato — powiedział stary — ale okno wesołe, bo widać ruch uliczny.
Dyoniza spoglądała ze zdziwieniem na róg sufitu, ponad łóżkiem, gdzie jakaś chwilowa lokatorka, wypisała kopciem od świecy, imię swoje Ernestyna. Starzec dodał dobrodusznie:
— Żebym chciał naprawiać, nigdybym na swoje nie wyszedł... Słowem, oto wszystko co mogę ofiarować.
— Będzie mi tu dobrze — odrzekła dziewczyna.
Zapłaciwszy za miesiąc z góry, zażądała bielizny, dwóch prześcieradeł i dwa ręczniki. Natychmiast posłała sobie łóżko, uspokojona, szczęśliwa, że ma gdzie noc przepędzić. W godzinę potem posłała po walizę i była zainstalowaną.
Przez dwa pierwsze miesiące, doznawała strasznej biedy. Nie mogąc płacić za Pépé, wzięła go do siebie i sypiał na starej kanapie pożyczonej od Bourrasa. Potrzebowała koniecznie trzydziestu sous na dzień, licząc w tem komorne i skazując siebie na żywienie się suchym chlebem, aby malec miał kawałek mięsa. W pierwszych dwóch tygodniach jeszcze działo jej się jako tako; rozpoczęła gospodarkę z dziesięciu frankami; potem udało jej się odszukać dłużniczkę swoją, dostarczycielkę krawatów, która jej oddała dziewiętnaście franków; ale wydawszy tę sumkę znalazła się w zupełnej nędzy. Napróżno udawała się do magazynów: na placu Clichy, Bon Marché i Luwru, letnia pora powstrzymała wszystkie interesa, kazano jej czekać do października; więcej niż pięć tysięcy osób, odprawionych z różnych handlów, zbijało, jak ona, bruki bez zajęcia. Potem starała się o robótki; lecz nie znając Paryża, nie wiedziała gdzie się po nie udawać; brała robotę nieopłacającą się, a nawet często zapłata przepadała. Czasami starczyło jej tylko na rosół dla Pépé; sama zaś nic nie jadła; mówiąc mu, że się posiliła za domem; kładła się do łóżka z szumem w głowie i gorączką palącą ręce. Gdy Jan wpadał do niej wśród tej nędzy, nazywał siebie zbrodniarzem z tak gwałtowną rozpaczą, że była zmuszona kłamać częstokroć; jednak zdobywała się na udzielenie mu czterdziestu sous, żeby dowieść, że ma coś zaoszczędzonego. Nigdy wobec dzieci nie płakała. Gdy uciułała tyle, że w niedzielę mogła w domu upiec kawałek cielęciny klęcząc na podłodze przed kominem, ciasna stancyjka napełniała się wesołemi okrzykami dzieci bez troski o życie. Potem Jan wracał do swego majstra, Pépé usypiał, ona zaś przepędzała okropną noc w niepokoju o jutro.
Inne obawy jeszcze ją dręczyły: dwie damy mieszkające na pierwszem piętrze, przyjmowały wizyty późno w noc, czasami mężczyzna jaki omylił się i stukał pięściami do jej drzwi. Ponieważ Bourras zalecił jej najspokojniej, nic nie odpowiadać, wsuwała głowę pod poduszkę, ażeby nie słyszeć wymyślań. Prócz tego sąsiad jej piekarz miał często ochotę żartować; powracał on zawsze rankiem do domu; podpatrywał, gdy szła po wodę; przewiercał nawet dziury w ścianie by patrzeć, skoro się umywała, co ją zmusiło do rozwieszenia garderoby na całej ścianie. Lecz najgorzej dokuczało jej na ulicy ciągłe zaczepianie przechodniów. Nie mogła wyjść kupić świecy, ażeby na tych błotnistych chodnikach, gdzie się wałęsała rozpusta starych dzielnic, nie czuć po za sobą gorących oddechów i nie usłyszeć słów obelżywych. Mężczyźni gonili za nią aż do ciemnego przejścia, ośmieleni brudnym pozorem domu. Dla czego nie ma kochanka? dziwiło to i wydawało się śmiesznem. Przecież będzie musiała nakoniec upaść.
Ona sama nie umiałaby na to odpowiedzieć dla czego się opiera, pomimo grożącego głodu i podnieconych żądz, jakie rozgrzewały atmosferę dokoła niej. Pewnego wieczoru, gdy Dyoniza nie miała nawet chleba dla Pépé, jakiś orderowy pan zaczął ją ścigać. Przed ciemnym korytarzem stał się grubianinem, ona zaś przejęta wstrętem, zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Przyszedłszy na górę, usiadła i złożyła ręce. Malec spał. Co ja mu powiem, skoro się obudzi głodny? myślała. Gdyby się tylko była zgodziła, już by po biedzie było; zjawiłyby się pieniądze, suknia, piękny pokój i to tak łatwo; mówią, że wszystkie na tem kończą, bo w Paryżu kobieta nie może wyżyć z pracy. Lecz całą siłą swej istoty broniła się od tego, bez oburzenia dla innych, kierując się jedynie wstrętem do rzeczy brudnych i nierozsądnych. Wyrobiła w sobie ideę, że trzeba żyć loicznie, rozważnie i mężnie. Nieraz badała siebie w ten sposób. Miała ona w pamięci starodawny romans, który opiewał narzeczoną marynarza, oczekującą powrotu jego ze świadomością niebezpieczeństw, jakie go mogą spotkać. Często w Valognes, nuciła tęskne te zwrotki, patrząc na pustą ulicę. Czy ona miała w sercu tkliwe uczucie, że była tak mężną? Myślała jeszcze o Hutinie, z przykrem wrażeniem. Rano i wieczór widziała go, przechodzącego pod jej oknem. Wyszedłszy już na starszego subiekta, chodził zawsze sam jeden, pośród oznak szacunku młodszych. Nigdy nie podnosił głowy, zdawało jej się, że ją boli jego próżność; śledziła go wzrokiem, nie bojąc się być podpatrzoną. Gdy ujrzała Moureta, który również codzień przechodził, porywały ją dreszcze i czemprędzej chowała się, czując dławienie w gardle. Niepotrzebował on wiedzieć, gdzie mieszka; wstydziła się tego domu; prześladowało ją to jeszcze, że może źle o niej myśleć, chociaż była przekonaną, że się nigdy już nie spotkają. Zresztą mieszkała ona zawsze wśród ruchu Magazynu Mód. Jedna tylko ściana, oddzielała jej pokój od dawniejszego jej oddziału i od rana rozpoczynała dawne swe życie, czuła wchodzący tłum, wzmagający się zgiełk sprzedaży. Od najmniejszego hałasu, wstrząsała się lepianka, przyklejona do boku kolosu i chwiała się od jego olbrzymich uderzeń pulsu. Oprócz tego Dyoniza nie mogła uniknąć spotkań. Parę razy znalazła się oko w oko z Pauliną, która ofiarowała swą pomoc, wzruszona jej niedolą. Musiała nawet kłamać, aby nie dopuścić odwiedzin przyjaciółki u siebie lub nie pójść w niedzielę do Baugé. Lecz najtrudniej było jej się bronić przeciw zrozpaczonej miłości Deloche’a; śledził ją i wiedział o wszystkich jej troskach; wyczekiwał podedrzwiami. Pewnego wieczoru, chciał jej pożyczyć trzydzieści franków z oszczędności swego brata, jak mówił, czerwieniąc się. Te spotkania, wzbudzały w niej żal za Magazynem Mód; wewnętrzne jego życie zajmowało ją tak, jak gdyby go nie opuszczała.
