Magazyn nowości pod firmą Au bonheur des dames/Tom IV/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Wszystko dla pań
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Mierzejewski
Tytuł orygin. Au Bonheur des Dames
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.

Lecz cierpienia Moureta miały się jeszcze zwiększyć: stał się zazdrośnym. Pewnego poranku w gabinecie przed sesyą, Bourdoncle, odważył się dać mu do zrozumienia, że ta mała z konfekcyj, żartuje sobie z niego.
— Jakto? — spytał, blednąc strasznie.
— Ale tak, ma tu, u nas, kochanków.
Mouret zdobył się na uśmiech.
— Nie myślę już o niej, mój kochany... Możesz śmiało mówić.. Któż to, ci kochankowie?
— Podobno Hutin... jeden z subiektów od koronek, Deloche, ten wysoki głupi chłopak... Nie utrzymuję tego na pewno, bom ich nigdy nie podpatrzył; ale, jak słyszę, jest to bardzo widoczne.
Nastąpiło milczenie. Mouret udawał, że układa papiery na biurku, ażeby ukryć, ze mu ręce drżą. Nakoniec powiedział, niepodnosząc głowy:
— Trzebaby na to dowodów; postaraj się o dowody... O, co do mnie, powtarzam raz jeszcze, że drwię sobie z niej, bo już mię zaczęła nudzić. Ale nie możemy pozwalać na takie rzeczy u siebie.
Bourdoncle odpowiedział:
— Bądź spokojnym; będziesz miał dowody w tych dniach, czuwam nad tem.
Odtąd Mouret stracił resztki spokoju; nie miał siły wznowić o tem rozmowy; żył w ciągłem oczekiwaniu katastrofy, która miała mu zmiażdżyć serce. Skutkiem tego udręczenia, stał się strasznym; cały dom drżał przed nim. Nie zasłaniając się już Bourdoncle’m, sam dokonywał egzekucyj, party nerwową potrzebą zadowolenia złości; czuł ulgę w nadużywaniu tej potęgi, która mu nie mogła posłużyć do zaspokojenia jedynej jego żądzy. Każdy jego przegląd stawał się klęską; gdy się ukazał, paniczny strach przejmował kantory. Właśnie nadchodziła martwa pora zimowa, wymiatał więc oddziały. Coraz więcej przybywało ofiar, które wypędzał na ulicę. Pierwszą jego myślą było wygnać Hutina i Deloche’a; ale zastanowił się potem, że w takim razie niczego się niedowie; inni więc musieli odpowiadać za nich. Cały personel drżał z przerażenia. Wieczorem dopiero gdy się ujrzał samotnym, powieki mu od łez nabrzmiewały.
Pewnego dnia zapanował szczególniejszy postrach: jednemu z inspektorów zdawało się, że rękawicznik Mignot kradnie. Jakieś dwuznaczne dziewczęta ciągle się kręciły koło jego kontuaru i zatrzymano jedną, mającą w koło bioder i na gorsie sześćdziesiąt par rękawiczek. Inspektor złapał Mignota na gorącym uczynku, gdy ułatwiał kradzież wysokiej blondynce, niegdyś sklepowej w Luwrze, obecnie zaś włóczącej się po chodnikach. Brał się on do rzeczy w bardzo prosty sposób: udając że jej przymierza rękawiczki, czekał póki się nie obłowiła, poczem prowadził ją do kasy, gdzie płaciła za jedną parę. Właśnie naówczas znajdował się tam Mouret; zazwyczaj nie lubił on wdawać się w podobne sprawy, które się często tam przytrafiały, gdyż pomimo dobrze uregulowanej maszyny, wielki bezład panował w niektórych oddziałach i nie było dnia, by którego z subiektów nie wydalono za kradzież. Dyrekcya wołała pokrywać milczeniem te wypadki, ze względu na to, że wdawanie się policyi, odkryłoby najbrzydszą ranę wielkich bazarów. Ale tego dnia Mouret czuł potrzebę gniewu, gwałtownie napadł więc na ładnego Mignota, który trząsł się ze strachu, zbladł i zmienił się okropnie.
— Powinienem zawołać policyanta; — krzyczał Mouret stojąc pomiędzy subiektami. Powiedzże co to za kobieta?... Przysięgam, że poszlę po komisarza, jeżeli nie wyznasz prawdy.
Wyprowadzono winowajczynię, rozbierały ją dwie sklepowe; Mignot wyjąkał:
— Ja jej nie znam; nigdym jej nie widział... sama przyszła.
— Nie kłam! — przerwał Mouret z większą jeszcze gwałtownością. I nie ma tu nikogo, coby nas ostrzegł! Wszyscy jesteście w zmowie, daję słowo! Jakby w lesie Bondy, tak nas okradają, rabują! Należałoby nie wypuszczać nikogo bez zrewidowania kieszeni.
Dało się słyszeć szemranie. Trzy czy cztery klientki, kupujące rękawiczki, stały pomięszane.
— Milczeć! — zawołał Mouret rozwścieczony — bo wszystkich wygnam.
Bourdoncle przybiegł, obawiając się skandalu i szepnął mu kilka słów na ucho. Sprawa przyjmowała poważny obrót; namówił go, aby zaprowadzono Mignota do biura inspektorów, mieszczące go się w pokoju na parterze, obok bramy Gaillon. Owa kobieta znajdowała się tam już i najspokojniej kładła gorset. Oskarżała ona Alberta Lhomme. Mignot nanowo badany, stracił głowę i szlochał, tłómacząc się, że niewinien, bo to Albert nasyła mu swoje kochanki. Z początku ułatwiał im tylko tańsze kupno, dawał korzystać z okazyj; potem gdy zaczęły kraść, zanadto się już czuł kompromitowanym, by mógł przestrzedz tych panów. Dowiedzieli się oni wówczas o osobliwszych kradzieżach: dziewczęta ściągając ukradkiem towary, przywiązywały je pod spódnicami w wykwintnych gabinetach, urządzonych obok bufetu, pośród zielonych krzewów; subiekci nie podawali kupna w kasie, zaprowadziwszy tam klientkę, a wartością sprawunku dzielili się z kasyerem. Bywały nawet fałszywe „zwroty” artykułów, które zamieszczali w księgach jako oddane, żeby skraść pieniądze, nibyto złożone w kasie. Prócz tego zdarzały się klasyczne kradzieże paczek zabieranych wieczór pod surdutem, które okręcano sobie w koło bioder, a czasami zwieszano wzdłuż nóg. Od czternastu miesięcy, dzięki Mignotowi, a bezwątpienia innym też subiektom, których nie chcieli wymienić, w kasie Alberta powstała giełda: znikały tam sumy, których rzeczywistej wysokości, nigdy się niedowiedziano.
