<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JACK LONDON

MARTIN EDEN
POWIEŚĆ
TOM I
Od krwi gorącej niechaj lata płyną.

Mocne snów wino niechaj wali z nóg.
I niechaj niewiem, jak się czarną gliną

Sypie dom duszy, gdy zeń wyjdzie Bóg!
WARSZAWA—1937

TOWARZYSTWO WYDAWNICZE „RÓJ“
Odbito z plat w Zakł Graf. „FENIKS“, Warszawa.
Rozdział I

Artur otworzył drzwi kluczem od zatrzasku i wszedł, wprowadzając za sobą młodego chłopca, który nieśmiałym ruchem zdjął czapkę. Prostacka odzież przybysza, nasycona zapachem morza, wydała się szczególnie rażąca na tle wspaniałego hall’u. Nie wiedział, co począć z czapką, i właśnie zamierzał wpakować ją do kieszeni, kiedy Artur wyjął mu ją z ręki. Ruch był swobodny i naturalny: nieśmiały młodzieniec ocenił to natychmiast. „Rozumie — pomyślał — i pomoże mi wybrnąć“.
Deptał po piętach Artura, kołysząc się w ramionach i mimowoli wpierając nogi w gładką posadzkę tak, jakby to był pokład statku, rzucanego przez fale. Obszerne apartamenty wydawały się zbyt ciasne dla jego chwiejnych kroków i co chwila chwytała go paniczna trwoga, aby szerokiemi barami nie zagarnąć misternie udrapowanych portjer, lub nie potłuc cacek ustawionych na gablotkach. Lawirował starannie pomiędzy sprzętami i coraz bardziej wyolbrzymiał grożące niebezpieczeństwo, istniejące zresztą tylko w jego wyobraźni. Między długim, lśniącym fortepianem, a wielkim, zarzuconym książkami stołem, zajmującym środek salonu, mogłoby przemaszerować obok siebie dobre pół tuzina osób — on jednak odważył się na to ze drżeniem. Nie wiedział, co począć z rękoma, zwisającemi ciężko wzdłuż ciała; w podnieceniu wydało mu się, że może łokciem zaczepić stos książek, leżących na stole — skoczył więc w bok gwałtownie, niby przestraszony źrebak, i o włos nie przewrócił taburetu przy fortepianie. W chwilę potem zastanowiły gościa spokojne ruchy młodzieńca, idącego przed nim, i po raz pierwszy zrozumiał, że sam chodzi nie tak, jak inni ludzie. Poczuł niemiły skurcz wstydu i pot drobniutkiemi kropelkami wystąpił mu na czoło. Zatrzymał się i chusteczką otarł starannie bronzową od wiatru twarz.
— Dajno sapnąć, Arturek, mój złoty — powiedział, starając się żartobliwym tonem zamaskować tremę. — Doprawdy za silna dawka. Pozwól ochłonąć! Wiesz, że przyjść nie chciałem, a twoja rodzina też nie usycha, żeby obejrzeć takiego ananasa...
— Ależ wszystko idzie doskonale — brzmiała zachęcająca odpowiedź. — Nie powinieneś się nas obawiać. Jesteśmy sobie — poprostu — całkiem zwyczajni ludzie. O, widzę list do mnie.
