Margrabina Castella/Część pierwsza/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
André Bontems.

Wahać się dłużej, było niepodobna.
Potrzeba było się decydować i natychmiast odpowiedzieć tak lub nie.
Propozycye ex-wisielca były oczywiście zanadto świetne, zanadto niespodziane, zanadto cudowne, ażeby zasługiwały na odmowę.
Jak tu odpowiedzieć nie!... człowiekowi poczciwemu, co daje majątek i szczęście, a nie żąda za to nic.
Topielec, którego woda pochłania, czy odpycha rękę wybawcy?...
— No jakże?... — powtórzył po raz drugi oryginał: — Przyjmujesz pan czy nie?...
— Dobrze... — odpowiedział z żywością młody człowiek — zgadzam się i przyjmuję.
— No przecie... a więc, to podajże mi rękę!...
Mieszkaniec z ulicy du Rocher podał przez stół rękę ex-wisielcowi.
Ściskając ją uczuł pewne mimowolne obrzydzenie, podobne do tego, jakie uczuwamy przy dotknięciu jakiego gadu, miał jednak tyle mocy nad sobą, iż nie okazał tego uczucia.
Ex-wisielec nic też prawdopodobnie nie zauważył, bo twarz jego nie zmieniła wcale wyrazu.
— Teraz, kiedy już nastąpiło porozumienie, muszę ci zadać niektóre pytania. Sądzę, że nie będziesz uważał tego za złe.
— Jakiekolwiek będą pytania pańskie, przyrzekam panu szczerze na nie odpowiedzieć, zwłaszcza, że nie mam nic do ukrywania,
— Najprzód zatem... jak się pan nazywasz?
— Na imie mi Maksym.
— To tylko imie chrzestne.
— Tak jest, łaskawy panie.
— A nazwisko?
— Nie znam go wcale.
Ex-wisielec zatarł radośnie ręce.
— No, więc tym sposobem nie mamy i żadnych krewnych? — dorzucił.
— Żadnych a żadnych, a bodaj, że możesz pan śmiało dodać, żadnych a żadnych przyjaciół.
Oblicze grubasa zdradzało zadowolenie prawdziwe,
Zacierał uśmiechając się ręce i mruczał pod nosem:
— Bravo! bravissimo! doskonale! wyśmienicie!
— Można by sądzić, że moje opuszczenie napełnia pana radością — zawołał młody człowiek, niepomiernie tem postępowaniem ździwiony.
— I nie byłoby to źle powiedziane... Rzeczywiście, cieszy mnie to niezmiernie.
— Dla czego?...
— Dla tego, że zastąpię panu rodzinę i przyjaciół, których nie masz, że wynagrodzę ci ten brak w zupełności.
Maksym spojrzał niedowierzająco.
— Widzę, że cię to dziwi mój przyjacielu — ciągnął ex-wisielec ze śmiechem. — Przypuszczam, że moja powierzchowność nie wydaje ci się za bardzo obiecującą... przypuszczam, że bierzesz mnie nawet trochę za waryata!
— Ależ nie, ależ nie, daję panu słowo na to...
— No, no, tylko szczerze do stu dyabłów! nie usiłuj mnie zwodzić, bo to się na nic nie przyda. Ja czytam w twojej myśli jak w księdze otwartej.
— Prawdą jest tylko to, że nie pojmuję — zkąd takie niesłychane dobrodziejstwa dla zupełnie nieznajomego.
— Zapominasz, że tym nieznajomym jest mój wybawca.
— Przeciwnie, pamiętam o tem, że za to wybawienie, chciałeś mi pan w łeb palnąć przed godziną.
— Oderżnąłeś mnie w złej godzinie, byłem akurat źle w tej chwili usposobiony a osłabienie będące skutkiem dławienia jakie przechodziłem, zrujnowało do reszty mój system nerwowy. Ale faktem jest żeś mi się podobał odrazu. Nie ukrywałem zresztą wcale, że jestem oryginałem, ekscentrykiem, jak powiadają sąsiedzi nasi z za kanału. Tem tłomaczy się wszystko.