Tymczasem wieść o tem rozniosła się po wszystkich oddziałach. Niespokojne sumienia truchlały; najuczciwsi i najpewniejsi siebie, obawiali się wydalenia. Widziano, jak Albert znikł w biurze inspektorskiem. Następnie udał się tam Lhomme, duszący się, z twarzą krwią zaszłą, z szyją dławioną już przez apopleksyę. Potem przywołano samą panią Aurelią; poszła z głową do góry, pomimo doznanego wstydu; ale tłusta jej twarz żółta była jak z wosku. Objaśnienia trwały długo i nikt się niedowiedział dokładnie szczegółów. Opowiadano, że starsza tak wypoliczkowała syna, że aż mu się szyja skręciła i że stary poczciwy ojciec płakał, kiedy Mouret zazwyczaj tak łaskawy, klął jak furman, chcąc koniecznie oddać winnych pod sąd. Jednakże przytłumiono skandal, tylko Mignot w tejże chwili został wygnany. Albert znikł dopiero we dwa dni później; zapewne matka wyprosiła to, żeby honor rodziny nie ucierpiał od natychmiastowej egzekucyi. Lecz panika trwała jeszcze przez dni kilka, gdyż Mouret po tej scenie przechadzał się po wszystkich salach z groźną miną, karcąc każdego, co śmiał podnieść oczy.
— Co pan tak próżnujesz, gapiąc się na muchy?... Ruszaj do kasy.
Nakoniec burza wybuchła nad głową samego Hutina. Favier zamianowany drugim subiektem, starał się o to, żeby go wyrugować. Była to zawsze ta sama taktyka: potajemne raporty do dyrekcyi, korzystanie z lada sposobności, byleby zgubić naczelnika oddziału. Otóż pewnego poranku, kiedy Mouret przechodził przez salę jedwabi, zatrzymał się zdziwiony, że Favier zmienia etykiety całego assortymentu aksamitu czarnego.
— Dla czego pan zniżasz ceny? — spytał — kto panu to rozkazał?
Drugi subiekt, który wszelkiemi sposobami starał się zwrócić uwagę dyrektora na tę robotę, przewidując scenę, odpowiedział z miną naiwną i zdziwioną:
— Pan Hutin.
— Pan Hutin!... Gdzież on jest?
Gdy tenże powrócił z biura odbiorów, dokąd udał się po niego jeden z subiektów, nastąpiła długa eksplikacya. Jakto! teraz samowolnie zniżasz ceny? Obecnie on się znów zadziwił i odrzekł, że mówił tylko z Favierem, że wartoby zniżyć ceny, ale nie wydał mu rozkazu. Tu, Favier przybrał zasmuconą minę człowieka, zmuszonego zaprzeczyć swemu naczelnikowi, gotów był nawet wziąść winę na siebie, jeśli go tem wyratuje z kłopotu. Sprawa ta przybrała jeszcze gorszy obrót.
— Słyszysz panie Hutin! — krzyczał Mouret. Nigdy nie upoważniałem cię do podobnej samowoli. My tylko postanawiać możemy zniżkę marki.
Mówił dalej w ten sposób, ostrym głosem, z wyraźną chęcią dokuczenia, co wszystkich subiektów dziwiło, bo zazwyczaj podobne spory odbywały się na boku; wreszcie mogło to być tylko nieporozumienie. Czuć było w nim złość, której musiał rzucić coś na pastwę. Nakoniec schwytał na uczynku tego Hutina, który uchodził za kochanka Dyonizy! Mógł przeto trochę ulżyć sobie, dając mu boleśnie uczuć, że jest jego panem! Przesadzał tę rzecz i dawał dotkliwie do zrozumienia, że to zniżenie ceny kryje w sobie nieuczciwe zamiary.
— Chciałem poddać tę zniżkę pańskiej decyzyi... ona jest koniecznie potrzebna, bo jak panu wiadomo te aksamity nie mają odbytu.
Mouret na zakończenie sprawy, rzeki ostro:
— Dobrze, mój panie; zbadamy tę rzecz i niechaj się to już nie powtórzy, jeśli chcesz pozostać u nas.
Potem odwrócił się plecami, a Hutin odurzony i wściekły, mając pod ręką tylko Faviera, któremu się mógł wywnętrzyć, przysiągł, że temu grubianinowi rzuci w twarz swoją dymisyę. Później nie wspominał już o wydaleniu się, ale zbierał szkaradne oszczerstwa, obiegające pomiędzy subiektami o całej dyrekcyi. Favier zaś, któremu oczy błyszczały, bronił się z wielkiemi oznakami życzliwości. Przecież musiał coś odpowiedzieć. Nieprawda? Zresztą czy można było przewidzieć podobną historyę o głupstwo? Co się dzieje z pryncypałem od pewnego czasu, że taki nieznośny?
— O, to wiadome co się z nim dzieje; — powiedział Hutin — ta żurawica z konfekcyj przemieniła go na osła!... Widzisz, mój kochany, ztąd poszła cała bieda. On wie, żem z nią romansował i jest mu to nieprzyjemne; albo też ona mię chce ztąd wygryść, bo jej zawadzam... Przysięgam, że się jej dam we znaki, jeżeli mi kiedy wpadnie w ręce.
We dwa dni potem, gdy Hutin szedł do pracowni konfekcyj na poddasze, by zalecić tam jedną robotnicę, drgnął, spostrzegłszy w końcu korytarza Dyonizę z Delochem, opartych o parapet otwartego okna i tak pogrążonych w poufnej rozmowie, że nawet głów nie odwrócili. Błysnęła mu myśl podejścia ich, lecz ujrzawszy z zadowoleniem, że Deloche płacze, cofnął się po cichu i zaraz na wschodach opowiedział naprędce historyę Bourdoncle’owi i Jouve, że należy na górze jakąś naprawę uskutecznić, liczył bowiem na to, że pójdą tam i rzecz całą odkryją. Bourdoncle spostrzegł ich pierwszy. Stanął i kazał Jouve’owi pójść po dyrektora, a sam miał pozostać na warcie. Inspektor musiał być posłuszny jego rozkazom, lecz było mu bardzo przykro mieszać się do podobnej sprawy.
Magazyn Nowości stanowił osobny światek; do którego prowadziła plątanina wschodów i korytarzy. Pracownie mieściły się na strychu; był to szereg sal nizkich w mansardach, oświetlonych szerokiemi otworami wykrojonemi w cynku; prócz czterech ścian, były tam tylko stoły i duże piece do topienia metali. Oto gdzie szeregi bieliźniarek, koronczarek, tapicerek i szwaczek, żyły zimą i latem, w dusznej gorącej atmosferze warsztatowej. Trzeba było przejść wzdłuż całego skrzydła gmachu, zwrócić się na lewo od pracowni konfekcyj i dopiero po pięciu wschodkach dochodziło się do końca korytarza. Bardzo nieliczne klientki, które tam czasami prowadził subiekt, dla przyjęcia zamówień, musiały odpoczywać po drodze, zmęczone i odurzone. Doznawały one tego wrażenia, że od kilku godzin kręcą się w kółko i są o sto mil od ulicy.
