Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom V/PM część II/21

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


21.
Noc.

Nie było więc żadnéj wątpliwości: kaleka bez nóg odnowił znajomość z Bambochem; o niego bowiem chodziło gdy bandyta strwożony wchodząc do szynku zawołał: Jeżeli przyjdzie, powiedz mu żeby tam nie przychodził dzisiejszéj nocy... bo się tam dzisiaj dymi... on zrozumié...
Nie przenikając znaczenia tych słów tajemniczych, jednak z nich wnioskowałem że i Bambochowi i kaléce bez nóg wspólne grozi niebezpieczeństwo.
Truchlałem na myśl że Bamboche żyje w spólnictwie z tym zbójcą, nie śmiałem nawet pytać szynkarza o przyjaciela dziecinnych lat moich, aby się upewnić czy go dzisiaj jeszcze będę mógł widzieć, bo sposób w jaki przyjęto kalekę bez nóg odebrał mi odwagę. Widząc jednak że już zbyt późno, i ulegając ostateczności mojego położenia, przemogłem dalsze namysły, zbliżyłem się do kantoru aby zapłacić moję należytość i wtedy dopiéro postrzegłem że wszyscy pijący zniknęli. W szynku Pozostałem tylko ja i ciągle śpiący mój sąsiad. Samotność ta ośmieliła mię; spytałem szynkarza:
— Ileż panu winienem?
— Za mięso sześć soldów, za chléb dwa, razem ośm soldów.
Położyłem piéniądz na kantorze, i rzekłem:
— Zapewniono mię mój panie, że niejaki Bamboche bywa tu co wieczór.
Usłyszawszy imię Bambocha szynkarz zmarszczył brwi, i odpowiedział z nieukontentowaniem:
— Szynk mój jest publiczny... muszę więc przyjmować w nim wszelkiego rodzaju ludzi.
— Jakże pan myślisz, czy Bamboche przyjdzie tu dzisiaj? — spytałem.
— Nie wiem; ale skoro przyjdzie, — patrząc na zegar odrzekł szynkarz, — to zostanie na dworze; już północ, zaraz zamknę.
— A jutro panie, czy przyjdzie?
— Alboż ja wiém? To tylko pewna, że chciałbym aby tu bywał jak najrzadziéj... bo tylko kompromituje mój dom uczciwy.
— A zdawszy mi resztę, szynkarz dodał;
— Już północ... dobra noc moi panowie!
Lecz obejrzawszy się wkoło, dostrzegł mojego sąsiada który spął ciągle wsparty na stole, i rzekł pół głosem:
— Ah! jeszcze widzę zostaje tu ten pan co to lubi złote pieniądze i karafki.
I z uszanowaniem zbliżył się do śpiącego; ale nie śmiejąc trącić go, zawołał kilka razy:
— Panie!... panie!...
Nieznajomy nie ruszył się.
Straciłem już nadzieję oglądania dzisiaj Bambocha. Nadeszła nieszczęsna chwila, trzeba było wreszcie porachować się z woźnicą. Skoro mu zapłacę pomyśliłem, cóż mi pozostanie? gdzie noc przepędzę?
Wyszedłem z szynku.
Noc była ciemna, wilgotna, zimna. Jedna latarnia fiakra zagasła zupełnie, druga gasnąć zaczynała. Woźnica spał na koźle... ulica była pusto.
Przyszła mi myśl niegodziwa... chciałem odejść nie zapłaciwszy temu człowiekowi... zostawując mu jako rękojmią, trochę bielizny i rzeczy zawarte w mojém podróżném zawiniątku... ale się oparłem téj pokusie; a że spiesznie pragnąłem pozbyć się kłopotu, nie bez trudu obudziłem woźnicę.
— Hum!... co to jest?... ah! to jegomość, — rzekł otrząsając się i drżąc w swym ciasnym płaszczu — to zimno niegodziwe aż do kości przejmuje... trochę sobie zasnąłem... No, ale dokąd jedziemy, proszę jegomości?