Nikt do niej nie przychodził. Pewnego południa zdumioną więc była słysząc, iż ktoś puka. Był to Colomban. Przyjęła go stojący. On zaś mocno zakłopotany, bełkotał, pytając o jej zdrowie i mówił o Vieil Elbeuf. Może stryj Baudu go przysłał, pożałowawszy swej srogości; bo się wciąż nie kłaniał swej synowicy, a nie mógł przecie nie wiedzieć o jej nędzy. Lecz gdy się nalegająco rozpytywała o to, jeszcze się więcej zakłopotał; nie, to nie pryncypał mnie przysłał... i przyznał się nareszcie, że chce tylko pomówić o Klarze. Powoli ośmielił się i prosił o radę, myśląc, że Dyoniza mogła mu być użyteczną, wobec dawnej koleżanki. Napróżno mu wymawiała, że rani uczucia Genowefy, dla dziewczyny bez serca. Przyszedł i drugiego dnia, nakoniec przyzwyczaił się ją odwiedzać. Wystarczało to dla jego lękliwych uczuć. Ciągle wznawiał o tem rozmowę, pomimowoli drżąc z radości, iż jest z kobietą, która była tak blizko Klary. Dyoniza wskutek tego jeszcze się bardziej zbliżała do Magazynu Nowości.
Przy końcu września, doświadczyła najczarniejszej nędzy. Pépé zachorował na silny i niepokojący katar; trzeba go było koniecznie żywić bulionem, ona zaś nie miała chleba. Pewnego wieczoru, kiedy zrozpaczona głośno płakała, w tym kryzysie, jaki popycha dziewczęta w rynsztok albo do Sekwany, stary Bourras lekko zapukał: przyniósł jej chleb i blaszankę bulionu.
— To dla malca — powiedział szorstko. — Nie płacz tak głośno, bo niepokoisz lokatorów.
Gdy mu dziękowała z nowym wybuchem łez, powiedział:
— Dajże już panna pokój... przyjdź jutro pogadać ze mną. Mam dla panny robotę.
Bourras przestał używać robotnic, odkąd Magazyn Nowości zadał mu okropny cios, urządzając u siebie sprzedaż parasoli i parasolek. Dla zmniejszenia wydatków, sam dokonywał wszystkiego: czyścił, naprawiał i szył. Zresztą klientela tak dalece zmniejszyła się, że niekiedy wcale nie miał roboty. Dla tego to umieściwszy Dyonizę nazajutrz w jednym kącie sklepu, musiał obmyślać dla niej zajęcie. Przecież nie mógł na to pozwolić, żeby umierano w jego domu.
— Będziesz panna brała czterdzieści sous dziennie; skoro znajdziesz co lepszego, to mnie porzucisz.
Ze strachu tak się pośpieszyła z robotą, że go to wprowadziło w kłopot, żeby wynaleźć inną. — Były-to jedwabne bryty do zeszywania i koronki do naprawy. W pierwszych dniach nie śmiała podnieść głowy, tak jej to odejmowało swobodę, że go ciągle czuje przy sobie z tą grzywą starego lwa, z nosem zakrzywionym, haczykowatym i przenikliwemi oczami, pod parą krzaczastych i najeżonych brwi. Głos jego był ostry, ruchy waryackie; matki z całej dzielnicy straszyły malców, że poślą po niego, jak się to czasem mówi o żandarmach. Jednakże ulicznicy nie przeszli nigdy koło sklepu, żeby nie krzyknąć jakiej obelgi, której niby to nie słyszał. Całą swoją waryacką złość wywierał na niegodziwców, którzy ujmę czynili jego rzemiosłu, sprzedając parasole tanie, tandetne, jakichby, powiadał — i psy nie chciały.
Dyoniza drżała, gdy krzyczał jak szalony:
— Artyzm już przepadł, wierzaj mi panna; już nie ma przyzwoitych rączek do parasoli; robią teraz kije, ale co się tyczy rączek, to już koniec!... Wynajdź mi choć jedną rączkę, a dam ci dwadzieścia franków.
Pokładał w tem swą dumę, że ani jeden rzemieślnik paryzki, nie umie zrobić rączki tak lekkiej i trwałej jak on, jako artysta. Zwłaszcza też gałkę rzeźbił z wielką fantazyą i urozmaiceniem: to kwiaty, to owoce, to zwierzęta lub głowy, a wszystko to było drgające życiem.
— Dzisiejsi fabrykanci to nieuki, którzy po prostu przyklejają materyę do fiszbinów — mówił — kupują rączki hurtem gotowe. Tyle też za nie biorą, ile warte... Zaginęła już sztuka, słyszysz panna?
Zczasem ośmieliła się jednak Dyoniza. Przepadając za dziećmi, zażądał żeby Pépé przychodził bawić się do sklepu. Skoro malec zaczął się czołgać na czworakach, nikt się już nie mógł ruszyć: ani ona zajęta w głębi sklepu naprawianiem koronek, ani Bourras, rzeźbiący drzewo swym scyzorykiem przy oknie. Codzień powtarzała się ta sama robota i te same rozmowy. — Pracując nie przestawał on mówić o Bonheur des Dames i niezmordowany był w objaśnianiu, jak stoi obecnie jego straszny pojedynek. Od r. 1845, zajmował on ten dom, który wydzierżawił na lat trzydzieści, za tysiąc osiemset franków rocznie: ponieważ zwracało mu się tylko tysiąc franków za cztery umeblowane pokoje, wypadało osiemset franków za sklep. Było to tanio, zwłaszcza, że nie ponosił kosztów odświeżania, bo jeszcze długo mógł wytrzymać w tym stanie. Słuchając starca mogłoby się zdawać, że zwycięztwo jego jest niewątpliwe, że pochłonie potwora.
Nagle pytał:
— Czy oni mają takie psie głowy?
Mrużąc oczy po za okularami, przyglądał się rzeźbionemu psu, z wargą odwiniętą, zębami wyszczerzonemi, szczekającemu zawzięcie. Zachwycony Pépé, wspinał się na paluszki, opierając rączki na kolanach starego.
— Byleby się końce schodziły, kpię z reszty — mówił on dalej, wyrzynając delikatnie język końcem scyzoryka.
— Ci hultaje pozbawili mnie dochodów, ale choć nie mam już zysków, to jeszcze jednak nie tracę, albo przynajmniej niewiele. Raczej życie poświęcę, aniżeli mu ustąpię.
Potrząsał w powietrzu swoim nożykiem i białe włosy rozwiewały mu się ze złości.
— Jednakże, gdyby ofiarowano przyzwoitą sumę, byłoby rozsądniej ją przyjąć — odważyła się powiedzieć Dyoniza, nieodwracając oczu od igły.
Wtedy dzika zaciętość Bourrasa wzmagała się:
— Nigdy!... Z nożem na gardle, wołałbym nie! Kontrakt mi służy jeszcze na dziesięć lat... a więc dziesięć lat nie zabiorą tego domu; choćbym miał zginąć z głodu, w czterech pustych ścianach. — Już dwa razy przychodzili, żeby mnie otumanić. Ofiarowali mi dwanaście tysięcy franków za towar, a osiemnaście tysięcy za pozostające lata dzierżawy, razem trzydzieści tysięcy; ale nawet za pięćdziesiąt nie ustąpię! Trzymam ich w garści i chcę, żeby mi nogi lizali.
— To jednak piękna suma, trzydzieści tysięcy — mówiła znowu Dyoniza. — Mógłbyś pan otworzyć sklep gdzieś dalej... a gdyby kupili ten dom?