Dyoniza już kilka razy spotykała tam Deloche’a, czekającego na nią. Jako podstarsza w oddziale, była w ciągłych stosunkach z pracownią, gdzie wykonywano tylko modele i poprawki. Co chwilę prawie udawała się tam, żeby wydać jakie zlecenie. Deloche czyhał na nią pod różnemi pozorami; ścigał ją znienacka, a potem udawał zadziwienie; spotkawszy ją u wejścia do pracowni konfekcyj. Nakoniec zaczął ją pobudzać do śmiechu; był to jakby rodzaj umówionych schadzek. Korytarz ciągnął się koło zbiornika wody, wielkiego sześcianu z tolu, zawierającego sześćdziesiąt tysięcy litrów wody; na dachu zaś był drugi zbiornik tejże wielkości, do którego dochodziło się po żelaznej drabinie. Przez chwilę Deloche rozmawiał oparty jednem ramieniem o zbiornik, z widocznem znużeniem w zgiętej choć atletycznej postaci. Woda wydawała jakieś śpiewne, tajemnicze melodye, których drgania muzyczne odbijały doskonale ściany zbiornika z tolu. Pomimo głębokiej ciszy, Dyoniza oglądała się niespokojnie, wydawało jej się bowiem, że ujrzała przesuwający się cień po gołym murze, pomalowanym na kolor jasnożółty. Lecz wkrótce stanęli przy oknie, oparli się o nie, zapominając o wszystkiem wśród wesołej gawędy i wspomnień o rodzinnych stronach. U stóp ich rozciągało się ogromne oszklenie galeryi centralnej, szklanne jezioro okolone zdaleka dachami jakby brzegiem skalistym. Ponad sobą zaś widzieli tylko przestwory niebieskie, odbijające się w stojącej wodzie szyb, zwolna poruszające się obłoki i lazury blade.
Właśnie tego dnia Deloche mówił o Valognes.
— Kiedym miał sześć lat, matka mnie zabierała z sobą i jechaliśmy wózkiem na targ miejski Jak pani wiadomo, jest do miasta dobrych trzynaście kilometrów, trzeba więc było wyjeżdżać z Briquebec o godzinie piątej. W naszej okolicy jest bardzo ładnie. Czy ją pani znasz?
— Tak, tak, — odpowiedziała zwolna Dyoniza z oczami w dal wpatrzonemi; raz tam jeździłam, ale będąc jeszcze maleńką. Po obu stronach drogi są pastwiska, prawda? i gdzie niegdzie para baranków ciągnie sznur od swoich pęt...
Umilkła na chwilę, poczem znów rozpoczęła z bladym uśmiechem:
— U nas ciągną się proste drogi przez kilka mil pomiędzy drzewami. Mamy łąki ogrodzone płotami wyższemi odemnie, na których pasą się krowy i konie... Jest też rzeczka i woda w niej bardzo zimna, pośród krzaków, w jednem miejscu, które doskonale pamiętam.
— To tak jak u nas! zupełnie jak u nas! — wołał Deloche w zachwyceniu. Wszędzie tylko trawa; każdy ogradza swój kawałek tarniną lub wiązami i jest się tam jak u siebie; a wszystko to zielone; takiej zieloności nie widać w Paryżu... Mój Boże, wieleż to razy bawiłem się przy drodze, na lewo od młyna.
Głosy ich cichły, stali z wlepionemi oczami w oświecone słońcem szklane jezioro. Wznosił się dla nich miraż z tej oślepiającej wody; widzieli nieskończone pastwiska, Cotentin przesiąkły wyziewami oceanu, okolony jasną mgłą, rozpływającą się na horyzoncie w szarawe delikatne barwy akwarelowe. Na dole, pod kolosalnem wiązaniem żelaznem, w halli jedwabi, huczała sprzedaż i maszyna w ruchu; cały dom drżał od stąpania tłumu, od krzątania się subiektów i tłoku dwudziestu tysięcy ludzi; oni zaś porwani marzeniem, słyszeli w tym głębokim i głuchym zgiełku, od którego trzęsły się dachy, wiatr szumiący w bujnej trawie i wstrząsający drzewami.
— Mój Boże! panno Dyonizo... — bełkotał Deloche — dla czego pani nie chcesz być litościwszą... ja cię tak kocham!
Łzy mu zabłysły w oczach i gdy chciała przerwać gestem, dodał żywo:
— O, pozwól pani choć raz jeszcze wypowiedzieć się... Takby nam dobrze z sobą było. Zawsze jest o czem gawędzić, gdy się pochodzi z jednych stron.
Głos uwiązł mu w gardle, odezwała się więc łagodnie:
— Jesteś pan nierozsądny, obiecałeś nie mówić już o tem... To jest niepodobieństwem. Mam dla pana dużo przyjaźni, jako dla poczciwego chłopca, ale chcę pozostać wolną.
— Tak, tak; wiem, pani mię nie kochasz, — rzekł złamanym głosem. O, możesz pani przyznać, nie dziwię się, bo nie mam w sobie nic godnego kochania. Jedyną szczęśliwą chwilą w mojem życiu był ten wieczór, kiedym panią spotkał w Joinville, przypominasz sobie? Tam pod drzewami, gdzie było tak ciemno, zdawało mi się, na mgnienie oka, że ręka pani drży i byłem tak głupi... żem sobie wyobraził...
Dyoniza znowu nie dala mu dalej mówić. Jej czujne ucho posłyszało kroki Bourdoncle’a i Jouve’a, na końcu korytarza.
— Słyszysz pan, zdaje się, że ktoś idzie?
— Ależ nie; — odpowiedział, zatrzymując ją przy oknie. To w zbiorniku szumi woda. Zawsze tam słychać osobliwszy jakiś szmer, jak gdyby się człowiek pluskał.
Deloche ciągnął dalej swe bojaźliwe i pieszczotliwe skargi. Ona go już nie słuchała; porwana znowu marzeniem o miłości, wodziła okiem po dachach magazynu. Na prawo i na lewo galeryi oszklonej, szły inne galerye, inne halle błyszczały na słońcu, pomiędzy oknami na strychu, ciągnącemi się rzędem jak w koszarach. Wznosiły się wiązania metalowe; wschody i mosty, wyrzynane jak koronki, odbijały się w błękicie powietrza; kominy kuchenne buchały dymem fabrycznym, wielki zaś kwadratowy rezerwoar wody na dachu, stojący na słupach lanych z żelaza, wyglądał jak budowla z barbarzyńskich czasów, wzniesiona w tem miejscu przez dumę jednego człowieka. W oddaleniu huczał Paryż.
Gdy się Dyoniza oderwała od tych przestrzeni obejmujących Magazyn Nowości, gdzie myśli jej bujały jakby w pustyni, spostrzegła, że Deloche trzyma ją za rękę, z twarzą tak wzburzoną, że nie śmiała jej cofnąć.
— Przebacz pani, — szeptał — już się to więcej nie powtórzy i byłbym bardzo nieszczęśliwy, gdybyś mi za karę odebrała swoją przyjaźń.... Przysięgam, żem chciał co innego powiedzieć. Postanawiałem zrozumieć należycie swoje położenie i pójść za głosem rozsądku.
Łzy potoczyły mu się znowu po twarzy i robił wysilenia, żeby mówić pewnym głosem.