— Ja tu zostanę, — rzekłem — chciéj mi oddać zawiniątko i powiédz co ci się należy.
Mocno drżałem gdym te ostatnie słowa domawiał.
Woźnica wydobył swój zegarek, zbliżył go do latarni, i powiedział:
— Jegomość nająłeś mię o wpół do trzeciéj a teraz już po północy... to czyni dziewięć godzin i pół... liczmy dziesięć godzin z tém co mi pan dasz na piwo... to znaczy 15 liwrów i 10 su, ale liczmy l6 liwrów, jeżeliś jegomość ze mnie zadowolony... zaraz oddam zawiniątko.
Podczas gdy woźnica szukał zawiniątka, ja przewracałem w kieszeni, i przeliczyłem resztę pozostających mi pieniędzy... i znalazłem tylko 9 franków i kilka soldów.
Wtedy, jak głupi dzieciak, zapłakałem.
— Oto zawiniątko jegomości, — rzekł mi woźnica.
— Panie, — odezwałem się kładąc mu w rękę wszystkie moje pieniądze, — piérwszy raz dopiéro jestem w Paryżu, przybywszy, pewny byłem że mię mój protektor umieści u siebie... protektor ten umarł dzisiaj rano... pozostał mi tylko przyjaciel dziecinnych lat moich, alem go cały dzień szukał nadaremnie... Spodziewałem się że go tu znajdę wieczorem... zawiodła mię i ta ostatnia nadzieja... Najmując pański powóz, nie znałem ceny... nie mam czém zapłacić panu tego com mu winien.... bo wszystkich pieniędzy posiadam tylko dziewięć franków, i kilka soldów... oto są.. Jeżeli pan chcesz, zrewiduj mię, nie mam już ani szeląga.
— Co mi tam do tego! — zawołał rozgniewany woźnica, — kto nie ma czém płacić, powinien piechotą chodzić.
— Prawda... mój panie, ale ja nie znam Paryża, szło mi o to abym natychmiast znalazł mojego protektora... lecz...
— To wszystko wcale mię nie obchodzi, ja potrzebuję pieniędzy, — przerwał woźnica, — to tak być nie może.
— Ha, to weź pan moje zawiniątko... cały to mój majątek... zostaną mi tylko suknie które mam na sobie....
Łzy które zrazu z wielką trudnością powstrzymywałem, znowu mi się mimowolnie polały, tak dalece bowiem byłem zmartwiony i zawstydzony.
— Cóż to... pan płaczesz? łagodniéj rzekł woźnica, — a więc pan prawdę mówisz?
— Aż nadto wielką prawdę mój panie...
— Cóż pan myślisz uczynić? Gdzie noc przepędzisz?
— Nie wiem, — rzekłem z rozpaczą. I rzecz dziwna, pamiętałem, iż na wiele lat piérwéj, tak samo odpowiedziałem la Levrassowi, kiedy uciekłem od Limoussina.
Wzruszony woźnica powiedział znowu:
— No, nie płacz biédaku. Ja, dnia nadaremno stracić nic mogę,... muszę porachować się z moim panem,... ale wpośród ot takiéj nocy... nie zostawię ani na bruku... ani bez grosza. Masz, weź sobie te dwadzieścia soldów.. i zawiniątko.. przy rogatkach znajdziesz gospodę... pod czerwoną latarnią... tam cię przenocują za cztéry soldy...oto numer mojego powozu... (i dał mi małą karteczkę). Jeżeli kiedy będziesz mi mógł oddać to coś mi winien, to mię mocno ucieszysz bo ja mam żonę i dzieci...
— O! dziękuję... dziękuję panu, — zawołałem z wylaniem się.
W téj chwili, szynkarz otworzył drzwi, trzymał pod rękę człowieka, obok którego przez cały wieczór siedziałem; człowiek ten zdawał się być zupełnie pijany.
— Ah! jak to dobrze, — rzekł szynkarz postrzegając fiakra. Czyś najęty, mój zuchu? spytał woźnicy.
— Nie, — odpowiedział tenże.