Bourras, który wykończał już język psu, milczał chwilę z dzięcięcym uśmiechem na twarzy, jakby śniegiem przyprószonej. Potem znowu rozpoczął:
— Dom? tego się nie boję... Przeszłego roku mówiono o tem i dawali osiemdziesiąt tysięcy, dwa razy tyle co wart obecnie. Ale właściciel, były handlarz owoców taki nicpoń jak oni, chciał z nich łyka ciągnąć. Zresztą mnie się obawiają i wiedzą że ja tembardziej nie ustąpię. Nie! nie! Jestem tu... i pozostanę! Nawet cesarz, wszystkiemi swemi armatami nie poruszyłby mnie ztąd!
Dyoniza nie śmiejąc już ust otworzyć, dalej zajętą była igłą; starzec zaś wygłaszał urywkowe frazesa, pomiędzy jednem a drugiem cięciem scyzoryka:
— To się dopiero zaczyna — mówił — później będą się dziać osobliwe rzeczy... mam pomysły, które wymiotą parasole z ich magazynu.
W głębi tego uporu tkwił bunt małego fabrykanta wyrobów artystycznych, przeciwko zalaniu rynku towarem tuzinkowej wartości.
Pépé, dostawszy się nareszcie na kolana Bourrasa, niecierpliwie wyciągał rączęta do psa.
— Daj, panie!
— Zaraz, mój malcze — odpowiadał stary miękkim głosem — on nie ma oczu; trzeba mu teraz zrobić oczy. — Wyrzynając znowu zwracał się do Dyonizy. — Słyszy panna, co oni wyrabiają?... To mi zgiełk... nic mię tak nie gniewa jak to, że ich ciągle muszę mieć za plecami i słyszeć ten przeklęty syk jakby lokomotywy. Aż mi stolik podskakuje od tego rejwachu— mówił. — Cały sklep się trzęsie; siedzę tu godzinami bez klientów, patrząc jak się wszyscy cisną do Magazynu Nowości. — Do samego wieczoru wiecznie się koło tego przedmiotu kręcił. — Znowu mieli dobry dzień — mówił — łoskot był za ścianą, jedwabie musiały przynieść z dziesięć tysięcy franków; lub też pocieszał się, że ściana zimna, nawalny deszcz przeszkodził... — Najmniejszy ruch, najlżejszy szelest, komentował w ten sposób bez końca. — Słyszysz panna? zsunął się kosz... Ach bodajby sobie wszyscy żebra połamali. A teraz... damy się sprzeczają. Tem lepiej, tem lepiej! A co, słyszysz panna, jak spuszczają paki do suteren? Aż obrzydzenie bierze!
Dyoniza nie mogła objawiać przeciwnego zdania, bo jej zaraz przypominał, w jak niegodny sposób ją wydalili. Musiała mu po raz setny opowiadać o swoich przygodach w oddziale okryć: o przykrym debiucie, o niezdrowych pokoikach i złem pożywieniu, o ciągłej wojnie między sprzedającymi. Od rana do nocy oboje mówili tylko o Magazynie Nowości i ciągle połykali go niejako wraz z otaczającem powietrzem.
— Daj, panie! — powtarzał Pépé gwałtownie wyciągając rączki po niewykończoną psią głową. Bourras oddalał ją i przybliżał do siebie, wesoło jak dziecko.
— Ostrożnie, bo cię ugryzie!... Masz, baw się; tylko pamiętaj nie złamać.
Znowu opanowany swą idee fixe, pięścią wygrażał ścianie.
— Napróżno rozpieracie się, żeby ten dom upadł; nie dostaniecie go, choćbyście zajęli całą dzielnicę.
Dyoniza codzień miała teraz chleb, za co czuła żywą wdzięczność dla starego fabrykanta parasoli, w którym widziała dobre serce, pomimo gwałtownych wybuchów i dziwactw. Z całej duszy pragnęła jednak znaleźć zajęcie gdzieindziej, nie łudząc się, że on sili się na wymyślanie drobnych robót dla niej i że w tym upadku swego handlu nie potrzebuje wcale robotnicy i używa jej jedynie z litości. Minęło sześć miesięcy, nadchodziła martwa pora zimowa. Dyoniza nie miała nadziei umieszczenia się przed marcem, kiedy pewnego wieczoru Deloche, który czyhał gdzieś na nią w bramie, zapytał:
— Dlaczego pani nie idziesz do Robineau, może tam potrzebna jest sklepowa?
W sierpniu Robineau zdecydował się był kupić interes Vinçarda, jakkolwiek drżał ryzykując kapitał swej żony, wynoszący sześćdziesiąt tysięcy franków. Zapłacił za wyroby jedwabne czterdzieści tysięcy, na prowadzenie zaś całego interesu pozostało mu dwadzieścia tysięcy. Było to mało, ale miał od Gaujeana obietnicę długoterminowych kredytów. Od czasu zerwania stosunków z Mouretem, Gaujean marzył o stworzeniu konkurencyi temu kolosowi. Zdawało mu się, że zwycięztwo jest możliwe, jeżeli się otworzy w sąsiedztwie kilka specyalnych składów, gdzie klientki znajdą wielką rozmaitość towarów. Tylko bogaci fabrykanci lyońscy jak Dumonteil, mogli się godzić na wymagania wielkich magazynów, zadawalniając się tem, że zajmują dla nich swe warsztaty, zyski zaś ciągnąć z pomniejszych domów. Ale Gaujean nie równał się w zamożności z Dumonteilem, długi czas był prostym komisantem, dopiero od pięciu czy sześciu lat miał własne warsztaty i teraz nawet wielkiej liczbie prywatnych tkaczy dawał surowy materyał na wyrób, płacąc za robotę od metra. Właśnie ten system powiększający jego rozchody, niepozwalał mu walczyć z Dumonteilem w dostawach Mouretowi obstalunków. Był zły o to i uważał Robineau za dogodne narzędzie, dla stanowczej wojny, wypowiedzianej tym bazarom nowości, które oskarżał o niweczenie fabrykacyi francuzkiej.
Zgłosiwszy się do sklepu Robineau, zastała Dyoniza tylko żonę jego. Jako córka dozorcy dróg i mostów zupełnie nie znała się na handlu i miała jeszcze naiwny wdzięk pensyonarki, wychowanej w jednym z klasztorów w Chartres. — Była to mocna brunetka, bardzo ładna i wesoła, — co jej dodawało powabu. Szalała ona za swym mężem i tą miłością tylko żyła. Właśnie gdy Dyoniza miała zostawić swoją kartę, Robineau powrócił i natychmiast ją przyjął, gdyż poprzedzającego dnia opuściła go jedna ze sklepowych, aby się umieścić w Magazynie Nowości.
— Nie pozostawiają nam ani jednej uzdolnionej osoby — rzekł. — Ale o panią będę spokojny, bo zarówno jak ja, nie musisz ich bardzo kochać... Przyjdź pani jutro.
Wieczorem Dyoniza była w kłopocie: jak oznajmić staremu Bourras, że go opuszcza. Rzeczywiście nazwał ją niewdzięczną i unosił się gniewem; a gdy się broniła ze łzami w oczach, dając mu do zrozumienia, że się poznała na jego czynie miłosiernym, rozczulił się, nazwał ją kłamczynią, bełkotał coś, że ma dużo roboty i że właśnie w tej chwili odchodzi, kiedy ma puścić w świat parasol swego pomysłu.
— A Pépé? — zapytał.
Dyoniza bardzo się troszczyła o dziecko. Nieśmiała go już oddać do pani Gras, a nie mogła też zamykać na cały dzień w swoim pokoiku.