Artur cofnął się ku stołowi, rozerwał kopertę i zaczął czytać, dając gościowi możność uspokojenia się. Przybysz pojął to znowu i ocenił z wdzięcznością. Owa pełna zrozumienia życzliwość pomogła mu w odzyskaniu panowania nad sobą. Raz jeszcze otarł wilgotne czoło i począł oglądać się wokół z twarzą już spokojną, lecz z oczyma wciąż jeszcze pełnemi trwogi, jak oczy dzikiego zwierzęcia, schwytanego w potrzask. Otaczało go Nieznane, pełne czaru tajemnicy. Nie wiedział, co stać się może, nie domyślał się, co należało czynić, odczuwał wyraźnie niezdarność własnych ruchów i bał się, że cała wizyta będzie równie kłopotliwa i rażąca. Był do przesady wrażliwy, beznadziejnie krytyczny w stosunku do siebie, to też rozbawione spojrzenia Artura, rzucane z poza czytanego listu, paliły go żywym ogniem. Dostrzegł je odrazu, lecz nie okazał tego, albowiem pomiędzy rzeczami, których nauczyło go życie, na pierwszem miejscu stało panowanie nad sobą. Po chwili, spojrzenia owe drasnęły jego ambicję, więc wciąż jeszcze przeklinając chwilę, w której zdecydował się na odwiedziny, postanowił zawzięcie, że za wszelką cenę przetrwać je musi zwycięsko. Twarz ścięła mu się chłodem, w oczach zapalił ogień wyzwania. Odrazu począł rozglądać się swobodniej, obserwując chciwie i chłonąc pamięcią każdy szczegół wspaniałego wnętrza. Oczy miał rozwarte szeroko i nic nie uszło ich natężonej uwadze. A kiedy odczuwać poczęły czar otoczenia, ostry blask źrenic ustąpił zwolna miejsca ciepłemu, łagodnemu światłu. Otaczało go piękno i umiał się niem upajać.
Jeden z olejnych obrazów zwrócił i przykuł uwagę chłopaka: spieniona fala przypływu uderzała z furją o wielką skałę; ciężkie chmury, pełne zapowiedzi burzy, wełniły się na niskiem niebie; a poza linją skał, mały szkuner, tak nachylony, że widać było każdy szczegół pokładu, parł z całych sił na tle purpurowej łuny burzliwego zachodu. Obraz był piękny, piękno zaś pociągało chłopaka nieodparcie. Zapomniał o swoich niezgrabnych ruchach i podchodził zwolna ku malowidłu, aż podszedł zupełnie blisko. Piękno zniknęło nagle. Na twarzy Martina odbiło się osłupienie. Obejrzał obraz, który wyglądał teraz jak bezsensowna mazanina farb, poczem cofnął się o kilka kroków. I znowu piękno powróciło na płótno. „Jakiś kawał“ — pomyślał, oddalając się zniechęcony, chociaż w natłoku różnorodnych wrażeń zdołał przez chwilę odczuć lekkie ukłucie oburzenia, iż tyle piękna zmarnowano dla głupiej sztuczki. Dotychczas nie widział nigdy obrazów olejnych. Jego pojęcia o malarstwie kształciły się na różnych chromo- i litografjach, gdzie przedmioty były zawsze określone i jednakowo wyraźne zdaleka i zbliska. Widywał co prawda podobne obrazy, lecz tylko za witrynami sklepów, a wówczas szyby okien broniły mu zbytniego zbliżenia.
Spojrzał w kierunku przyjaciela, czytającego list, i oczy jego padły na stos książek, leżących na stole. W źrenicach zabłysły natychmiast iskierki pożądania i tęsknoty tak gwałtownej, jak ta, która zapala się w oczach zgłodniałego na widok pożywienia, jeden sus niezdarny, jedno rozkołysanie ramion w prawo i w lewo — był już obok. Z tkliwością dotykać począł książek. Przeglądał tytuły i nazwiska autorów, odczytywał urywki tekstów, pieszcząc tomy dotknięciem i spojrzeniem. Z pośród oglądanych książek znał jedną tylko. Poza tem były to dlań dzieła obce i twórcy nieznani. Natrafił wreszcie na tom Swinburna i począł czytać uważnie, z twarzą rozpromienioną, zapomniawszy odrazu, gdzie się znajduje. Dwukrotnie zamykał książkę (przytrzymując wielkim palcem czytaną stronicę), aby uprzytomnić sobie nazwisko autora. Swinburne — trzeba zapamiętać to imię. Ten człowiek ma oczy nie od parady! Widywał barwy w życiu i umiał patrzeć na światło. Tak, ale któż to był Swinburne? Czy umarł sto lat temu, jak większość poetów, czy żyje jeszcze i pisze? — Zawrócił ku tytułowej stronicy. Tak, napisał jeszcze inne rzeczy. Dobrze. Zaraz jutro trzeba iść do bezpłatnej czytelni i postarać się o parę tomów tego Swinburna. Znowu pogrążył się w czytaniu i zapomniał o świecie. Nie zauważył nawet, że do pokoju weszła młoda kobieta. Ku rzeczywistości przywołał go dopiero głos Artura i słowa:
— Ruth, oto jest pan Eden.