— No, to masz tu wybornego klienta, — rzekł szynkarz wskazując człowieka, którego trzymał pod rękę, potem krzyknął mu do ucha:
— Panie, oto fiakr.
— Dobrze, pomóż mi, — odrzekł nieznajomy.
Nie bez trudności wpakowano go do powozu.
— Pański adres, proszę jegomości? — zapytał woźnica.
— Przy wejściu... na... Elizejskie pola... znajdziesz żółty fiakr... zatrzymasz się... przy niem... — zwolna odpowiedział pijany, jednak z jasnością niekiedy właściwą pijanym osobom, mimo powikłanego ich rozumu.
Masz tu za kurs... dodał i wysypał w części do ręki woźnicy, w części na ulice, drobne pieniądze, które mu w szynku zdano.
Woźnica policzył i zawołał uradowany:
— Siedmnaście franków!... to mi rzecz!... to tylko bogacze tak płacą; — a potém jakby nie chciał przyjąć tak niezwyczajngo wynagrodzenia, rzekł do nieznajomego:
— Czy pan wiesz, żeś mi dał siedmnaście franków?... siedmnaście franków, panie?...
Wiém... schowaj sobie... te siedmnaście franków... kurs będzie daleki... ale... nie jedź zbyt prędko... bo ja lubię spać we fiakrze... a nie zapomnij adresu... żółty fiakr... przy wejściu na Elizejskie pola... na koźle... siedzi człowiek... obok woźnicy... zatrzymasz się przy tym powozie[1].
— Rozumiem, proszę jegomości, — odpowiedział woźnica wesoło siadając na kozioł, podczas gdy szynkarz ze środka zamykał drzwi.
Woźnica zaciął konie i rzekł mi odjeżdżając.
— No, mój chłopcze... widzisz że Paryż jest to miasto poczciwców.
I powóz wkrótce znikł w ciemnościach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przez chwilę, przejęty byłem goryczą, nienawiścią i oburzeniem przeciw społeczności, myśląc o tym, zapewne bardzo bogatym człowieku, który tak obojętnie dla zbestwiającéj chimery zmarnotrawił summę za jaką żyćbym mógł przynajmniéj przez dni dwadzieścia, któraby mi mogła ułatwić powrót do Klaudyusza Gérard, dozwoliła uciec z tego ogromnego miasta gdzie widziałem się zgubionym. — Czyliż tak zawsze będzie?... rzekłem sobie w rozpaczy, — dla jednych taki nadmiar wszystkiego, że nudy i przesyt posuwają ich aż do najhaniebniejszych nieprawości, dla drugich taki niedostatek, taka nędza, że z rozpaczy częstokroć wybierać tylko muszą między niegodziwością a śmiercią...
Atoli wnet wspomniawszy na płonność narzekań, na los nieprzeparty, a nadewszystko na nauki Klaudyusza Gérard, — rzekłem sobie: — Oto chwila wprowadzenia ich w wykonanie. Niech mię więc utrzymuje rezygnacya, odwaga, praca i szacunek samego siebie; niech dobrym zamiarom jakiemi mię natchnął, przyjdzie w pomoc pamięć o Reginie, któréj święte imię przypominał mi traf tak smutny. Ku téj to promieniejącéj i czystéj gwiaździe, winienem ciągle podnosić oczy z głębi najdolegliwszych kolei życia mojego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie mogłem wiecznie pozostać pode drzwiami szynku; ulica była wtedy pusta, wilgotny śnieg spadał gęstemi płachtami i przesiąkając moje suknie przejął mię aż do samych kości. Woźnica powiedział mi że pod rogatkami znajdę nocleg za cztéry soldy. — Poszedłem więc daléj, kierowany chwiejącém się światełkiem latarni, które przebijając mgłę, w bladych promieniach połyskiwało na czarném błocie ulicy.
W dziesięć minut późniéj spotkałem gałganiarza, który z koszem na plecach, latarnią i haczykiem w ręku, grzebał w kupach śmieci nagromadzonych po kątach. W obawie abym nie zbłądził, spytałem czy nie zna gdzie w pobliżu jakiego domu, w którymby można przenocować.