— Ja go zatrzymam u siebie; temu malcowi dobrze jest w sklepie. Będziemy razem gotowali.
Gdy odmówiła przez delikatność, zawołał grzmiącym głosem:
— Panna mi niedowierzasz! Nie zjem ci przecież dziecka!
Dyonizie lepiej się powodziło u Robineau. Mała była zapłata, bo tylko sześćdziesiąt franków miesięcznie z życiem, bez procentu od sprzedaży, jak we wszystkich staroświeckich handlach, ale ją traktowano bardzo dobrze, zwłaszcza też pani Robineau, zawsze z uśmiechem, siedząca przy swym kontuarze. On, nerwowy, drażliwy, bywał czasem szorstki. Po upływie miesiąca, Dyoniza należała niejako do rodziny, zarówno jak druga sklepowa, maleńka i milcząca suchotnica. Nie krępując się, mówiono przy nich o interesach przy stole wieczorem, w pokoju po za magazynem, wychodzącym na bardzo widne podwórze. Tam to pewnego dnia postawione zostało rozpoczęcie kampanii przeciw Magazynowi Mód.
Gaujean przyszedł na obiad. Przy pieczystem składającem się z pieczonego udźca baraniny, przystąpił do kwestyi i swym matowym głosem lyończyka, zgrubiałym skutkiem mgły panującej nad Rodanem, powiedział:
— To już nie do zniesienia... Zamówili u Dumonteila deseń na własność wynalazku, żądając odrazu trzysta sztuk, z warunkiem: żeby odstąpił pięćdziesiąt centymów na metrze. Ponieważ płacą gotówką, zyskują jeszcze na dyskoncie osiemnaście procentów... Często się zdarza, iż Dumonteil nie zarobi i dwudziestu centymów. Podejmując się tylko dla zajęcia warsztatów, bo jak próżnują, grozi to śmiercią fabryce. Więc jakże my, mając mniej warsztatów, a zwłaszcza udając się do prywatnych tkaczy, możemy stawać do walki?
Robineau zamyślony, zapomniał o jedzeniu.
— Trzysta sztuk — rzekł z cicha — ja drżę biorąc dwanaście i to na trzy miesiące. Oni mogą ogłaszać franka, dwa franki taniej od nas. Obliczyłem, że ich towary katalogowe są tańsze, w porównaniu z naszemi i to właśnie zabija drobny handel.
Znajdował się w tej chwili pod wpływem silniejszego zniechęcenia. Żona zaniepokojona, z tkliwością spoglądała na niego. Nic się nie znała na interesach, wszystkie te cyfry nużyły ją; nie pojmowała, dlaczego się ludzie dręczą i troszczą, kiedy tak łatwo śmiać się i kochać. Jednakże dostateczne było dla niej, że mąż chce zwyciężyć; roznamiętniała się wraz z nim i gotowa była umrzeć przy swym kontuarze.
— Dlaczego nieporozumieją się z sobą wszyscy fabrykanci? — odezwał się znowu Robineau gwałtownie.
— Narzucaliby swoje prawa, zamiast się cudzym poddawać?
Gaujean, który poprosił o drugi kawałek baraniny, żul ją powoli.
— Aa... dlaczego... dlaczego... Warsztaty muszą być w ruchu, jak powiadam. Mając je rozrzucone prawie po całym kraju, nie można zawieszać robót, nawet na jeden dzień, bo straty są ogromne... Prócz tego, my co używamy czasami prywatnych tkaczy, mając sami po dziesięć lub piętnaście warsztatów, jesteśmy większymi panami produkcyi pod względem zapasów, podczas gdy wielcy fabrykanci muszą się starać ciągle o odbyt jak najszerszy i jak najprędszy. Dlatego padają na kolana przed wielkiemi magazynami. Znam trzech czy czterech, którzy się o nie ubiegają i wolą tracić, byleby odbierać zamówienia. Wynagradzają zaś to sobie na małych składach, jak pański. Tak, im zawdzięczają egzystencyę, a wam zarobek... Bóg wie, jak się ten kryzys zakończy!
— To ohydne! — zakonkludował Robineau i doznał ulgi po tym gniewnym okrzyku.
Dyoniza słuchała milcząc. W głębi duszy trzymała ona stronę wielkich magazynów, przez instynktowny pociąg do loiki i ruchu. Wszyscy również milczeli, jedząc konserwę z zielonego szabelbonu. Nareszcie odważyła się powiedzieć z wesołą miną:
— Publiczność nie uskarża się na to.
Pani Robineau nie mogła się powstrzymać od cichego śmiechu, z czego byli niezadowoleni mąż jej i Gaujean. Zapewne, klienci są radzi, bo wszakże to oni korzystają z obniżki cen... Ale każdy żyć musi; dokądżeby się zaszło, gdyby pod pozorem powszechnego szczęścia, chciano tuczyć spożywcę, krzywdą wytwórcy? Powstała ztąd dyskusya, Dyoniza w żartobliwej formie odzywała się ze zdrowymi argumentami. Dowodziła ona, że usunięcie pośredników, agentów fabrycznych, reprezentantów, wędrujących komisantów, przyczyniało się wiele do obniżenia cen. Fabrykanci nie mogą już żyć bez wielkich magazynów, bo skoro który traci ich klientelę, zaraz upada. Nakoniec w tem wszystkiem zawiera się naturalny rozwój handlu i nie można powstrzymać biegu rzeczy, do którego się wszyscy mimowoli przyczyniają.
— A więc pani trzymasz z tymi, którzy cię wyrzucili na ulicę? — zapytał Gaujean.
Dyoniza mocno się zaczerwieniła, dziwiąc się sama, że tak żywo broni tej sprawy. Cóż się w jej sercu dzieje, żeby taki płomień wdzierał się do piersi?
— Ależ nie, mój Boże! Może się mylę, panowie jesteście bardziej kompetentni. Tylko powiedziałam, co myślę. Dziś o cenach nie stanowi pięćdziesiąt domów, jak dawniej, ale cztery lub pięć, które je obniżyły skutkiem potęgi swych kapitałów i licznej klienteli. Tem lepiej dla publiczności, oto com chciała przez to powiedzieć.
Robineau nie gniewał się: z poważną miną wpatrzony był w obrus. Nieraz czuł on już powiew nowych idej o handlu i rozwój, wspomniany przez Dyonizę. W chwilach trzeźwego zapatrywania się na rzeczy, zapytywał siebie, dla czego się opierać tak silnemu prądowi, który wszystko porywa? Nawet pani Robineau, widząc zadumę swego męża, potakiwała wzrokiem Dyonizie, która skromnie znowu milczała.
— Wszystko to są teorye — odezwał się Gaujean, aby położyć temu koniec. — Mówmy o naszym interesie. Po serze, służąca podała konfitury i gruszki. Gość nałożył sobie konfitur i jadł je łyżką machinalnie, łakomo, bo jako otyły mężczyzna przepadał za słodyczami.
— Trzeba żebyś pan podkopał Paris Bonheur, które ich wzbogaciło tego roku! Porozumiałem się z kilku kolegami z Lyonu i przybywam z wyjątkową propozycyą: oto materya czarna faille, którą będzie pan mógł sprzedawać po pięć franków sześćdziesiąt centymów, nieprawda? O dwa sous będzie więc tańsza; to wystarczy, zabijemy ich.
Oczy Robineau znowu zapałały ogniem. Skutkiem nerwowego rozdrażnienia, przeskakiwał on nagle z obawy do nadziei.
— Masz pan próbkę? — zapytał.