— Prawda.
— No a teraz dalsze moje pytania. Wiele pan masz lat?
— Dwadzieścia dwa a może i trzy nawet..
— Jakto, nie masz pan pewności w tym względzie?
— Niestety, nie, łaskawy, panie.
— Nie widziałeś więc nigdy swojej metryki?
— Nigdy a nigdy.
— Jakimże to sposobem?
— Pytasz mnie pan o historyę mojego życia?
— Czy nie chcesz mi jej opowiedzieć?
— Owszem... tylko że na to potrzeba długiego czasu,
— A pan nie czujesz się usposobionym w tej chwili?
— Tak... ale jeżeli pan koniecznie sobie życzysz...
— Ja „koniecznie” nigdy nic nie wymagam!... Cóż znowu?... Widocznie nie znasz mnie mój bracie... Pozostawiam ci zupełną swobodę w tym względzie, zaspokoisz moję ciekawość, albo raczej moję życzliwość, kiedy ci się żywnie podoba. Jeszcze dwa lub trzy pytania i basta. Gdzie mieszkasz?
— Na ulicy du Rocher.
— W suterenie jakiej?
— Pod strychem.
— Biedny chłopcze!...
— Żałujesz mnie pan?
— Bez wątpienia. Chociaż bowiem Beranger powiedział: „Czy to źle jest pod strychem w dwudziestym roku życia...” nie podzielam tego zdania a pan zapewne także?...
— O, także, szanowny. panie.
— Cieszę się, że się tak zgadzamy w zdaniach ze sobą... Czy masz kochankę?...
— Nie.
— A możeś zakochany?...
— Także nie.
— To bodaj nieprawdopodobne.
— A jednak najzupełniej prawdziwe.
— Długi masz jakie...
Maksym zrobił gest przeczący.
— Ani większych ani mniejszych?... dopytywał ciekawie grubas.
— Żadnych a żadnych.
— Dziwna rzecz!.. Toś pan święty młody człowiek!
— Nie przeceniaj pan moich zasług mimowolnych. Któżby zdecydował się na udzielenie pożyczki takiemu jak ja nędzarzowi?...
— A jednak, miewałeś pan przecie kiedy niekiedy pieniądze?...
— Nawet dosyć znaczne.
— Zkądżeś pan je otrzymywał?...
— Okoliczność to będąca w związku z historją mojego życia.
— Bardzo dobrze. Nie nastaję już więcej i już badanie skończyłem. Czy nie wydawało się panu za długiem?...
— Pan tego nie przypuszczasz, mój dobry, kochany panie.
— Nie nazywajże mnie panem, nazywam się Andrzej Bontems... nazywaj mnie — przyjacielem...
— Najchętniej, jeżeli pan na to pozwoli.
— Dzielny z ciebie chłopiec i kocham cię już jakby własnego mego syna. Co to za szczęście, żeśmy oba wybrali sobie jeden dzień, jednę godzinę i jedno miejsce na spełnienie samobójstwa!... Ślepy los rządzi nieraz ludzkiemi losami!... Cóż, czy skończyłeś już śniadanie?...
— Oddawna.
— Zatem nie potrzebujemy tu już siedzieć. Zapłacę i pojedziemy.
— Gdzież się udamy?...
— Do mnie, jeżeli nie masz nic przeciwko temu. Pragnę ci co prędzej pokazać małe moje gospodarstwo. Mieszkanko mam skromne, bardzo skromne!... Mieszkam sam jeden a wymagania mam nie wielkie!... Bądź jednak pewnym, mój drogi, że ci niczego narzucać nie będę. Ale schowaj że do kieszeni to co się znajduje w portfelu...
— Czy pan na prawdę chcesz tego...
— Nie tylko chcę ale żądam.