— Znam swój los; wiem, jakie jest moje przeznaczenie w życiu. Szczęście nie zwróciłoby się teraz ku mnie. Gnębiony byłem i tam i w Paryżu i wszędzie. Cztery lata jak tu jestem, a pozostaję zawsze ostatnim w oddziale... Chciałem pani powiedzieć, żebyś się nie smuciła z mego powodu... nie będę cię już nudził. Staraj się być szczęśliwą i kochaj innego; tak, sprawi mi to przyjemność. Będę szczęśliwy twojem szczęściem...
Nie mógł dokończyć... Jakby dla przypieczętowania swojej obietnicy, przycisnął usta do ręki dziewczyny, którą ucałował z pokorą niewolnika. Bardzo wzruszona, rzekła z prostotą i bratniem współczuciem, które litość czyniło mniej przykrą:
— Mój biedny chłopcze!
Lecz nagle drgnęli i obrócili się: Mouret stał przed nimi.
Już od dziesięciu minut, Jouve szukał po magazynach dyrektora, który się znajdował w warsztatach nowej fasady, od ulicy Dziesiątego Grudnia. Codzień przybywał on tam długi czas, próbując obałamucić się robotami, o których tak długo marzył. Uciekał od swych udręczeń pomiędzy mularzy wznoszących narożne słupy z ciosowego kamienia i ślusarzy spajających żelazne sztaby ogromnego wiązania. Już się fasada wznosiła, zarysowywała rozległy portyk i łuki pierwszego piętra, jakby rozwijający się szkic ogromnego pałacu. Właził na drabiny, spierał się z budowniczym o ozdoby, wymagając, aby w całkiem nowym guście były; przeskakiwał przez stosy żelaza i cegieł, schodził nawet do piwnicy. Huk maszyny parowej, zgrzyt cylindrów windy, grzmot młotów, gwar całej ludności roboczej, pośród ogromnej klatki z desek, odurzały go rzeczywiście na niejaką chwilę. Wychodził ztamtąd ubielony wapnem, czarny od opiłków żelaza, w butach obryzganych wodą, ciękącą z kurków, lecz zawsze tak mało uleczony z choroby, że cierpienia wracały i wstrząsały jego sercem coraz silniej, w miarę jak się oddalał od wrzawy warsztatowej. Właśnie tego dnia rozerwawszy się trochę, odzyskał na chwilę wesołość i ożywiony przeglądał albumy z rysunkami mozaik i emaliowanych ozdób z terrakoty, mającemi zdobić fryzy, kiedy zdyszany Jouve przyszedł go szukać, bardzo niezadowolony, że musi swój surdut narażać na pył i kurz pomiędzy materyałami budowlanemi. Mouret najpierw krzyknął, że mogą nań zaczekać; lecz gdy inspektor szepnął jedno słówko, udał się za nim, drżąc cały. Nic już dlań nie istniało: fasada runęła zanim ją wybudowano; co po tym tryumfie pychy, kiedy imię jednej kobiety wymówione zcicha, sprawia mu takie męki!
Na górze Bourdoncle i Jouve uznali za stosowne zniknąć, Deloche także uciekł. Jedna tylko Dyoniza pozostała przed Mouretem, bledsza niż zwykle, lecz z okiem śmiało ku niemu wzniesionem.
— Proszę, niech pani pójdzie za mną; — powiedział ostro.
Była mu posłuszną: zeszli z dwóch piętr i przemknęli się przez oddział mebli i dywanów, nie mówiąc ani słowa. Nakoniec otworzył na oścież drzwi do swego gabinetu i rzekł:
— Proszę wejść.
Wszedłszy, zamknął drzwi za sobą i przystąpił do biurka. Nowy gabinet dyrektorski był daleko zbytkowniejszy od dawnego; obicia z zielonego aksamitu zastąpiły repsowe; szafy biblioteczne inkrustowane słoniową kością, zajmowały cały jeden bok pokoju; ale na ścianach nie wisiało nic, prócz portretu pani Hédouin, młodej kobiety z piękną, spokojną twarzą, uśmiechającą się w swej złotej ramie.
Starając się nadać głosowi zimną surowość, rzekł Mouret nakoniec:
— Są rzeczy, których nie możemy tolerować... dobre prowadzenie się, jest u nas koniecznością.
Zatrzymał się, szukając słów, by nie wybuchnąć szalonym gniewem, który mu szarpał wnętrzności. Jakto, więc ona kocha tego chłopca, tego nędznego subiekta, pośmiewisko całego oddziału. Tego najmniej znaczącego i nieprzezornego chłopaka woli niż jego, swojego pana! przecież dobrze widział, że pozwoliła mu trzymać się za rękę, którą okrywał pocałunkami.
— Byłem bardzo dobry dla pani, — ciągnął dalej, czyniąc nowe wysilenie, więc nie spodziewałem się być w ten sposób wynagrodzonym.
Od chwili wejścia, portret pani Hédouin pociągał oczy Dyonizy i pomimo silnego zmieszania; ciągle nim była zajęta. Każdy raz co wchodziła do dyrekcyi, wejrzenie jej krzyżowało się z oczami malowanej damy. Bała się jej trochę, chociaż czuła jej dobroć. Tym razem widziała w niej swą obronę.
— Rzeczywiście, zbłądziłam zatrzymując się dla gawędy i przepraszam pana za to. Ten młodzieniec jest z moich stron.
— Ja go wypędzę! — zawołał Mouret zdradzając gwałtownym wykrzykiem ogrom swego cierpienia.
Wzburzony, wychodząc z roli dyrektora upominającego sklepowę, która zawiniła przeciw regulaminowi, zaczął miotać niepohamowane słowa:
— Czy nie ma wstydu? jak może młoda dziewczyna oddawać się podobnej istocie!
Potem jej robił ostre wymówki o Hutina i innych, a to takiem potokiem słów, że się nie mogła bronić. Lecz on oczyści dom, wyrzuci ich za drzwi i kopnie nogą. Zamiast surowej przemowy, jaką obmyślił idąc za inspektorem Jouve, pozwolił sobie na brutalną scenę zazdrości.
— Tak, kochanków panny! Dawno mi o nich mówiono, a ja byłem głupi, żem nie wierzył... ja... jeden tylko!
Dyoniza dławiąc się łzami, słuchała odurzona tych okropnych wymówek. Z początku nic nie rozumiała. A więc bierze ją za jedną z tych upadłych istot... Po jednem z ostrych jego słów, skierowała się do drzwi milcząca. Gdy gestem chciał ją zatrzymać, powiedziała:
— Przepraszam pana, ale odejdę; jeżeli pan mię bierzesz za taką jak mówisz, ani chwili niechcę już pozostać w tym domu.
Lecz on poskoczył ku drzwiom.
— Broń się pani przynajmniej... Powiedz choć słówko!
Stała wyprostowana, milcząca, lodowata. Długo zarzucał ją pytaniami z wzrastającym niepokojem; a cicha godność tej dziewicy, wydała mu się raz jeszcze zręcznem wyrachowaniem kobiety, obeznanej z taktyką namiętności. Nie mogłaby odegrać roli, któraby go rzucała do jej nóg, więcej szarpanym podejrzeniem, silniej pragnącym, aby go przekonała, że to nie jest prawdą.