Skoro Gaujean wyjął z pugilaresu kawałek materyi, do reszty rozegzaltował się i zaczął wołać:
— Ależ ona piękniejsza od Paris Bonheur! W każdym razie efektowniejsza, bo grain ma grubsze. Masz pan słuszność, trzeba rozpocząć wojnę. Muszą leżeć u moich nóg, albo upadnę tak, że się już więcej nie podniosę.
Pani Robineau, dzieląc jego zapał, zawyrokowała, że materya jest przepyszna. Nawet Dyoniza uwierzyła w jej powodzenie. Koniec obiadu zatem był bardzo wesoły. Rozmowa szła z takiem życiem, jak gdyby Bonheur des Dames, konało. Gaujean dojadający słoika konfitur, dowodził, że tak on jak koledzy, będą musieli robić ogromne poświęcenie, żeby tak dobrą materyę sprzedać tak tanio. Ale gdyby ich miało to nawet zrujnować, przysięgli, że zabiją wielkie magazyny. Właśnie gdy podano kawę, wzmogła się wesołość przybyciem Vinçarda. Przechodząc wstąpił on na parę słów do swego następcy.
— Świetna — rzekł macając materyę. — Daję panu słowo, że ich zabijesz! Mówiłem, że złote jabłko bierzesz odemnie.
On sam wziął restauracyę w Vincennes Było to dawne jego marzenie, skrycie pielęgnowane podczas kiedy się męczył na ulicy Neuve-des-Petits-Champs, drżał o to, że nie zdąży sprzedać sklepu przed ostateczną ruiną i poprzysięgał sobie, że tylko w taki handel włoży nieszczęsne swe pieniądze, gdzie można dobrze kraść. — Myśl o restauracyi przyszła mu do głowy na weselu kuzyna, gdzie kazano zapłacić dziesięć franków za pomyje z pływającemi kluskami.
Wobec państwa Robineau tak był uradowany, że się przez nich niespodziewanie pozbył złego interesu, że jego twarz, tryskająca zdrowiem, z małemi okrągłemi oczkami i szerokiemi usty, zdawała się być jeszcze pełniejszą.
— A pańskie cierpienia? — zapytała uprzejmie pani Robineau.
— Co? moje cierpienia? — bąknął zadziwiony.
— Tak, reumatyzm, który panu tak dokuczał.
Przypomniał sobie i zarumienił się lekko.
— Nie daje mi pokoju, ale powietrze wiejskie... rozumie się... Bądź co bądź, zrobiliście państwo świetny interes. Gdyby nie reumatyzm, zanimby upłynęło lat dziesięć, usunąłbym się z dziesięcioma tysiącami franków renty, słowo honoru.
We dwa tygodnie później, zaczęła się walka pomiędzy Robineau i Magazynem Mód. Wielki miała rozgłos i przez niejaką chwilę, zajmowała cały handel Paryża. Robineau, używając broni swego przeciwnika, publikował w pismach i stroił wystawę, układał po za szybami ogromne stosy sławnej jedwabnej materyi i wypisywał na wielkich kartach cenę: pięciu franków pięćdziesiąt centymów. Cyfra ta sprawiała rewolucyę pomiędzy kobietami: o dwa sous tańsza materya od Paris Bonheur i jak się zdawało, w lepszym gatunku! Zaraz w pierwszych dniach, przychodziły roje klientek. Pani Marty kupiła suknię, której niepotrzebowała, pod pozorem oszczędności. Pani Bourdelais chwaliła materyę, ale wołała zaczekać przewidując zapewne, co się stanie. Istotnie w następującym tygodniu Mouret, obniżył cenę Paris Bonheur o dwadzieścia centymów. Miał on z Bourdoncle’m i współuczestnikami ostry spór, zanim ich nakłonił do przyjęcia wypowiedzianej wojny, nawet gdyby mu przyszło stracić. Te dwadzieścia centymów stanowiły wielką różnicę, gdyż była to cena kosztu. Robineau doznał nielada ciosu: nie przypuszczał, żeby współzawodnik obniżył cenę, bo jeszcze wówczas nie znano tych zabójstw konkurencyi, oraz sprzedaży ze stratą. Fala klientek idąc za prądem obniżonych cen, przypłynęła zaraz na ulicę Neuve-Saint Augustin, a magazyn Robineau opróżnił się. Gaujean podążył z Lyonu: nastąpiły rozpaczliwe narady, wskutek których postanowiono środki heroiczne. Materya miała stanieć o dziesięć centymów; chciano ją sprzedawać po pięć franków trzydzieści centymów, bo niższą cenę naznaczać byłoby już szaleństwem. Nazajutrz Mouret ogłosił swoją po pięć franków dwadzieścia centymów. Odtąd opanował ich zupełny szał. Robineau zaczął sprzedawać po pięć franków trzynaście centymów, a Mouret po pięć franków dziesięć centymów. Obaj zniżyli już tylko cenę o jeden sous, ponosząc ogromne straty za każdym razem, co czynili ten podarek publiczności. Klientki śmiały się, uradowane ich pojedynkiem, poruszone do głębi strasznemi ciosami, jakie sobie zadawały te dwa magazyny, żeby się im przypodobać. Nakoniec Mouret odważył się na cyfrę pięć franków; cała jego służba sklepowa była blada i przestraszona takiem wyzwaniem losu. Robineau skołatany, udręczony, także zatrzymał się na pięciu frankach, nie mając odwagi obniżać bardziej. Trzymali się na swych stanowiskach, jeden naprzeciw drugiego, otoczeni zgliszczami swych towarów.
Ale chociaż honor był z obu stron ocalony, położenie Robineau groziło blizkim końcem. Magazyn Nowości miał kapitały i klientelę, dzięki którym, zawsze była równowaga w dochodach, on zaś podtrzymywany tylko przez — Gaujeana, nie mogący powetować strat na innych przedmiotach, wyczerpywał siły i codzień był bliższy bankructwa. Umierał wskutek swego zuchwalstwa, pomimo to, że zmienne koleje walki sprowadziły mu dużą klientelę. W głębi duszy dręczył się, że powoli wraca ona do Moureta; opuszczając jego, który tyle pieniędzy i wysileń zmarnował, żeby ją pozyskać.
Pewnego dnia stracił do reszty cierpliwość: jedna z klientek, pani de Boves, przyszła obejrzeć okrycia, połączył bowiem magazyn konfekcyi ze specyalnością jedwabi. Nie mogła się zdecydować na żadne i ganiła materyę a nakoniec rzekła:
— Ich Paris Bonheur jest daleko tęższe.
Robineau powstrzymując się, zapewniał że się myli, ze zwykłą kupiecką grzecznością, tem większą, że się bał wybuchnąć.
— Spojrzyj pan z jakiej materyi ta rotonda, powiedziała znowu, to zupełna pajęczyna... Bądź co bądź, ich materya na pięć franków, to skóra w porównaniu z pańską.
Nie odpowiadając już stał czerwony i z zaciśniętemi usty. Właśnie przyszedł mu dowcipny pomysł do głowy, kupić na okrycia materyę swego  Błędne użycie szablonu→ brak lub pusty parametr "powinno". W ten sposób Mouret, nie on, tracił na materyale; obcinał tylko brzeżek.
— Doprawdy, pani uważa, że Paris Bonheur jest tęższe? — wycedził przez zęby. — O, sto razy! nie ma porównania — odrzekła pani de Boves.
Obrażony był niesprawiedliwością klientki, uporczywie ganiącej jego towar. Gdy z wzgardliwą miną obracała rotondę na wszystkie strony, z pod podszewki ukazał się kawałek brzeżka niebiesko-srebrnego; nie mogąc dłużej hamować się, przyznał się wtedy; byłby wszystko poświęcił w tej chwili, nawet własną głowę.