Książka została natychmiast założona wielkim palcem, a chłopaka, zanim się zdołał odwrócić, przeszyło nowe i nieoczekiwane wrażenie: nie wywołało go ukazanie się panny, lecz słowa jej brata. W tem ciele atlety taił się cały splot przeczulonej wrażliwości. Za najlżejszem dotknięciem świata zewnętrznego, myśli, sympatje, odczucia wybuchały i chybotały, niby płomień na wietrze. Był niezwykle pobudliwy i subtelny; wyobraźnia o napięciu nieustannie wysokiem pracowała bez przerwy, chwytając związki przyczynowe pomiędzy zjawiskami, podobieństwa i różnice. „Pan Eden“ — oto, co go uderzyło, jego, którego przez całe życie nazywano „Eden“, lub „Martin Eden“, albo poprostu „Martin“. Nagle — „pan“! Widocznie tak trzeba — wytłumaczył sobie pocichu. Jak pod wpływem zaklęcia roztworzyła się w czaszce niby wklęsła ciemnia, na tle której przesuwać się począł nieskończony szereg obrazów z całego życia: paleniska okrętowe, pokłady, obozy i zatoki, więzienia i spelunki, baraki szpitalne i ciemne zaułki miejskie. Nicią skojarzeń było jego własne imię, wymawiane w najrozmaitszych okolicznościach.
Odwrócił się szybko i spojrzał na dziewczynę. Gra wyobraźni ucichła natychmiast. Ujrzał bladą, powiewną istotę o wielkich, rozumnych oczach błękitnych i olśniewającem bogactwie jasno-złotych włosów. Nie zdawał sobie sprawy, jak była ubrana, czuł tylko, że ubranie musi być równie cudowne, jak ona sama. Wydała mu się podobna do blado-złotego kwiatu na smukłej łodydze. Nie, była duchem, jasnością samą, bóstwem. Równie subtelne piękno nie mogło pochodzić z tej ziemi. A może książki mówiły prawdę? Może takich kobiet jest wiele na wyższych szczeblach życia ludzkiego? Ją oto mógłby opiewać taki Swinburne! A może podobną miał na myśli, kiedy malował jasną Yseult w owej książeczce na stole? Cała burza wrażeń, myśli i uczuć wybuchnęła w Martinie i ogarnęła na krótkie mgnienie. Dla realnej sytuacji nie pozostało w świadomości miejsca. Jak przez mgłę ujrzał wysmukłą rękę, zbliżającą się ku jego dłoni. Panienka patrzyła prosto w oczy, podając rękę krótko i mocno, prawie po męsku. Kobiety, które znał był dotychczas, nie podawały ręki w ten sposób. Przeważnie zresztą nie podawały jej wcale. W jednej chwili przepłynął mu przez mózg wezbrany potok skojarzeń, wizyj kobiet, znanych kiedykolwiek. Szybko jednak otrząsnął się z obojętnych wspomnień i zapatrzył w zjawisko. Nigdy nie widział tak cudnej kobiety. Eh, te, które znał dotychczas! Nagle z obu stron Ruth pojawił się mglisty szereg postaci. Przez sekundę, rozpostartą prawie w nieskończoność, znalazł się jakby przed galerją portretów, pośród której królowała Ruth, na drugim zaś planie przesuwał się zwolna barwny korowód kobiecych postaci. Każda przejść musiała ogniową próbę porównania. Ujrzał wynędzniałe, chorowite twarze młodych robotnic fabrycznych i głupie, wyzywające uśmiechy dziewcząt z Południowego Rynku. Przesunęły się wieśniaczki, pasące bydło po łąkach, i smagłolice kobiety Starego Meksyku z wiecznym papierosem w ciemnych wargach. Te zkolei ustąpiły miejsca krągłym, jak lalki drobnym Japoneczkom, potupującym nóżkami w drewnianych chodakach. Minęły mu przed oczyma regularne twarze kobiet eurazyjskich, znaczone piętnem zwyrodnienia, poczem nasunęły się wizje archipelagów południowych i bujne, ogorzałe ciała kobiece, wieńczone świeżemi kwiatami. Wszystkie te majaki zasłonił ponury koszmar nocny — kobiety uliczne z dzielnicy White Chapel: buchające wódką kawały ludzkiego mięsa, wiedźmy straszliwe, wyzionięte przez piekło, o brudnem spojrzeniu i plugawej mowie, pasorzytujące na marynarzach potworne samice, ukryte w kobiecych niegdyś ciałach — odpadki portów, szumowiny ludzkiej nędzy.