— A więc mówisz panna, że on jest z jednych stron z tobą... Możeście się tam już znali... Przysięgnij mi, że nic pomiędzy wami nie zaszło.
Ponieważ wciąż jeszcze trwała w milczeniu i chciała drzwi odemknąć, żeby wyjść, stracił do reszty głowę i uległ wybuchowi najwyższej boleści:
— Ja cię kocham, kocham cię!... Dla czego ci to sprawia rozkosz, że się tak męczę? Widzisz przecie, że dla mnie nic już nie istnieje, że ci ludzie o których mówię, obchodzą mię tylko przez ciebie, że na całym świecie ty jedna masz dla mnie wartość... Zdawało mi się, żeś zazdrosna, więc ci poświęciłem wszystkie me przyjemności. Powiedziano ci że mam kochanki, ale je teraz porzuciłem; prawie nie wychodzę z domu. Czyż nie okazałem, żeś ty milsza mi od tej damy? Czy nie zerwałem z nią, aby żyć dla ciebie jednej! Oczekuję podziękowania, trochę wdzięczności. Jeżeli się obawiasz, żebym do niej powrócił, możesz być spokojną; ona się mści, pomagając jednemu z naszych dawnych subiektów, by współzawodniczył z nami własnym magazynem. Powiedz, czy mam paść na kolana?
Oto do jakiego stanu doszedł: on, który nie wybaczał najmniejszego grzeszku swoim sklepowym i wyrzucał je na ulicę dla kaprysu, błagał jedną z nich, by się nie oddalała i nie opuszczała go w nieszczęściu. Zasłaniał sobą drzwi, gotów jej był wszystko wybaczyć, nawet być ślepym, jeśliby kłamać raczyła. Prawdę mówił; ogarniał go wstręt do dziewcząt branych z za kulis teatrzyków i po restauracyach nocnych; nie widywał się z Klarą; nie zajrzał ani razu do pani Desforges, gdzie obecnie królował Bouthemont, oczekujący otwarcia nowego magazynu, pod firmą Aux Quatre Saisons, która napełniała już gazety reklamami.
— Powiedz, czy mam uklęknąć? — powtarzał dławiąc się łzami.
Zatrzymała go poruszeniem ręki, nie mogąc dłużej ukrywać swego wzruszenia, silnie wzburzona tą jego męczącą namiętnością.
— Niepotrzebnie się pan trapisz — odpowiedziała nakoniec — przysięgam, że te szkaradne historye są niecnem kłamstwem... Ten biedny chłopiec, któregoś pan widział przed chwilą, jest tak niewinny, jak ja sama.
Wymówiła te słowa ze swoją sympatyczną szczerością i jasnem okiem patrzała wprost przed siebie.
— Dobrze, wierzę ci — szepnął — nie odprawię żadnego z kolegów twoich, kiedy ich bierzesz pod opiekę. Ale dla czego mnie odpychasz, jeśli nie kochasz nikogo?
Nagle zmieszała się i zawstydziła.
— Kochasz kogoś, nieprawda? — powiedział drżącym głosem. — O! możesz śmiało powiedzieć, nie mam żadnego prawa do twoich uczuć... kochasz?
Czerwieniła się i wyznanie serca biegło na usta; czuła, że niezdolna jest skłamać; zwłaszcza, że ją wzruszenie zdradzało i że wstręt do kłamstwa wyciskał, bądź co bądź, piętno prawdy na jej twarzy.
— Tak... — rzekła nakoniec cichym głosem — bądź pan łaskaw nie zatrzymywać mię dłużej, bo mi to przykrość sprawia.
Teraz na nią przyszła kolej cierpieć. Czyż nie dość tego było, że się musiała bronić od niego? Mogłaż się jeszcze bronić przeciw samej sobie, przeciw porywom tkliwości, które ją chwilami pozbawiały całej odwagi. Gdy do niej w ten sposób przemawiał, gdy widziała go tak wzruszonym i wzburzonym, sama nie wiedziała dla czego odmawia? Potem dopiero odnajdowała w głębi natury zdrowej dziewczyny, dumę i rozsądek, które ją podtrzymywały w dziewiczym oporze. Ona przez instynkt szczęścia, przez potrzebę spokojnego życia, opierała się, a nie przez posłuszeństwo idei o cnocie. Byłaby się rzuciła w objęcia tego człowieka, oddając mu ciało i serce, gdyby nie bunt, a nawet wstręt do niepewnego jutra. Kochanek wzbudzał w niej strach, ten szalony strach od którego blednie kobieta na widok zbliżającego się mężczyzny, jako samca.
Mouret wyraził jednak gestem ponurą rozpacz, bo jej nie rozumiał. Zwrócił się do biurka, gdzie zaczął przerzucać papiery, ale natychmiast zaprzestał tego, mówiąc:
— Nie zatrzymuję pani dłużej; nie mogę cię zmuszać gwałtem do pozostania.
— Ale ja sobie nie życzę oddalić się — odpowiedziała z uśmiechem. — Jeżeli pan wierzysz w moją uczciwość, to zostaję. Trzeba zawsze wierzyć, że są kobiety uczciwe; jest ich wiele, zapewniam pana Oczy Dyonizy mimowolnie skierowały się ku portretowi pani Hédouin, tej damy tak pięknej i cnotliwej, której krew przyniosła szczęście domowi, jak mówiono. Mouret śledził wzrok dziewczyny ze drżeniem; zdawało mu się bowiem, że słyszy nieboszczkę mówiącą te słowa, które nieraz powtarzała. Było to jakby jej wskrzeszenie; odnajdywał w Dyonizie rozsądek i równowagę tej, którą utracił: nawet jej głos słodki, skąpy w czcze słowa. Uderzyło go to i stał się jeszcze smutniejszy.
— Wiesz pani, że do ciebie należę — szepnął, kończąc rozmowę. — Rób ze mną, co zechcesz.
Wówczas odezwała się wesoło:
— Bardzo dobrze! Zdania kobiety, choćby najmniej znaczącej, zawsze warto wysłuchać, jeżeli ma choć trochę inteligencyi. Zrobię z pana zacnego człowieka, bądź tego pewien, jeżeli się oddasz w moje ręce.
Żartowała z tą prostotą, która jej nadawała tyle wdzięku. On także uśmiechnął się z lekka i odprowadził ją do drzwi, jakby wielką damę.