— Jednakże ta materya to Paris Bonheur, sam ją kupiłem, daję słowo! oto brzeżek!
Pani de Boves oddaliła się bardzo niezadowolona. Ta historya tak się rozgłosiła, iż go dużo dam opuściło. On zaś, pośród tej ruiny, ogarnięty trwogą o jutro, drżał tylko o żonę, wychowaną w dobrobycie i szczęściu, — nieumiejącą żyć w ubóstwie. „Co się z nią stanie, gdy się znajdziemy na bruku, obciążeni długami?” Obwiniał siebie o to, że zaryzykował jej sześćdziesiąt tysięcy franków. Musiała go pocieszać.
— Alboż te pieniądze nie należą do ciebie, zarówno jak do mnie? Kocham cię z całego serca, a więcej nic mi nie trzeba. Oddaję ci wszystko: serce i życie.
Słychać było, że się całują w pokoju za magazynem. Powoli ten stan rzeczy stał się normalnym, co miesiąc straty wzmagały się, ale potrosze, skutkiem czego fatalny koniec nie odrazu nastąpił. Jednakże nie tracąc nadziei, ciągle zapowiadali blizką ruinę Magazynu Nowości.
— Młodzi jesteśmy, mamy przyszłość przed sobą — mówili.
— Zresztą, mniejsza o to; zrobiłeś to, na czem ci zależało — dodawała żona. Bylebyś ty był zadowolony, to i ja nią będę; mój najdroższy!
Dyoniza przywiązywała się do nich, widząc jak się tkliwie kochali. Drżała i czuła nieuniknioną ruinę, ale nie śmiała się już mieszać. Wśród tych okoliczności zbadała ona do głębi potęgę nowego handlu i roznamiętniła się do tej siły, przeistaczającej Paryż. Wyobrażenia jej dojrzewały, z dzikiej dziewczyny, jaką przybyła z Valognes, przemieniła się na kobietę pełną wdzięku. Zresztą pędziła życie znośne, pomimo ciężkiej pracy i małego zarobku. Po całym dniu przebytym na nogach, musiała wracać czemprędzej do domu, żeby się zająć małym Pépé, którego, na szczęście Bourras chciał żywić; — ale zawsze miała coś do zrobienia: to koszulkę mu uprać, to bluzkę zaszyć, a dodać należy hałaśliwość malca, od której głowa jej pękała. Nigdy się nie kładła przed północą. Na niedzielę przypadała najcięższa robota: krzątała się po pokoju, obszywała siebie i tak była zajętą, że czasami czesała się dopiero po piątej godzinie. Jednakże przez rozsądek, udawała się nieraz na przechadzkę z dzieckiem; szli w stronę Neuilly, racząc się po drodze szklanką mleka. Jan nigdy im nie towarzyszył; tylko w ciągu tygodnia, kiedy niekiedy zjawił się wieczorem, ale znikał zaraz, pod pozorem innych odwiedzin. Już nie żądał pieniędzy, tylko przychodził z miną tak smętną, że siostra zaniepokojona, odkładała dla niego sztukę sto sous. Był to jedyny jej zbytek.
— Sto sous! — wołał Jan, za każdym razem. Jakaś ty dobra! Właśnie żona papiernika...
— Cicho! — przerywała Dyoniza. Nie chcę o tem wiedzieć.
Sądząc, że go podejrzewa o przechwałki, mówił dalej:
— Mówię ci, iż jest żoną papiernika. Ach! żebyś wiedziała, to coś wspaniałego!
Trzy miesiące upłynęły. Nastała wiosna. Dyoniza nie chciała pojechać do Joinville z Pauliną i Baugé. Spotykała ich niekiedy na ulicy Ś-go Rocha, wychodząc od Robineau. Pewnego wieczoru, kiedy Paulina była sama, zwierzyła jej się, że może poślubi swego kochanka, ale się jeszcze waha, z powodu, że w Magazynie Nowości nie lubią zamężnych sklepowych. Ten projekt zadziwił Dyonizę, lecz nie śmiała dawać rad przyjaciółce. Colomban także ją kiedyś zatrzymał przy wodotrysku, żeby pomówić o Klarze, właśnie kiedy ona przechodziła przez plac. Dyoniza musiała uciec, bo ją błagał, żeby się zapytała towarzyszki, czy zechce pójść za niego? „Co im wszystkim jest? Dla czego tak się dręczą!” Miała siebie za bardzo szczęśliwą, że nie kocha nikogo.
— Wiesz panna, co nowego? — zawołał pewnego wieczoru parasolnik, gdy powróciła do domu.
— Nie, panie Bourras.
— Ci łotrzy kupili hotel Duvillarda! Jestem obsaczony!
Machał długiemi rękami, porwany taką wściekłością, że jeżyła mu się biała grzywa.
— Jest w tem jakaś plątanina, której trudno zrozumieć — mówił dalej. Podobno ten hotel należał do Kredytu Nieruchomego, a prezes baron Hartmann, jakoby ustąpił go naszemu sławnemu Mouretowi... Teraz mię otoczyli ze wszystkich stron: z prawej, z lewej, z tylu, ot tak samo, jak ja tę gałkę, co trzymam w ręku.
Istotnie tak było; poprzedniego dnia podpisany został akt sprzedaży. Maleńki domek Bourrasa, ściśnięty pomiędzy Magazynem i hotelem Duvillarda, a przyczepiony jak jaskółcze gniazdo do szczeliny w murze, skazany był na zmiażdżenie w tym dniu, kiedy Magazyn zawładnie hotelem. Dzień ów nastąpił, kolos obsaczył słabą zawadę, otoczył ją nagromadzonemi towarami, groził że ją pochłonie, połknie, jedynie siłą potężnego tchnienia. Bourras czuł, że sklep jego trzeszczy w tym uścisku. Zdawało mu się, że już maleje; lękał się, że on tam zostanie pochłonięty i przejdzie na drugą stronę, wraz z parasolami i laskami; tak owa straszna maszyna sapała w tej chwili.
— A co, słyszysz panna! — wołał. Myślałby kto że gryzą ściany. W mojej piwnicy, na poddaszu, wszędzie to samo zgrzytanie piły trącej mur. Mniejsza oto, może mię nie spłaszczą, jakby arkusz papieru. Pozostanę choćby mi dach nad głową zerwali, choćby deszcz lał do łóżka jak z cebra!
W tej chwili Mouret przysłał Bourrasowi propozycyę podwyższenia sumy i chciał zapłacić za towar oraz prawo dzierżawy pięćdziesiąt tysięcy franków. Wzmogło to jeszcze gniew Bourrasa i odmówił w obelżywy sposób.
— Ci łotrzy muszą dobrze okradać ludzi, żeby płacić pięćdziesiąt tysięcy za rzecz nie wartującą dziesięciu.
Bronił swego sklepu, jak uczciwa dziewczyna cnoty swojej, w imię honoru, przez poszanowanie siebie samego.
Dyoniza widziała, że przez dwa tygodnie pochłaniały Bourrasa jakieś ważne myśli. Kręcił się gorączkowo, mierzył mury swego domu i przyglądał mu się ze środka ulicy, z miną budowniczego. Nareszcie pewnego ranka, przyszli robotnicy. Była to stanowcza wojna; powziął bowiem zuchwałą myśl, pobić Magazyn Nowości na własnym gruncie, czyniąc ustępstwa nowożytnemu przepychowi.
— Klientki, które mi wymawiały ten ciemny sklep, z pewnością powrócą, ujrzawszy go w świetnej szacie.