— Druga ulica na lewo, a potém piérwsza na prawo... znajdziesz tam czerwoną latarnię. — odpowiedział ten człowiek nie patrząc na mnie i nie przestając pracować.
Nareszcie po upływie drugich dziesięciu minut znalazłem się na wązkiéj ulicy, naprzeciw jakiegoś nieschludnego domu; do drzwi prowadziły drewniane schody, wzniesione nieco nad powierzchnią ulicy. Drzwi te były otwarte; postąpiłem kilka kroków, ale wnet zatrzymałem się usłyszawszy zajadłe szczekanie wielkiego psa. Prawie natychmiast stanął przede mną jakiś krępy człowiek dwuznacznego wejrzenia, z ogromnym kijem pod pachą; zasłonił ręką płomień świecy i opryskliwie zapytał czego żądam.
— Chciałbym przenocować w tym domu, mój panie.
— Proszę o paszport?
— Oto jest...
— Należy się cztery soldy... z góry — powiedział dobitnie, dosyć obojętnie spojrzawszy na paszport.
Zapłaciłem cztéry soldy. Przeprowadził mię przez mały błotnisty dziedziniec i otworzył drwi do piwnicy oświetlonéj kopcącą lampą. Przykry odór téj komorki o mało co mię nie udusił; ujrzałem kilka łóżek, zajętych tu przez mężczyzn, tam przez kobiéty; ale w każdém spały dwie osoby; jedno tylko było zupełnie próżne, gospodarz wskazał mi je, mówiąc:
— Ponieważ tu dajemy pościel, niewolno więc spać w trzewikach, gdyż, to drze bieliznę i kaleczy nogi towarzysza.
— Dobrze... panie, — odrzekłem:
I odpowiadam za to tylko co schowam, — dodał odchodząc. Na nieszczęście słów tych nie zrozumiałem.
Łóżko składało się z siennika, umieszczonego na trzech deskach o sześć cali nad ziemię wzniesionych za pomocą małych sztalug. Dziurawa wełniana kołdra i do czarności brudna pościel pokrywały ten siennik.
Nieobite ściany świeciły się od wilgoci, miejsce podłogi zastępowała ubita, saletrowana ziemia.
Spojrzałem na innych mieszkańców tego pokoju: przeląkłem się prawie gdym dostrzegł że po większéj części mieli oczy otwarte; że nieruchomi, milczący, bacznie mi się przyglądali. To milczenie, te spojrzenia we mnie utkwione dziwnie mię trwożyły. Zdało mi się że większa część moich towarzyszy ma złowrogie tworze. Spały tam także trzy kobiéty, z których dwie dosyć młode, ale nędzne, zniweczone, odrażające.
Uczułem wstręt, ale byłem zbyt utrudzony. Zawiniątko zawierające nieoceniony dla mnie pulares matki Reginy, włożyłem pod poduszkę, sukniami zaś nakryłem się, aby mi było ciepléj, bom drżał na wszystkich członkach.
Długi czas usnąć nie mogłem, a tém samém choć na chwilę zapomniéć o smutném mojém położeniu; drzemałem tylko niespokojny, jak w gorączce... utrudzenie nakoniec przemogło i mocno zasnąłem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdym się przebudził, już było zupełnie widno; Usiadłem, byłem sam, towarzysze noclegu oddawna już opuścić musieli swoje posłania. Powiodłem okiem po mojém łóżku, szukając sukni... zniknęły; na ich miejscu znalazłem liche spodnie i jakiś kaftan z niebieskawego płótna. Zrazu nie przyszło mi na myśl że mię skradziono; naiwnie szukałem po ziemi, na prawo, na lewo mojego posłania, ale nic nic znalazłem; zabrano mi nawet obuwie i kapelusz.
Rozgniewany, zmartwiony, gdyż w przedaży mojéj zupełnie nowéj odzieży upatrywałem ostanie źródło zasiłku, głośno zawołałem na gospodarza; gwałtownie zapukałem w ścianę o które wsparte były głowy mojego łóżka... nikt nie przyszedł.