Nazajutrz Dyoniza została zamianowaną starszą sklepową. Dyrekcya rozdzieliła oddział sukien i kostiumów, wytwarzając specyalnie dla niej oddział ubrań dla dzieci, urządzony obok kantoru konfekcyj. Od czasu wydalenia syna, pani Aurelia truchlała, widząc coraz większą oziębłość panów dyrektorów dla siebie i z dnia na dzień rosnącą potęgę Dyonizy. Czy jej nie poświęcą czasem dla tej dziewczyny pod jakimkolwiek pozorem? Imperatorska jej twarz, obrzmiała i tłusta, zdawała się teraz chudszą, skutkiem hańby, jaka spadla na dynastyę Lhomme’ów. — Co wieczór odchodziła z mężem pod rękę, jak gdyby ich zbliżyło doznane nieszczęście; czuła bowiem, że ono nastąpiło skutkiem rozprzężenia się rodzinnych ich związków. Biedny jej stary mąż, bardziej jeszcze strapiony od niej, chorobliwą trwogą zdjęty, by go także nie posądzono o kradzież, po dwakroć liczył hałaśliwie dzienny zysk, dokazując prawdziwych cudów swem jedynem ramieniem. To też pani Aurelia, ujrzawszy Dyonizę Starszą w oddziale ubrań dla dzieci, doznała tak żywej radości, że zaczęła jej publicznie okazywać najsilniejszą sympatyę. Pięknie to było, że jej nie pozbawiła miejsca. Zarzucała ją oznakami przyjaźni; traktowała ją odtąd jak równą sobie; chodziła do jej oddziału na gawędkę z taką paradą, jak królowa matka, oddająca wizytę młodej królowej.
Dyoniza obecnie była u szczytu. Tytuł Starszej obalił dokoła niej resztki oporu. Chociaż nieustały jeszcze plotki skutkiem swędzenia języka, które się teraz dotkliwie czuć daje w każdem stowarzyszeniu mężczyzn i kobiet, już się jej kłaniano bardzo nizko, aż do ziemi. Małgorzata, zostawszy drugą sklepową w konfekcyach, nie mogła się jej dosyć nachwalić; nawet Klara, nurtowana potajemną czcią dla tak wielkiego powodzenia, do którego nie poczuwała się zdolną, uchyliła głowy. Lecz zwycięztwo Dyonizy było jeszcze zupełniejsze nad panami: nad Jouvem, który teraz inaczej nie przemawiał do niej jak tylko zgięty we dwoje; nad Hutinem przestraszonym i czującym grunt chwiejący się pod sobą; nakoniec nad Bourdonclem zupełnie bezsilnym obecnie. — Gdy ją ujrzał ten ostatni, wychodzącą z gabinetu z uśmiechem i spokojem na twarzy, gdy nazajutrz dyrektor wymógł na radzie wytworzenie nowego kantoru, uchylił czoła, zwalczony świętą grozą kobiety. Zawsze ustępował przed pomysłami Moureta, uznając go za swego mistrza, pomimo pomyłek geniuszu i niedorzecznych pociągów serca. Tym razem jednak kobieta silniejszą się okazała i mógł tylko oczekiwać, że jego także nie minie klęska.
Ale Dyonizy tryumf był spokojny i piękny. Była wzruszona temi oznakami poważania: chciała w nich nawet widzieć sympatyę dla jej nieudolnego debiutu i nagrodę za wytrwałość. Z radosnym uśmiechem przyjmowała najdrobniejsze oznaki przyjaźni. W niektórych zjednało jej to rzeczywistą życzliwość, iż tak była słodką i uprzejmą, zawsze gotową oddać serce. Tylko do Klary czuła nieprzezwyciężony wstręt, dowiedziawszy się, że dla zabawki, jak to sama oświadczyła żartem, sprowadziła pewnego wieczoru do siebie Colombana; chłopiec ten porwany zadowoloną nakoniec namiętnością, nie nocował teraz w domu, a smutna Genowefa dogorywała. Mówiono o tem w Magazynie Nowości, znajdując, że to bardzo zabawna historya.
Lecz ten jedyny jej smutek po za domowy, nie zakłócał jednostajnego jej usposobienia. Trzeba ją było widzieć w jej oddziale, pośród gromady malców różnego wieku. Ubóstwiała dzieci, więc nie można było jej lepiej umieścić. Czasami zbierało się tam do pięćdziesięciu dziewczątek i tyluż chłopaków, cała pensya hałaśliwa i łechtana żądzą rodzącej się kokieteryi. Matki traciły głowy; ona zaś, jak zwykle, pojednawcza, uśmiechnięta, rozsadzała małą rzeszę szeregiem na krzesłach. — Skoro w tej gromadce znajdowała się jaka różowa dzieweczka, której ładna buzia ją pociągała sama jej posługując, przynosiła sukienkę i kładła na pulchne ramiona, z tkliwą ostrożnością starszej siostry. Rozlegały się dźwięczne śmiechy i okrzyki zachwytu pośród gderliwych napomnień. Czasami większa, lat dziewięciu lub dziesięciu dziewczynka, jako dorosła już osoba, przywdziawszy sukienny paltocik, przeglądała się w lustrze, obracając się na wszystkie strony poważnie i z oczkami błyszczącemi chęcią podobania się. — Kontuary były zarzucone ubiorkami: były tam sukienki z płótna azyatyckiego różowe lub niebieskie, dla dzieci od roku do lat dwóch, kostiumy marynarskie, fałdowane spódniczki z bluzką ubieraną perkalem, kostiumy à la Louis XV, płaszczyki, żakietki, mieszanina ubrań wązkich, przejmujących cały wdzięk dziecięcy, coś w guście garderoby wielkich lalek, wyjętych z szaf i oddanych na rabunek. Dyoniza miała zawsze jakie łakocie w kieszeni, aby koić płacz bębnów zrozpaczonych, że nie mogą zabrać czerwonych majteczek; żyła pomiędzy tą dziatwą, jakby we własnej rodzinie, sama odmłodzona niewinnością i świeżością, wśród jakich ciągle się obracała.