Najpierw, kazał pozalepiać szczeliny i odmalować fasadę; potem pociągnięto boazerye wystawy, jasno zieloną farbą, a nawet szyld został pozłocony. Pochłonęło to trzy tysiące franków, które Bourras zachowywał na szczególną okoliczność. W całej dzielnicy sprawiło to rewolucyę, ludzie przychodzili przyglądać mu się wśród tych przepychów; on zaś tracił głowę i był nie swój, jakby w obcem miejscu. Zdawał się innym człowiekiem, w tej świecącej ramie, na tem tle jasnem, kręcąc się po sklepie z wielką swą brodą i długiemi włosami. Osoby idące przeciwległym chodnikiem, podziwiały go, gdy machając długiemi rękami rzeźbił swe rączki. Pożerała go ciągle gorączka, lękał się co powalać, coraz bardziej brnął w tem zbytkownem handlu, którego nierozumiał.
Jak przedtem u Robineau, tak obecnie u niego wypowiedzianą była jawnie wojna Magazynowi Nowości. Bourras puścił w świat swój pomysł parasola à godet, który się później rozpowszechnił. Zresztą Magazyn Nowości natychmiast udoskonalił ten jego wynalazek. Wówczas nastała walka o cenę. Miał parasole za franka dziewięćdziesiąt pięć centymów z zanelli, z oprawą stalową, nie do zdarcia, jak opiewała przypięta etykieta. Ale głównie chciał pobić swego przeciwnika rączkami z bambusu, z dereniu, z oliwkowego drzewa, myrtowego, z trzciny indyjskiej. Magazyn Nowości, nie będąc takim artystą, dbał o materyę; zachwalał swoje alpagi, mohairs, lekkie wełniane materye i mantyny. Zwycięztwo zawsze przy nim pozostawało. Zrozpaczony starzec powtarzał, że sztuka upadła, rzeźbił swoje rączki dla własnej przyjemności, bez nadziei sprzedania ich kiedykolwiek.
— To moja wina! — mówił do Dyonizy. Nie trzeba mi było trzymać tandety po franku! oto do czego nowe idee mogą doprowadzić. Chciałem iść za przykładem tych zbójów, tem lepiej jeżeli przepadnę.
Lipiec był bardzo gorący. Dyonizie dokuczało to w jej dusznym pokoiku pod szyfrowym dachem. Dla tego przyszedłszy z magazynu, brała małego Pépé od Bourrasa i zamiast pójść zaraz na górę, szukała chłodu w Tuilieryjskim ogrodzie, bawiąc tam aż do zamknięcia bram. Pewnego wieczoru, zagłębiając się pomiędzy kasztanami, przelękła się bardzo; zdawało jej się, że wprost ku niej idzie Hutin. Po chwili, serce zaczęło jej bić gwałtownie, był to Mouret, który zjadłszy obiad na lewym brzegu, szedł pieszo do pani Desforges. Gdy Dyoniza zwróciła w bok, żeby go minąć, spojrzał i chociaż się zciemniało, poznał ją odrazu.
— To pani?
Nieodpowiedziała, zmieszana tem, że się raczył zatrzymać. On, uśmiechnięty, krył swe pomieszanie pod maską grzecznej protekcyonalności.
— Pani ciągle przebywasz w Paryżu?
— Tak, panie — odrzekła nareszcie.
Powoli odsuwała się i byłaby się chciała ukłonić a potem iść dalej. Ale zawróciwszy się szedł z nią pod cieniem dużych kasztanów. Nastawał chłód, zdaleka dolatywał śmiech dzieci bawiących się w serso.
— Wszak to brat pani? — zapytał znowu, patrząc na Pépé.
Malec onieśmielony niezwykłą obecnością nieznajomego pana, szedł poważnie obok siostry, ściskając jej rękę.
— Tak, panie — rzekła znowu i zarumieniła się, przypominając sobie ohydne kłamstwa Małgorzaty i Klary. Mouret musiał odgadnąć powód jej rumieńców, dodał bowiem śpiesznie:
— Czuję się w obowiązku przeprosić panią. Byłbym chciał dawniej módz wypowiedzieć jak mi było przykro, że taka pomyłka zaszła. Zbyt lekkomyślnie posądzono panią o błąd... Ale stało się, chciałem tylko powiedzieć, że dziś wszyscy u nas wiedzą, jak pani kochasz swych braci.
Mówił dalej w ten sposób i to z grzecznością do jakiej sklepowe z Magazynu Nowości niebyły przyzwyczajone z jego strony. Pomieszanie Dyonizy wzmagało się, ale radość opanowała jej serce. „A zatem on wie, żem się nie oddała nikomu!” Oboje milczeli — Mouret szedł ciągle przy jej boku, stosując kroki do dziecka. Dalekie odgłosy Paryża zamierały pod cieniami wysokich drzew.
— Jedno tylko zadośćuczynienie mogę pani zaproponować, mówił dalej, naturalnie jeżeli zechcesz powrócić do nas...
Przerwała mu, odmawiając z gorączkowym pośpiechem.
— Nie mogę, dziękuję panu... znalazłam miejsce gdzieindziej.
Wiedział o tem, powiedziano mu bowiem już dawno, że jest u Robineau. Spokojnie, mile, jakby z równą sobie, zaczął mówić o Robineau, oddając mu sprawiedliwość:
— Jest to człowiek inteligentny — rzekł — tylko zbyt nerwowy. Grozi mu katastrofa bo Gaujean obarczył go interesem, od którego obaj padną.
Dyoniza pociągnięta poufną rozmową, zaczęła się szerzej wypowiadać i przyznała, że trzyma stronę wielkich zakładów przeciwko małym. Ożywiła się, stawiała przykłady, jako osoba obeznana z kwestyą, objawiała nawet idee szerokie i nowe. Mouret zachwycony, słuchał ze zdumieniem i obracał głowę, siląc się zobaczyć jej twarz wśród wzrastającej ciemności. Zdawała mu się zawsze tą samą: suknia jej była prosta, twarz z dawnym łagodnym wyrazem; ale od tej skromnej i cichej postaci wiała woń, która przenikała go do głębi. Ta mała pewno się przejęła już powietrzem Paryża, wyrobiła się na kobietę i wywiera silne wrażenie z tym swoim rozsądkiem i pięknemi włosami z których wionie tkliwość — myślał.
— Kiedy pani należysz do naszego obozu — odrzekł z uśmiechem — dla czego pozostajesz u naszych nieprzyjaciół? Mówiono mi, że mieszkasz u tego Bourrasa.
— To bardzo zacny człowiek — szepnęła.
— Dajże pani pokój. Stary maniak, waryat, który mię zmusi do tego, abym go wyrzucił na barłóg, kiedy chciałbym go usunąć ze swej drogi z majątkiem. To nie jest właściwe miejsce dla pani; jego dom używa złej sławy; on wynajmuje pokoje osobne...
Czując, że się Dyoniza znowu zmieszała, dodał żywo:
— Można być wszędzie uczciwą, a zasługa jeszcze większa, skoro się nie jest bogatą.
Znowu przeszli kilka kroków w milczeniu. Pépé zdawał się słuchać ze zwykłą swoją uważną minką dziecka wcześnie rozwiniętego. Chwilami podnosił oczy na siostrę, której ręka rozpalona i drgająca, zadziwiała go.
— Czy pani chcesz być moją pośredniczką? — wesoło zapytał Mouret. Miałem zamiar, jutro zaproponować Bourrasowi ośmdziesiąt tysięcy franków. Pomów pani z nim pierwsza, powiedz mu że się zabija. Może cię usłucha, kiedy się przyjaźnicie; oddasz mu tem wielką usługę.