— Proszę, niech pan siada, panie Eden — odezwała się panienka. — Bardzo pragnęłam poznać pana, od czasu, jak Artur opowiedział nam o wszystkiem. Tak dzielnie było ze strony pana...
Machnął ręką i mruknął, że przecie nic nie zrobił nadzwyczajnego i każdy na jego miejscu postąpiłby tak samo. Zauważyła, że dłoń, którą podniósł, pokryta była gojącemi się cięciami. Przelotne spojrzenie na drugą rękę, zwisającą z poręczy krzesła, przekonało ją, że i ta jest pokaleczona. Szybkiemi, badawczemi oczyma dojrzała bliznę na policzku, drugą biegnącą z pod włosów poprzez skroń, aż na czoło, i trzecią na karku, widoczną nieco z pod krochmalonej koszuli. Ukryła lekki uśmiech na widok czerwonej pręgi dookoła szyi: widocznie sztywny kołnierzyk nie bywał tu w codziennem użyciu. Równocześnie kobiecem spojrzeniem obrzuciła prostackie, źle skrojone, niedrogie ubranie, marszczące się na piersiach i w ramionach, z wąskiemi rurami rękawów, które napróżno usiłowały ukryć rozrośnięte, potężne bicepsy.
Protestując ruchem ręki przeciwko niezasłużonym pochwałom, chłopak starał się równocześnie usłuchać zaproszenia panienki i trafić ku krzesłu. Zdążył spostrzec swobodny wdzięk, z jakim usiadła, i sam skierował się w bok, próbując zająć miejsce naprzeciw, lecz nieustannie zdając sobie sprawę z niezdarności własnych ruchów. Proces siadania był nową torturą. Nigdy w życiu nie obchodziło chłopaka, czy zgrabnie czy niezgrabnie się porusza. Podobne myśli w zastosowaniu do siebie nie przychodziły mu wogóle do głowy. Usiadł starannie na brzeżku krzesła, nieznośnie skrępowany własnemi rękoma. Wszędzie były nie na miejscu, gdziekolwiek je położył. Artur wyszedł z pokoju i Martin Eden odprowadził go zazdrosnem spojrzeniem. Poczuł się opuszczony w tym wspaniałym salonie, sam na sam z bladem zjawiskiem kobiecem. Nie było tu ani kelnera, któryby podał coś do wypicia, ani piccola, któregoby można posłać naprzeciwko po kufelek piwa, aby ułatwić sobie rozmowę i tym utartym sposobem nawiązać pierwsze nici sympatji.
— Cóż za bliznę ma pan na szyi, panie Eden? — zagadnęła panienka. — Skąd pochodzi? Zapewne jakaś ciekawa przygoda?
— To Meksykanin, nożem, proszę pani — odpowiedział, zwilżając wargi i chrząkając zlekka dla dodania sobie animuszu. — Miałem kiedyś taką chryję. A jak mu wyrwałem nóż, to chciał mi, bestja, odgryźć nos.