Zdarzało się jej teraz miewać długie i poufne rozmowy z Mouretem. Ile razy udawała się do dyrekcyi dla wysłuchania rozkazów lub dania ze swej strony jakich objaśnień, zatrzymywał ją na pogadankę i lubił jej słuchać. Ona śmiejąc się mówiła, że robi zeń zacnego człowieka. W zastanawiającej się i przezornej głowie normandki, roiły się przeróżne projekta, oraz ideje o nowym handlu, które już odważała się objawiać u Robineau, a w części i owego pięknego wieczoru, podczas przechadzki w Tuilierach. Nie mogła zajmować się czemś, patrzeć na wykonawcę jakiej roboty, żeby nie zapragnąć pewnego ładu i wydoskonalenia mechanizmu. I tak: od chwili wejścia do Magazynu Nowości, dręczył ją nadewszystko nieszczęśliwy los subiektów; nagłe wydalanie ich oburzało ją i wydawało jej się brzydkie, niesprawiedliwe i szkodliwe dla wszystkich, tak dla dyrekcyi jak i dla pracowników. Własne cierpienia przy debiucie żywo, jej tkwiły jeszcze w pamięci: litość ją przejmowała na widok każdej nowoprzybyłej, widząc jak z nogami pokaleczonemi, z oczami nabrzmiałemi od łez, chodzi nieszczęsna w swej jedwabnej sukni, pośród złośliwych naigrawań się dawniejszych dziewcząt. To psie życie, w najlepszych nawet zradzało złość i rozpoczynały się smutne ich koleje: wszystkie wyniszczone swem rzemiosłem, nie mając lat czterdziestu, znikały niewiadomo gdzie, niektóre marły wśród pracy na suchoty lub anemię, ze znużenia i złego powietrza, inne stawały się brukowemi włóczęgami; najszczęśliwsze zaś wychodziły za mąż i zagrzebywały się w lichych sklepikach na prowincyi. Jest-że to po ludzku i sprawiedliwie, żeby wielkie magazyny co rok pochłaniały tyle istot? Broniła sprawy tych kółek maszyny, nie sentymentalnie, lecz argumentami opartemi na własnym interesie pryncypałów. Kto chce mieć maszynę trwałą, używa dobrego żelaza; jeżeli się zaś to żelazo łamie, lub oni sami je kruszą, to następuje przerwa w robocie, częste koszta naprawy i cały szereg następstw zmarnowanej siły. Czasami się ożywiała marzeniem o olbrzymim i idealnym bazarze, falansterze handlu, w którym każdy miałby pewien udział w zyskach, odpowiedni do swych zasług, z jutrem zabezpieczonem, przez zawarcie umowy. Wówczas Mouret, pomimo swej gorączki, rozweselał się, oskarżał ją o socyalizm i wprowadzał w zakłopotanie wykazując trudności; mówiła bowiem w prostocie ducha, śmiało licząc na przyszłość, gdy ją uderzyła groźna przepaść na końcu tych teoryj, czerpanych z tkliwego serca. Jednakże był zachwiany i pociągnięty tym młodym głosem, drżącym jeszcze od przecierpianych nieszczęść, lecz zarazem tak głęboko przekonanym, gdy wskazywała zmiany konieczne dla utrwalenie magazynu. Słuchał, obracając w żart jej mowę i dowodził, że los subiektów poprawił się zwolna, że zamiast ryczałtowego wydalenia, udzielają się teraz urlopy na martwe pory roku, że nakoniec ma się urządzić kasa wzajemnej pomocy dla zabezpieczenia pracowników w czasie przymusowego bezrobocia i zapewnienia im emerytury, — a to wszystko jest zarodkiem rozległych stowarzyszeń robotników XX wieku.
Zresztą Dyoniza nie poprzestawała na samem gojeniu ran, które jej niegdyś krwawiły; delikatne pomysły kobiece podszepnięte Mouretowi, czarowały klientelę. Sprawiła też ogromną radość Lhomme’owi, popierając odwieczny jego projekt utworzenia orkiestry z miejscowego personelu. We trzy miesiące miał on pod swą dyrekcyą stu dwudziestu muzyków. Doczekał się więc urzeczywistnienia marzeń swoich. Mouret wydał bal i koncert, żeby się pochwalić muzyką Magazynu Nowości przed klientelą i przed całym światem. Zaczęto o tem pisać w dziennikach; sam Bourdoncle, zżymający się na te nowości, zmuszony był uchylić czoła przed tą ogromną reklamą. Następnie urządzono salę do zabawy dla subiektów: dwa bilardy, stoły do tric-trac i szachów. Odbywały się odczyty wieczorne, wykłady języków: angielskiego i niemieckiego, gramatyki, arytmetyki i geografii, a z czasem wprowadzoną została nauka konnej jazdy i fechtunku. Bibliotekę złożoną z dziesięciu tysięcy tomów, oddano do użytku personelu. Był doktór miejscowy i leczył darmo; były łazienki, bufety i salon fryzyerski. — Wszystkie potrzeby życia można tam było zaspakajać, nie szukając ich na zewnątrz. Miano naukę, stół, nocleg, ubranie. Magazyn Nowości wystarczał sobie, tak pod względem przyjemności jakoteż i potrzeb. Pośród wielkiego Paryża zajętego swym zgiełkiem, utworzyło się to miasto pracy i rozrastało się szeroko na gnojowisku starych ulic, przystępnych nareszcie dla blasków słonecznych.
Odtąd zaczęto inaczej sądzić Dyonizę. Ponieważ zwyciężony Bourdoncle z rozpaczą ciągle powtarzał w poufnych kółkach, że dałby za to wiele, gdyby ją mógł rzucić w objęcia Moureta, uwierzono mu, że się wciąż opiera i że jej nieograniczona władza ztąd właśnie wypływa. Od tej chwili stała się popularną. Widzieli wszyscy, że wszelkie ulgi jej zawdzięczają i podziwiano jej wolę niezłomną. Ona jedna umiała trzymać ostro pryncypała, pomścić całą płeć swoją i zniewolić go do czynów, zamiast dawnych obietnic. Nakoniec zjawiła się ta, która każe szanować pracę biedaków! Skoro przechodziła przez kantory, ze swą główką mądrą i zaciętą, z miną tkliwą a niezwyciężoną, subiekci uśmiechali się do niej, byli z niej dumni, chętnieby ją pokazywali tłumom. Dyoniza szczęśliwa, chętnie dawała się porywać tej rosnącej ku sobie sympatyi. Czy to podobna, mój Boże! Widziała siebie wchodzącą tam w lichej sukience, przestraszoną, błąkającą się pośród kółek tej strasznej maszyny; tak długo żywiła uczucie, że jest niczem, zaledwie ziarnkiem prosa pod garnami, mielącemi ludność całą; a dziś stała się duszą tego świata; ona jedna coś znaczy; jednem słowem może przyspieszyć lub zwolnić ruch tego kolosu, u nóg jej spoczywającego; ale ona postępowała z prostotą i bez wyrachowania, oddziaływając tylko wdziękiem i łagodnością. Niespodzianie zdobyta władza wprawiała ją czasem w pełne trwogi zdziwienie: dla czego oni ulegają? nie jest ładną, ani też szkodliwą; ale zaraz potem uśmiechała się z uspokojonem sercem, mając w sobie tylko dobroć i rozsądek, oraz zamiłowanie prawdy i logiki, które całą jej siłę stanowiły.
Jedną z najwyższych uciech dla Dyonizy było wśród jej pomyślności to, że się mogła na co przydać Paulinie, która z powodu znajdowania się w poważnym stanie, truchlała; dwie sklepowe bowiem odprawiono przed kilkunastu dniami w siódmym miesiącu ciąży. Dyrekcya nie tolerowała tych wypadków; macierzyństwo było skasowane, jako rzecz uciążliwa i nieprzyzwoita. W ostateczności przyzwalano na małżeństwo, ale nie wolno było mieć dzieci. Chociaż mąż Pauliny należał do personelu magazynu zarówno jak ona, lękała się, że pomimo to nie pozostawią jej w kantorze. Ażeby opóźnić, o ile się da grożące jej wydalenie, ściskała się aż do mdłości, postanawiając jak najdłużej ukrywać swe nadzieje. Jedna z wydalonych sklepowych, urodziła właśnie nieżywe dziecko w skutek ściskania się i jej samej groziło niebezpieczeństwo. Tymczasem Boardoncle wpatrywał się w blednącą cerę Pauliny i dostrzegał sztywność w chodzeniu. Pewnego poranku stał przy niej w oddziale wypraw ślubnych, kiedy chłopiec sklepowy, podnosząc jakiś pakiet trącił ją tak silnie, że z krzykiem obiema rękami chwyciła się za brzuch. Natychmiast uprowadził ją, wybadał i wniósł na sesyę kwestyę wydalenia jej pod pozorem, że potrzebuje świeżego wiejskiego powietrza; gdyż historya ta rozgłosiłaby się natychmiast i wywarłaby zgubny wpływ na opinię publiczną, gdyby nastąpiło poronienie, jak to się już stało zeszłego roku w oddziale wyprawek dziecięcych. Mouret, który nie był na sesyi, mógł dopiero wieczorem odezwać się ze swem zdaniem ale Dyoniza miała czas wdać się w tę sprawę. — Zalecił więc milczeć Bourdoncle’owi dla dobra Magazynu. Czyż chciano zniechęcić matki i obrazić młode położnice z pomiędzy klientek? Następnie obwieszczono polecenie, że każda zamężna sklepowa, będąca przy nadziei, zostanie umieszczoną u specyalnej akuszerki, gdy obecność jej w kantorze, zacznie obrażać dobre obyczaje.