— Dobrze! — odpowiedziała Dyoniza, także z uśmiechem, spełnię pańskie życzenie, ale wątpię, czy w zadawalniający sposób.
Znowu nastała cisza. Oboje nie mieli już nic do powiedzenia sobie. Przez chwilę próbował on mówić o stryju Baudu, ale musiał umilknąć, widząc jej zakłopotanie. Ciągle idąc obok siebie doszli wreszcie przy ulicy Rivoli do alei gdzie, byłe jeszcze widno. Wyszedłszy z pomiędzy drzew, Mouret ocknął się niejako i zrozumiał, że jej nie może dłużej zatrzymywać.
— Dobranoc pani.
— Dobranoc panu.
Nie odchodził jednakże; spojrzawszy w górę, dostrzegł przed sobą na rogu ulicy Alger, oświetlone okna oczekującej go pani Desforges. Potem skierował wzrok ku Dyonizie, którą widział dobrze, pomimo zmroku. Bardzo była wątłą w porównaniu z Henryetą, dla czegóż tak mu rozpłomieniała serce? Niedorzeczny kaprys!
— To dziecko męczy się — rzekł — żeby jeszcze coś powiedzieć. Bądźże pani łaskawą pamiętać, że nasz dom, jest dla niej otwarty. Zapukaj tylko, a postaram się wynagrodzić cię, o ile tylko będzie w mojej mocy. Dobranoc pani!
— Dobranoc panu.
Skoro Mouret odszedł, wróciła pod kasztany do ciemności. Długo chodziła bez celu, pomiędzy ogromnemi pniami, z twarzą rozczerwienioną i głową pełną pomieszanych idei. Pépé ciągle uczepiony jej ręki, starał się nadążyć małemi nóżkami. Zapomniała o biednym malcu, aż wreszcie rzekł:
— Zaprędko idziesz, mateczko.
Wtedy usiadła na ławce i dziecko z wielkiego zmęczenia usnęło na jej kolanach. Trzymała je przyciśnięte do dziewiczej piersi, z wzrokiem zatopionym w ciemności. Gdy w godzinę potem zwolna wróciła na ulicę Michodière, miała znowu, zwykły spokojny wyraz twarzy rozsądnej dziewczyny.
Stary Bourras ujrzawszy ją zdala, zawołał:
— Tam do licha... stało się... ten łotr Mouret kupił mój dom!
Szalał ze złości; rozbijał się sam jeden po swym sklepie, z tak gwałtownemi ruchami, że zdawało się, iż szyby powybija.
— Ach, ten padalec, ta żmija. To ten owocarz pisze do mnie. A wiesz panna, za ile sprzedał mój dom? za sto pięćdziesiąt tysięcy franków; cztery razy drożej niż wart! To mi złodziej! Wyobraź sobie, że wziął za pozór moje upiększenia; tak, skorzystał z tego, że dom odświeżony. Pókiż oni będą żartować ze mnie?
Ta myśl że z jego malowania skorzystał owocarz, doprowadzała go do szału. Teraz Mouret stał się jego właścicielem; jemu będzie musiał płacić; u niego, u tego nienawistnego współzawodnika będzie odtąd mieszkał; myśl o tem do reszty o rozpacz go przyprawiała.
— Słyszałem ja, że wiercą mur. Teraz już są tu u siebie; to zupełnie jak gdybym u nich siedział!
Mówiąc to, uderzał w kontuar pięścią z taką siłą, że się sklep wstrząsał, a parasole podskakiwały w górę.
Dyoniza odurzona, nie mogła wtrącić ani słowa. Stała nieruchomo, czekając przesilenia. Nareszcie, skoro Bourras uspokoił się trochę, postanowiła spełnić zlecenie Moureta; wprawdzie stary zdawał się bardzo rozdrażniony; ale ten gniew, to położenie bez wyjścia w jakiem się znalazł, mogły go zmusić do nagłej zgody.
— Właśnie spotkałam kogoś... — przemówiła — pewną osobę z Magazynu Nowości, bardzo świadomą rzeczy. Zdaje się, że jutro zaofiarują panu ośmdziesiąt tysięcy franków.
Przerwał jej mowę, piorunującym głosem:
— Ośmdziesiąt tysięcy! ośmdziesiąt tysięcy! Nawet miliona nie przyjąłbym teraz!
Chciała przemówić do jego rozsądku; ale podczas kiedy mu przedstawiała jego interes, otworzyły się drzwi od sklepu i cofnęła się nagle, milcząca i blada. Był to stryj Baudu, ze swą żółtą twarzą, postarzały. Bourras pochwycił sąsiada za guziki od paltota i podniecony jego widokiem, nie dając mu przemówić, krzyknął w samą twarz:
— Wiesz pan, co mi śmią proponować? Ośmdziesiąt tysięcy franków. Do tego dochodzą ci zbójcy. Myślą, że się sprzedam jak dziewczyna! Kupili dom, więc im się zdaje, że i mnie już mają! Skończona rzecz, nie dostaną go. Byłbym może ustąpił, ale kiedy już do nich należy, niechaj go spróbują wziąść!
— Więc to prawda? — odezwał się Baudu flegmatycznie. Zapewnił mię ktoś o tem, więc przyszedłem się dowiedzieć.
— Ośmdziesiąt tysięcy franków! — powtarzał Bourras. Dla czego nie sto tysięcy? Co mnie oburza, to właśnie ta suma. Czy myślą, że dla ich pieniędzy popełniłbym niegodziwość? Nie dotkną go, klnę się na Boga.
Dyoniza odezwała się swym spokojnym głosem:
— Dostaną go za dziewięć lat; jak kontrakt pański się skończy.
Pomimo obecności stryja, zaczęła potem zaklinać starca, żeby przyjął propozycyę. Przekonywała go, że się walka stała niemożliwą, że się mierzy z siłą wyższą, że byłoby szaleństwem, gdyby nie przyjął fortuny, która mu w rękę wpada. Ale on ciągle przeczył głową. Za dziewięć lat spodziewał się już nie żyć i na to nie patrzeć; podnosząc pięści ku niebu przysięgał, że się to nigdy nie stanie za jego życia.
— Słyszysz, panie Baudu? — mówił — synowica pańska stoi po ich stronie. Jej zlecili, żeby przełamała mój upór. Z tymi zbójcami trzyma, daję słowo honoru.
Do tej chwili zdawało się, że stryj nie widzi Dyonizy. Podniósł głowę z miną gniewną, jaką przybierał, za każdą razą jak przechodziła. Ale zwolna obrócił się i spojrzał na nią: grube jego wargi zadrgały.
— Wiem, — odrzekł półgłosem i przyglądał jej się dalej.
Dyoniza wzruszona była do łez wielką zmianą, jaką w nim sprawiły zmartwienia. On zaś może myślał o nędzy jaką przeszła, z cichym wyrzutem sumienia, że jej nie wsparł pomocą. Potem widocznie rozrzewnił go Pépé śpiący na krześle pomimo krzykliwej rozmowy.
— Dyonizo! — rzekł z prostotą — przyjdź jutro z malcem na obiad. Żona moja i Genowefa prosiły, żebym cię zwabił, jeżeli się spotkamy.
Zarumieniła się mocno i uściskała go. Skoro wyszedł, Bourras uradowany pojednaniem wołał za nim:
— Popraw ją, w niej dużo zacności! Co do mnie, może się dom zawalić, znajdą mnie pod gruzami.
— Nasze domy już się walą, sąsiedzie! — odrzekł Baudu posępnie. — Wszyscy padniemy ofiarą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Feliks Mierzejewski.