Było to powiedziane niedołężnie, choć równocześnie przed oczyma chłopaka wyrosła bogata wizja owej gorącej nocy gwiaździstej w Salina Cruz: biały piasek wybrzeża, światła parowców, stojących z ładunkiem cukru na kotwicy, dalekie głosy pijanych majtków, nawoływania objuczonych tragarzy, gniewny płomień w twarzy Meksykanina, błysk jego oczu zwierzęcych w świetle gwiazd, zgrzyt noża po nagiej szyi, bluzgnięcie krwi, tłum, okrzyki, dwa zawzięcie splecione ciała, toczące się wdół po sypkim piasku i — słodki dźwięk gitary, niewiadomo skąd łagodnie płynący. Taki majak wirował uporczywie w pamięci. Czy też malarz, który stworzył obraz olejny, wiszący tam na ścianie, mógłby to namalować? — zaskoczył Martina niespodziany pomysł. Biały pas wybrzeża, gwiazdy i światła dalekich parowców — oto tło, — myślał. A tu bliżej, ciemna grupa ludzi, otaczająca walczących. Nóż zajmuje ważne miejsce na obrazie i mógłby wyglądać doskonale z ostrzem błyskającem pod gwiazdami. Z całej barwności wyobraźni nic jednak nie przedostało się do słów.
— Chciał mi odgryźć nos — zakończył.
— Och! — szepnęła panienka słabym, zgaszonym głosem, i Martin zauważył cień niesmaku na wrażliwej twarzy.
Poczuł wstyd, i ciemny rumieniec zakłopotania oblał warem jego ogorzałe od wiatru policzki. Twarz poczęła go palić, jakby ją wsunął w otwarte drzwi okrętowego paleniska. Tak ponure rzeczy jak bójki nożowe nie były zapewne odpowiednią rzeczą dla konwersacji z damą. Sądząc z książek, ludzie jej sfery nie rozmawiają o podobnych sprawach, a być może, wogóle o nich nie wiedzą.
Nawiązana rozmowa utknęła w miejscu. Po chwili panienka zapytała umyślnie o bliznę na policzku. Zauważył, iż stara się zniżyć w ten sposób do jego poziomu, i natychmiast postanowił, że będzie odwrotnie: on wzniesie się ku niej.
— To tylko przypadek, — odrzekł, dotykając policzka. — Którejś nocy, podczas ciszy na pełnem morzu, urwała nam się lina do podnoszenia bomu[1] przy wielkim maszcie, a za nią część takelunku[2]. Lina była stalowa i wiła się w powietrzu jak wąż. Cała warta starała się ją złapać, mnie jednemu się to udało, ale zato pociągła mnie po twarzy jak się patrzy.
— O, — powtórzyła panienka, tym razem z akcentem zrozumienia, choć w rzeczywistości nie domyślała się nawet co znaczy „bom“, albo „takelunek“.
— Ten Swineburne... — zaczął Martin, w myśl swego planu, wymawiając jednak w nazwisku niefortunne długie „i“[3].
— Kto taki?
— Swineburne, — powtórzył chłopak w ten sam sposób. — Ten poeta.
— Swinburne — poprawiła panienka.
— Tak, tak, — zająknął się Martin, cały w ponsach. — Czy dawno umarł?
— Ależ nie słyszałam nic o jego śmierci! — Spojrzała mu w oczy ciekawie. — Gdzież pan go poznał?
— Gdzieżbym tam go znał! Nie widziałem na oczy! — brzmiała odpowiedź. — Ale właśnie przeczytałem parę wierszy z tej książki, zanim pani weszła. Jak się pani podobają te wiersze?