Skoro Dyoniza zeszła nazajutrz do infirmeryi, aby odwiedzić Paulinę, zmuszoną położyć się do łóżka w skutek owego uderzenia, ucałowała ją serdecznie w oba policzki.
— Jakaś ty dobra! Gdyby nie ty, wyrzuconoby mnie za drzwi. Bądź spokojna, doktór zapewnia, że nic złego nie nastąpi.
Baugé, wyrwawszy się z oddziału, stał po drugiej stronie łóżka i także bełkotał dziękczynne wyrazy, zmieszany obecnością Dyonizy, którą obecnie uważał za osobę znakomitą, stojącą u szczytu. Niechnoby usłyszał jaką plotkę na nią, dobrzeby zamalował usta zazdrośnikom! Ale Paulina odprawiła go, wzruszając przyjaźnie ramionami:
— Mój biedaku, pleciesz same głupstwa... zostaw nas, bo mamy z sobą o czem pomówić.
Infirmerya mieściła się w długim jasnym pokoju, gdzie stało rzędem dwanaście łóżek z białemi kotarami. Leczono tam miejscowych subiektów, gdy się nie chcieli przenieść do kogoś z rodziny. Lecz tego dnia jedna tylko Paulina leżała, nieopodal od wielkiego okna, wychodzącego na ulicę Neuve-Saint-Augustin. Rozpoczęły się czułe zwierzenia, tkliwe słowa i szepty, pośród tych biało zasłanych łóżek, w tej atmosferze cichej i napełnionej lekkim zapachem lawendy.
— Więc on robi, pomimo to wszystko, co tylko zechcesz? Jakaś ty niemiłosierna, kiedy mu sprawiasz tyle cierpień! Powiedz mi, skoro się odważyłam naruszyć ten przedmiot, czy ty go nienawidzisz?
Trzymała Dyonizę za rękę, która siedziała przy łóżku, oparta o poduszkę i opanowana nagłem wzruszeniem, zarumieniona, ulegając chwilowej słabości po tem niespodziewanem pytaniu. Tajemnica wyrwała się jej z piersi: ukrywszy głowę w poduszkę, wyszeptała:
— Ja go kocham!
Paulina osłupiała.
— Jakto! Kochasz go? a więc oddaj mu się...
Dyoniza z twarzą ciągle ukrytą w poduszkach, przecząco potrząsnęła głową:
— Mówię ciągle „nie”, właśnie dla tego, że go kocham, nie zdając sobie sprawy ze swego postępowania. Zapewne że to śmieszne, ale tak czuję; nie mogę się przerobić.
Zdziwienie przyjaciółki wzrastało, nakoniec spytała:
— A więc to wszystko do tego zmierza, żeby się z tobą ożenił?
Dyoniza zerwała się nagle, nawskróś wzburzona.
— On miałby się ze mną ożenić! O, nie! nigdy! przysięgam ci, iż nigdym tego nie zapragnęła! Nie, nigdy podobne wyrachowanie nie przeszło mi przez głowę, a wiesz dobrze, jak się brzydzę kłamstwem!
— Wiesz co, moja kochana — odpowiedziała łagodnie Paulina — gdyby ci szło o to, żeby się z tobą ożenił, nie mogłabyś się lepiej wziąść do rzeczy... To musi mieć swój koniec, a nie ma innego jak tylko małżeństwo, kiedy odrzucasz tamten drugi sposób. Muszę cię uprzedzić, że wszyscy tak myślą: tak, są przekonani, że się drożysz dla tego, aby z nim stanąć przed merem. Jaka też z ciebie osobliwa kobieta!
Musiała potem pocieszać Dyonizę, która padła znowu na poduszki, płacząc i powtarzając, że się oddali, kiedy ją ciągle prześladują historyami, które jej nawet przez myśl nie przechodzą. Wprawdzie jak mężczyzna kocha kobietę, to się powinien z nią żenić, ale ona nic nie wymaga, na nic nie rachuje, błaga tylko o to, by jej dano żyć w spokoju, pośród swych trosk i radości, jak wszyscy na świecie; ona się musi oddalić.
W tej samej chwili Mouret na dole obchodził sale. Chciał on się odurzyć, zwiedzając jeszcze raz roboty. Upłynęło kilka miesięcy; obecnie fasada wyraźnie zarysowała swe monumentalne linie po za ścianą z desek zasłaniającą ją przed publicznością. Cała armia dekoratorów pracowała nad jej wykończeniem: rzeźbiarz, emalierzy fajansowi, mozaiści, złocono centralną grupę po nad drzwiami; jednocześnie na szczycie gmachu przytwierdzano piedestale, na których miały być ustawione posągi, wyobrażające przemysłowe miasta Francyi. Od rana do wieczora, wzdłuż ulicy Dziesiątego Grudnia, od niedawna otwartej, stał tłum gapiów, z głową do góry nie widząc nic, lecz przejęty cudami, jakie opowiadano o tej fasadzie, której odkrycie miało poruszyć cały Paryż. Otóż na tym to warsztacie, wśród gorączkowej pracy, pomiędzy artystami, wykończającymi urzeczywistnienie jego marzeń, rozpoczęte przez mularzy, Mouret uczuł jeszcze większą czczość swojej fortuny. Myśl o Dyonizie ciągle ściskała mu pierś; uciekał ztamtąd, nie mógł objawić ani jednem słowem swego zadowolenia, bał się zdradzić ze łzami i pozostawił za sobą niesmak do tryumfu. Ta fasada, która stanęła nakoniec, wydawała mu się nikłą, podobną do ściany domków z piasku, budowanych przez dzieci; ale gdyby się nawet ciągnęła od jednego przedmieścia Paryża do drugiego, gdyby sięgała aż do gwiazd, nie zapełniłaby nigdy próżni jego serca, bo tylko jedno „tak”, wyrzeczone przez to dziewczę, mogło tego dokonać.
Kiedy Mouret wszedł nakoniec do swego gabinetu, uczuł że go dławią łzy powstrzymywane. Czegóż ona chce? Już nie śmiał jej ofiarować pieniędzy. Zaczynała się zradzać zamglona myśl o małżeństwie, pomimo wewnętrznego buntu młodego wdowca. Czując się już zupełnie pozbawionym sił, zalał się łzami. Bardzo był nieszczęśliwy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Feliks Mierzejewski.