— To strasznie dużo... drogi panie...
— Istotnie strasznie dużo ceremonij z twojej strony!... — przerwał ex-wisielec. — Bierz-że, powiadam ci, a przedewszystkiem nie oszczędzaj. Ekonomia to rzecz co się nazywa głupia, wierz mi, bom ja człowiek doświadczony.
Maksym spełnił żądanie i z gorączkowem drżeniem schował banknoty do kieszeni surduta.
Nie znaczy to, aby nasz młody blondyn, był tak rozmiłowany w pieniądzach, w biletach jednak jakie posiadł, widział urzeczywistnienie dawnych złotych marzeń swoich, dawnych snów rozkosznych, dawnych pragnień jakie się w dwudziestoletniej głowie roiły.
Kiedy oddawał się tym rozkoszom, pan Andrzej Bontems (tak już teraz nazywać będziemy ex-wisielca) zadzwonił na garsona, zażądał cygar i wydobył z kieszeni kamizelki kilka sztuk złota na zaspokojenie rachunku.
— No, palnijmy sobie jeszcze po szklance wina, zawołał naraz na Maksyma — i marsz.
Nowi przyjaciele wyszedłszy z restauracyi, siedli do starego fiakra, oczekującego przy bramie.
— Na rogatkę l’Etoil — zawołał pan Andrzej na woźnicę.
— Jakto?... mieszkasz pan na brzegu Pól Elizejskich? — zapytał Maksym.
— Więc pocóż jedziem na rogatkę?.
— Po to tylko aby ekwipaż przemienić. Ta stara buda dokuczyła mi piekielnie... Mieszkam na samym końcu Paryża a ta kulawa szkąpa nie zalazłaby tam nawet za dwie godziny.
Na stacyi pod łukiem tryumfalnym, zawsze, a zwłaszcza rano, jest pełno powozów do najęcia.
Andrzej Bontems i Maksym, wybrali fiakr zaprzężony w dzielnego konia i polecili zawieźć się na ulicę — Amendier-Popincourt.
W czasie całej długiej drogi, od Pól Elizejskich do kanału św. Marcina, rozmowa pomiędzy dwu przyjaciołmi nie ustawała ani na chwilę; żaden jednak ani jednem słowem nie wspomniał o wypadkach dziennych i o wzajemnym ich stosunku.
Andrzej Bontems rozprawiał o wszystkiem: o polityce, o nowych książkach, o modnych piosnkach, o aktorach, o lekkich buduarowych księżniczkach; a jeżeli dowodzenia jego nie zdradzały umysłu wyjątkowo otwartego, to w żadnym razie nie można mu było zaprzeczyć gruntownego sądu i niezwykłej znajomości współczesnego życia paryzkiego, ze wszystkiemi jego szczegółami.
Niezaprzeczona trafność sądów, a przedewszystkiem przewyborny humor, przebijały z każdego słowa.
Niepodobna było dać wiary, że ten wesoły gaduła, ten człowiek tak widocznie z życia zadowolony, tak skłonny brać wszystko i wszystkich z jak najlepszej strony, przed kilku godzinami nakładał sobie dobrowolnie pętlę na szyję — ażeby się życia pozbawić.
Maksym nie był w stanie zdać sobie sprawy z tej sprzeczności słów z uczynkami i nie raz zdawało mu się, że to wszystko na co patrzy, widzi nie na jawie ale we śnie, nieraz temu co słyszał nie dowierzał.
Nareszcie, po godzinie jazdy, powóz się zatrzymał.
— Przyjechaliśmy — powiedział Andrzej Bontems — wysiadaj zatem przyjacielu.
Maksym wyskoczył z fiakra i obejrzał się do koła.
Po obu stronach ulicy ciągnęły się długie parkany, z po za których, miejscami, wyglądały gęste kępy drzew.
Ulica Amendier-Papinocourt posiadała daleko więcej ogrodów niżeli gmachów. Była to jedna z ulic najmniej zaludnionych w tym oddalonym kwartale.