Teraz dziewczyna poczęła mówić chętnie i swobodnie na temat, który poruszył. Martin zaś poczuł się trochę lepiej i spróbował usiąść głębiej w fotelu, wciąż jeszcze rękoma wpijając się w poręcze, jak gdyby w obawie, że krzesło odskoczy i zrzuci go na podłogę. Udało mu się zmusić panienkę, aby mówiła o rzeczach jej własnego poziomu, a gdy gawędziła coraz swobodniej — starał się iść śladem jej myśli, podziwiając, jak wiele uczoności mieści ta śliczna główka dziewczęca, i wchłaniając zarazem delikatne piękno jej oblicza. Pojmował nieźle, pomimo, iż wielu słów i zwrotów, wymawianych tak gładko, nie znał zupełnie, i obce mu były zarówno jej procesy myślowe, jak całokształt poglądów. Obcość ta jednak podniecała tem ostrzej i zmuszała do wysiłków intelektualnych. — Oto jest życie umysłowe — uświadomił sobie przelotnie — oto jest piękno żywe, tętniące, cudowne! Cudowniejsze od snów! Zapamiętywał się coraz głębiej i pochłaniał dziewczynę głodnemi oczyma. Taką warto zdobywać, o nią walczyć. I żyć dla niej. I umrzeć. Książki mówiły prawdę: są na świecie niezwykłe kobiety! Oto jedna z nich! Uskrzydlała jego wyobraźnię, przed którą rozpostarły się natychmiast olbrzymie przestrzenie świetliste, wypełnione prze- dziwnemi scenami miłości i bohaterskich zgonów, ku czci kobiety, jasnej kobiety, blado-złotego kwiatu. A poprzez barwną, tętniącą wizję wyobraźni, poprzez słodką mgłę marzenia — uparte oczy wpatrywały się w żywą kobietę, tu przed nim siedzącą i gawędzącą o literaturze i sztuce. Słuchał uważnie, ale nie spuszczał z niej oczu, nieświadom żaru swego spojrzenia, ani tego, że wszystko co było w nim bujną, młodą, nieokiełznaną męskością, odbiło się wyraźnie na twarzy. I w Ruth, nic nie wiedzącej o świecie mężczyzny, kobiecość nieświadomie a czujnie schwytała to palące spojrzenie. Nigdy jeszcze żaden mężczyzna nie patrzył na nią w ten sposób. Zmieszała się. Wątek myśli prysnął nagle, zająknęła się i urwała w połowie zdania. Spojrzenie mężczyzny przejęło ją trwogą, a równocześnie sprawiło jakąś niepojętą przyjemność. Rozum ostrzegał przed niebezpieczeństwem, a zarazem podsuwał pokusę, dziwną, subtelną, tajemniczą. Głos instynktu, przeszywający całą istotę niby ostrym, przenikliwym dźwiękiem, wzywał do odrzucenia przesądów kasty i poddania się czarowi tego przybysza z obcego świata: szorstkiego młodzieńca o posiekanych rękach, z czerwoną pręgą od świątecznego kołnierzyka na szyi, młodzieńca, który niewątpliwie zbrukany był i poniżony przez życie w najniższych sferach społeczeństwa. Ruth była czysta i czystość ta buntowała się przeciwko takiemu mężczyźnie. Ale była zarazem kobietą i w tej chwili po raz pierwszy zetknęła się w samej sobie z paradoksem kobiecości.
— ...Więc, jak mówiłam... zaraz, zaraz, cóż to ja mówiłam? — urwała raptownie i roześmiała się wesoło z własnego roztargnienia.
— Mówiła pani, że Swinburne nie jezd właściwie wielkim poetą, ponieważ — i tu właśnie pani przerwała — pośpieszył z odpowiedzią Martin, tem skwapliwiej, że nagle przeszyło go niezrozumiałe uczucie głodu i rozkoszne, drobne iskierki przebiegły wzdłuż ciała na dźwięk jej młodego śmiechu. „Jak srebro — pomyślał — jak drgające srebrne dzwoneczki"... W tej samej chwili i tylko na mgnienie oka pomknął myślą do dalekiego kraju, gdzie razu pewnego siedział z fajeczką w zębach pod różowem drzewem kwitnącej wiśni i słuchał dzwoneczków śpiczastej pagody, zwołujących na modlitwę wiernych w słomianych sandałach.
— Ach, tak, dziękuję — odrzekła panienka — Swinburne istotnie niezawsze zadawalnia nasz smak estetyczny, gdyż... jakby to powiedzieć... no, bywa niedelikatny. Niektóre jego utwory właściwie nie powinny wogóle być czytane. Każde słowo prawdziwie wielkiego poety pełne jest wzniosłej prawdy i znajduje oddźwięk w tem, co jest w nas najlepszego. Żadna myśl jego nie może przestać istnieć bez istotnego uszczerbku dla kultury.
— A mnie się widziało, że Swinburne jezd wspaniały, choć coprawda mało go przeczytałem. Nie myślałem, że taki z niego szelma. To, o czem pani mówi, widać zapewne w innych książkach...
— W tej, którą pan czytał, również niejedna linja została napisana zupełnie zbytecznie — oświadczyła suchym, dogmatycznym tonem.