Po kwadransie oczekiwania przymuszony byłem ubrać się w pozostawione mi łachmany i wyjść boso, unosząc jedynie zawiniątko które na szczęście służyło mi za poduszkę. Znalazłem gospodarza w izbie położonéj po prawéj stronie podwórza; palił fajkę i popijał winem. Z oburzeniem uskarżałem się przed nim na kradzież któréj padłem ofiarą.
— To nie do mnie należy, — rzekł mi z obojętnością, — mówiłem panu wczoraj... że za to tylko odpowiadam co schowam, trzeba było oddać mi swoję odzież, a byłbyś jéj pan nie stracił; dzisiaj rano widziałem jak ktoś wychodził w pańskich sukniach... sądziłem że to pan sam jesteś... tém gorzéj... trzeba było spać na jedno oko.
A że podniósłszy głos, nalegałem, człowiek ten rzekł mi gburowato:
— A to co! czy waćpan chcesz żebym cię za drzwi wyrzucił? widzisz że temu poradzę, — dodał pokazując mi swe silne plecy i żylastą dłoń.
— I ja, zawołałem w uniesieniu, potrafię oprzeć się tobie... i nie wyjdę ztąd aż mi oddasz moje suknie, albo mi innemi wynagrodzisz...jeżeli gwardya przyjdzie... i owszem, będziemy się tłumaczyć.
— Aha! tak to? — odpowiedział gospodarz; — tém lepiéj, zamiast bić się, pójdziemy do kommissarza a obaczymy... Tego tylko brakowało... za cztéry soldy... miałbym ryzykować pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt franków na odzież dla ciebie.... No daléj, chodźmy do kommissarza.
Pewność tego człowieka, jego rozumowanie, które wyznaję, że uznałem za słuszne, mianowicie gdym sobie przypomniał, że mi wczoraj oświadczył, iż odpowiada za to tylko co schowa; nadto, również słuszna uwaga, że w razie nawet gdyby gospodarza skazano na wynagrodzenie mi skradzionéj odzieży, wynagrodzenie to otrzymam chyba po osądzeniu sprawy, która potrwa kilka dni, a może i kilka tygodni! nakoniec, myśl że ten człowiek mający zapewne częste stosunki z ludźmi równie jak ja nieszczęśliwymi, może mi być pożytecznym, skłoniły mię do zmiarkowania się; rzekłem mu więc:
— Mój panie, okradziono mię u pana, mówisz ze za nic nie odpowiadasz, ja jednak inaczéj myślę. Ale nakoniec zgadzam się na zaniechanie hańbiącéj dla pana sprawy, i skarżyć się nie będę... ale pod jednym warunkiem.
— Ja się żadnéj hańby nie lękam... prawo za mną przemawia... ale wszystko mi jedno, powiedz mi pan swój warunek... Stawiam się na pańskiém miejscu... Pojmuję że być tak w mgnieniu oka rozebranym, to gniewa, bo to wygląda jak zmiana dékoracyi w teatrze. Ale mówiłem panu, że trzeba schować suknie pod głowy, albo spać w nich. Jest to powszechne prawidło, kiedy nie znamy ludzi z którymi nocujemy.
— Niewczesne to przestrogi mój panie; udziel mi pan raczéj radę co począć. Mam dosyć odwagi i dobréj chęci, umiem czytać, pisać i rachować; znam dobrze język francuzki, nieco historyi i jeografii, co większa jestem rzemieślnikiem, to jest dosyć niezłym cieślą. Nieraz pan zapewne spotykasz ludzi będących w mojem położeniu... Powiedz mi zatém co uczynić aby znaleźć w Paryżu uczciwy sposób do życia?
— Do djabła! znaleźć uczciwy sposób do życia, i... do tego w zimie! bardzoś widzę gorący, mój chłopcze. Sądzisz że roboty, to się tak zaraz z rękawa sypią; naprzód, w zimie ciesielstwo nie idzie, ale spoczywa... z téj więc strony nic ci nie poradzę; że umiesz czytać, pisać i rachować? mamy tu takich stami, tysiącami, a przecież mrą z głodu.