Naprzeciw tego miejsca w którem zatrzymał się powóz, znajdowały się nie wielkie drzwi, pomalowane na szaro i zaopatrzone w numer jaki Bontems wskazał był furmanowi.
— Gdzież dom pański?... — zapytał Maksym, gdy fiakr odjechał.
— Zaraz go pan zobaczysz — odpowiedział Andrzej Bontems, dobywając klucz z kieszeni i otwierając szare drzwi.
— Wchodź pan — dodał uprzejmie — oto jesteś pan w moim a zatem i w swoim domu.
Maksym przestąpił próg i znalazł się w pośród dość dużego ogrodu, utrzymanego bardzo starannie.
Proste, długie aleje, wysadzone były mnóstwem najrzadszych kwiatów. Aleja grabowa prowadziła ku niewielkiemu domkowi, położonemu przy końcu ogrodu; domek ten ginął prawie w pośród lip wysokich i gęstych.
Niepodobna prawie wyobrazić sobie coś bardziej wesołego, bardziej sympatycznego i bardziej spokojnego, nad ten domek o białych ścianach rzucony w pośród zieleni. Zdawało się, że zbudowany był specyalnie na przytułek dla jakiejś tajemnej miłości.
Takie zresztą przypuszczenie, nie byłoby zbyt dalekiem od prawdy, jeden bowiem z magnatów XVIII-go stulecia, zbudował rzeczywiście ten pawilonik dla ubóstwianej kobiety.
— Jakże pan znajdujesz moje pustkowie? — zapytał Andrzej Bontems.
— Raj prawdziwy! — zawołał Maksym z zapałem.
— A jednak nic zdaje się nie może być zwyczajniejszego — nieprawdaż?... Nie pożądam atoli nic zgoła innego. Kocham się w samotności i w kwiatach.
Przyjaciele udali się aleją grabową i doszli do skrzydła o trzech stopniach. W pośród balkonu znajdowały się drzwi ładnie rzeźbione w stylu rococo!
Andrzej Bontems otworzył te drzwi drugim kluczem i usunął się aby przepuścić Maksyma, który wszedł do sieni niewielkiej ale bardzo pięknej.
Przy wejściu spostrzegł nie bez zdziwienia, że te piękne drzwi, zaopatrzone były od wewnątrz w mocne zasuwy i rygle, i że chyba z pomocą artyleryi zdobywać by je potrzeba.
Widocznem było, że te środki zabezpieczające, zaprowadzone zostały bardzo niedawno.
Maksym wypowiedział głośno tę uwagę.
— Tak, tak, — odparł obojętnie Andrzej Bontems, — wszystko to ja dopiero zaprowadziłem. W miejscowości tak oddalonej i tak bezludnej, koniecznością była podobna przezorność. Tu możnaby zamordować człowieka a niktby krzyku nie posłyszał, niktby nie pospieszył na pomoc. Miewam nieraz w domu sumy bardzo nawet znaczne, musiałem się więc zabezpieczyć od złodziejów i zbójców. Sądzę, że nie bardzo by im przyszło łatwo dostać się do mnie. Okiennice są również mocne, a są w nich prawie niedostrzegalne otwory, po przez które mogę widzieć co się dzieje poza oknem i strzelać w razie potrzeby.
— Jednem słowem, — roześmiał się Maksym, — zrobiłeś pan wszystko, aby sobie maleńką twierdzę zbudować.
— W rzeczy samej jest to rodzaj obronnej twierdzy, zdolnej, jakby powiedziano w Algeryi, stawić czoło atakowi beduinów paryzkich.
— I mieszkasz pan tutaj sam jeden?...
— Ani żywa dusza więcej.
— Służącej nie ma żadnej?..
— Ani na lekarstwo choćby, umiem wszystko zrobić co potrzeba.
— Dziwny człowiek! — pomyślał Maksym.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.