— Widocznie je opuściłem — zdecydował chłopak. — To wszystko, co czytałem, było bycze. Jakieś jasne, gorące, napoiło mnie całego ciepłem i rozświetliło w środku jak słońce, albo... albo może jak reflektor! Takie właśnie odniosłem wrażenie. Ale wogóle przyznaję, że zupełnie nie znam się na poezji... proszę pani.
Umilkł zmieszany. Był zażenowany, boleśnie zażenowany nieumiejętnością wyrażania się. Czuł wielkość i żywe piękno tego, co czytał, ale słowa nie chciały słuchać myśli. Nie potrafił wyrażać uczuć i porównał się pocichu do żeglarza, zabłąkanego wśród nocy na pełnem morzu i prącego naoślep przed siebie. — Dobrze więc — zadecydował w duchu — trza tera, żeby nie wiem co, otrzeć się o ten nowy świat.
Nie było dotychczas rzeczy, którejby nie osiągnął, jeśli osiągnąć postanowił. Obecnie nadszedł czas nauczyć się mówić w taki sposób, aby Ona zrozumieć mogła jego uczucia. Ona zasłaniała już cały jego widnokrąg.
— Taki Longfellow, naprzykład — mówiła da lej panienka.
— Ach, tak, czytałem — przerwał impulsywnie Martin, pragnąc dowieść, że również zna coś niecoś i nie jest przecież bezdusznym pniem. — „Psalm życia“ „Excelsior“ i... zdaje się, że to już wszystko.
Skinęła głową i uśmiechnęła się leciutko, Martin zaś uczuł natychmiast, ile w tym małym uśmieszku było pobłażania, tak współczującego pobłażania. Zły był sam na siebie za pretensje do popisów. Ten łajdak Longfellow napisał z pewnością niezliczoną ilość tomów!
— Niech się pani nie gniewa, że przerwałem. Ja właściwie... tego... nie znam się zupełnie na... literaturze. To nie są sprawy... mojej sfery, uważa pani. Ale — ale staną się sprawami mojej sfery.
Zabrzmiało to, jak groźba. Głos chłopca był zdeterminowany, oczy błyszczące, rysy twarzy jak gdyby stwardniałe. Panienka zauważyła, że szczęki zacisnęły mu się ostro i nabrały wyrazu tak gwałtownej, że aż niemiłej agresywności. Zarazem potężna fala bujnej męskości zdawała się płynąć od niego i zalewać dziewczynę.
— Nie wątpię, że pan uczyni to... sprawą „pańskiej sfery“ — zakończyła ze śmiechem. -— Pan jest bardzo silny.
Spojrzenie jej zatrzymało się przez chwilę na muskularnej szyi, wiązanej mocno i, jak gdyby turzej, bronzowej od słońca, dyszącej siłą i zdrowiem. Siedział nieśmiało, rumieniąc się z zakłopotania i, pomimo to, a może właśnie dlatego, Ruth poczuła po raz drugi, że coś niezrozumiałego pociąga ją ku temu obcemu mężczyźnie. W najwyższem zdziwieniu błysnęła jej szalona myśl: „A gdyby tak zarzucić obie ręce na tę męską szyję i przejąć ramionami całą jej moc i zdrowie“. Myśl ta wstrząsnęła panienką i wydała jej się niewypowiedzianie zdrożna i tem gorsza, że zdradziła drzemiącą widocznie deprawację. Dotychczas siła fizyczna wydawała się Ruth czemś brutalnem i niemal zwierzęcem. Ideał piękności męskiej stanowiły przedewszystkiem wdzięk i subtelność. Nieznośna myśl stawała się jednak coraz natarczywsza. Gniewało już samo przyznanie się przed sobą, że pragnąć mogła zarzucenia rąk na tę smagłą szyję. W rzeczywistości zaś, będąc wiotką i słabą, całą swą istotą potrzebowała cudzej siły, instynktownie garnęła się ku niej. Nie zdawała sobie jednak z tego sprawy. Wiedziała tylko, że nigdy jeszcze żaden mężczyzna nie wywarł na niej takiego wrażenia, jak ten obcy przybysz, którego ruchy i sposób mówienia raziły ją co chwila.