— Lecz cóż począć przecie?... Pan, który znasz Paryż i jego nędzę... przez litość, poradź mi... nie znam tu nikogo... bom dopiero wczoraj przyjechał...
— Aha! rzekł gospodarz wzruszając ramionami,— podobnie jak tyle innych gęsi, aby szukać szczęścia W Paryżu, nie prawdaż?
— Dosyć, mój panie, jakikolwiek jest powód który mię tu sprowadził, oto moje położenie: jestem młody, silny, nawykły do trudów, pracy... pragnę tylko sposobu zarobienia na chléb.
— Eh do licha! ja to bardzo dobrze rozumiem; mamy tu tysiące takich którzy o to proszą, a nie może zarobisz jakie kilka su, pomagając wyładowywać ciężary ze statków... ale, baczność, dobrze bedziesz musiał wywijać pięściami, boś nowy, a dawni nie pozwolą ci tak na sucho gryźć swój chléb...
— Nie ma więc dla mnie innego środka?
— Mógłbyś także otwierać drzwiczki od fiakrów, przy wyjściu z teatrów; ale i tam trzeba będzie bić się, bo i tam są dawni.. a potem widzisz?.. wszystkie te rzemiosła zwykle są udziałem filutów, ludzi podejrzanych i wszelkiego rodzaju łotrów, a dla młodego człowieka który chce uczciwie postępować, mogłoby to wyjść na złe.
— Nie wierzę temu... wszędzie można być uczciwym... Ale i za to panu dziękuję... chciéj mi pan powiedziéć gdzie jest port... zacznę od niego.
Mimo swéj nieczułości, wynikłéj zapewne z długiego a ciągłego zapatrywania się na tyle okropnéj nędzy, człowiek ten zdawał się być wzruszony mojém położeniem; chciał mi być w swój sposób użytecznym, i dlatego rzekł po chwili milczenia:
— No, zdajesz mi się być dobrym i uczciwym chłopcem; zobaczmy co się da robić... powiedz mi naprzód wiele masz gotówką?
— Szesnaście soldów i to zawiniątko, w którém mam trzy koszule, dwie chustki i bluzę do roboty.
— I to wszystko?
— Wszystko.
— Jeżeli twoje koszule i chustki coś warte, to ci je zamienię na dobrą parę trzewików i grecką czapkę, którą jeszcze można nosić; będziesz przynajmniéj obuty i uczujesz coś na głowie; twoje spodnie jeszcze ujdą; bluzę włożysz pod kaftan, będzie ci ciepléj. Jesteś więc odziany... Teraz co do zarobku na życie w portach lub u drzwi teatrów... na prawdę... gdy byś nie wiedziéć jak się kręcił, ręczę że za parę tygodni będziesz filutem... niech cię to nie obraża... ale to jeszcze byłoby niezgorsze. Gorzéj daleko będzie, jak czasem przez dzień lub dwa ani grosza nie zarobisz, bo na trzeci dzień głód ci dokuczać zacznie. A ty tego pewno nie chcesz, i powiem ci zaraz cobyś wolał. Posłuchaj mię; idź do miasta... stań przed piérwszym lepszym pięknym sklepem, podnieś z ziemi kamień, skorupkę n. p. z ostrygi... i rozbij nią szybę... Ale nie, mój chłopcze, to zbyt niebezpieczne jeszcze co ja ci radzę... Możebyś wolał kopnąć nogą w brzuch piérwszego sierżanta miejskiego, który ci się nawinie... to ujdzie... to nie hańbi... wszak prawda?... ale ma tę korzyść, że cię zamkną do ciupy, i przez dwa albo trzy miesiące będziesz sobie siedział w ciepłym areszcie, będziesz wygodnie spał i dobrze jadł... i tak przejdzie ci zima, a na wiosnę... obaczysz... cieśle będą potrzebować pomocników i znajdziesz robotę... A potem w lecie, łatwiéj o wszystko; zresztą będziesz taki sam jak jesteś dzisiaj, a przeżyjesz kilka miesięcy. Ho! nie prawdaż, mój kochany, to wcale nieźle? Jabym to nawet własnemu synowi poradził... Myślisz może że żartuję... no, za tydzień przekonasz się że miałem słuszność, i pożałujesz żeś mię nie usłuchał.