— Hm, tak, ułomkiem nie jestem, — odrzekł. — Jak bieda przyńdzie, mógłbym chyba strawić żelazo. Za to mam tera umysłową niestrawność. W tej chwili, naprzykład, nie mogę zgryźć tego, co pani mówiła. Nie trenowałem się nigdy w tym kierunku, uważa pani. Okropnie lubię książki, najsamprzód wiersze, i jak tylko miałem czas, czytałem ile wlizie; ale nie potrafię zastanawiać się nad książkami, jak to pan robi. Dlatego właśnie nie umiem o nich mówić. Czuję się jak szturman, zbłąkany na obcej wodzie, bez mapy i busoli. Ale bardzo chciałbym spróbować zdybać to, czego nie posiadam. Może pani mogłaby mi dopomóc? Jakim sposobem nauczyła się pani tylu rzeczy?
— Chodziłam do szkoły, uczyłam się sama — odrzekła.
— Ja również chodziłem do szkółki, jakem był mały bąk — próbował oponować Martin.
— Tak, ale ja mówię o szkole średniej i o uniwersytecie.
— Pani chodziła na uniwersytet? — zapytał z nabożnem zdumieniem. Poczuł, że Ruth odsunęła się od niego przynajmniej o miljon mil.
— Obecnie chodzę również. Studjuję specjalnie angielski.
Nie zrozumiał, co znaczy „studjować angielski“, ale zanotował sobie w myśli jeszcze i tę lukę swego wykształcenia i przeszedł nad tem do porządku.
— Jak długo musiałbym się uczyć, żeby trafić na uniwersytet?
Uśmiechnęła się zachęcająco wobec takiego zapału i odrzekła:
— To zależy od tego, ile pan już umie. W szkole średniej pan zapewne nie był? No, naturalnie. Ale szkołę elementarną pan skończył?
— Zostało mi dwa lata do końca, kiedy ją cisnąłem — odrzekł. — Ale zawsze uczyłem się dobrze — dodał z pośpiechem. I w tej samej chwili porwała go taka wściekłość na własne samochwalstwo, że wpił obie dłonie w poręcze fotela, aż chrusnęły palce. Równocześnie zorjentował się, że do pokoju weszła jakaś pani. Widział, jak Ruth zerwała się z miejsca i śpiesznie pobiegła ku wchodzącej. Uściskały się i, objąwszy ramionami, szły w jego stronę. — To pewnie matka — pomyślał.
Była to wysoka blondyna, o wyniosłej postawie i pięknej twarzy. Strój jej odpowiadał wspaniałości otoczenia. Oczy chłopaka rozkoszowały się niewypowiedzianą linją jej sukien. Nowoprzybyła pani i jej tualeta przypomniały mu żywo postacie kobiet, widywane na scenie. Potem przyszło mu na myśl, że równie wspaniałe damy widywał niekiedy przed wielkiemi teatrami Londynu, gdy podjeżdżały karety, jego zaś, przyglądającego się zdaleka, odpędzał policeman na deszcz, w ciemność ulicy. Później stanął mu przed oczyma Grand Hotel w Yokohamie, gdzie również nieraz, stojąc na chodniku, obserwował wielkie damy. I nagle barwne ulice i tłoczny port Yokohamy migać poczęły w przeczulonej wyobraźni. Ale odsunął gwałtem natrętny kalejdoskop, zmuszony do tego palącem wymaganiem rzeczywistości. Wiedział, że powinien wstać, aby zostać przedstawionym. Dźwignął się więc z wysiłkiem, przyczem zmięte spodnie wydęły się w balony na kolanach, ramiona zwisły beznadziejnie z obu stron ciała, a twarz przybrała wyraz gotowości poddania się nadchodzącej torturze.




  1. Bom, — drąg poziomy, przytwierdzony zapomocą widełek do masztu i drugim końcem zawieszony na linie. Służy do wyciągania dolnego tylnego rogu skośnego żagla — trajsla.
  2. Takelunek — system lin i łańcuchów, służący do podtrzymywania omasztowania i manewrowania żaglami (terminy morskie według słownika Zaruskiego, przyp. tłom.).
  3. Wymówił Swajnborn, zamiast Swinborn.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.