— W tém co mi pan mówisz, może być wiele prawdy.. chociaż smutno to pomyśleć.. jednak ja spróbuję, może gdzie znajdę robotę, bo więzienie zgrozą mię przejmuje. Zgadzam się na pański projekt co do odzieży, bo nie mogę wyjść ztąd bez czapki i boso, a teraz proszę pana daj mi papieru i pióra.
— Oto jest mój stół, moje rejestra... i arkusz papieru, który ci daruję. Tymczasem obejrzę twoje zawiniątko, a skoro mi się podoba, poszukam ci obuwia i czapki.
W kilku słowach opisałem Klaudyuszowi Gérard moje opłakane położenie, prosząc aby mi najpierwszą pocztą przysłał odpowiedź do Paryża. To wylanie się ze wszystkich moich trosk, przyniosło mi niejaką pociechę; i właśnie pieczętowałem list gdy wszedł gospodarz niosąc w ręku parę niezłych trzewików i grecką, niegdyś czerwoną czapkę. Włożyłem na siebie bluzę, na nią kaftan, pulares schowałem do kieszeni wraz z resztą moich pieniędzy, i pożegnałem gospodarza, który rzekł mi jeszcze:
— Powtarzam ci mój chłopcze, zaczep piérwszego lepszego sierżanta miejskiego, albo wybij szybę w którymkolwiek sklepie, a przez całą zimę nie będziesz się troszczył o mieszkanie i życie.
Z boleścią w sercu opuściłem tego szczególnego mentora; a ulegając ostatniéj niepewnéj nadziei, chciałem udać się znowu na przesmyk lisa; sądziłem że szczęśliwszym będę niż wczoraj i że znajdę Bambocha.
Wypytując się o drogę, łatwo trafiłem, ale zaledwie przybyłem na małe pole oddzielające przesmyk od domów przedmieścia, ujrzałem wielką gromadę ludu, a daléj błyszczące się ponad głowami tego tłumu żołnierskie bagnety. Zbliżyłem się i zapytałem co to wszystko znaczy?
— Odkryto gniazdo przemycaczów pod Nr. 1 na przesmyku (w domu Bambocha), ale policya spóźniła się — odpowiedziano mi, — znaleziono towary i inne podejrzane rzeczy, lecz przemycacze umknęli. Słychać że wczoraj jeszcze poczuli niepomyślny wiatr, i dzisiaj zapewne już są daleko.
Zrozumiałem więc wczorajsze pojawienie się kaleki bez nóg w szynku pod Trzema Beczkami, i jego zakłopotaną minę. Chciał on przestrzedz Bambocha aby nie wrócił do domu.
Bamboche, skompromitowany w téj niebezpiecznéj sprawie, musiał zapewne natychmiast umknąć z Paryża, albo też gdzie ukryć się. Straciłem wszelką nadzieję znalezienia go.
Musiałem więc poddać się mojemu przykremu położeniu.
Tak mi upłynął piérwszy dzień i piérwsza noc w Paryżu.

Koniec części drugiéj Pamiętników Marcina.






  1. Powiedzieliśmy już, że pragniemy przytaczać wzory o ile możności niezupełnie urojone. Przed „kilku miesiącami dzienniki brzmiały historyą kobiéty zwanéj piękną Angielką, która mimo bogactwa swoje, i szlachetność rodu, uczęszczała do najhaniebniejszych szynków, gdzie się wódką upijała. Nie zapomniano także pewnego członka angielskiego dukery, którego na śmierć zapitego znaleziono pod teatrem Ashley; był to markiz N..., aresztowany pod obeém nazwiskiem. Syn upomniał się o niego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.