<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział XI

Martin powrócił do artykułu o „Połowie pereł“ i byłby go skończył wcześniej, gdyby nie nagła ochota do pisania wierszy. Poezje wyłącznie miłosne, natchnione przez Ruth, nie zostały jednak wykończone nigdy. Nie można na zawołanie zdobyć umiejętności władania szlachetnym wierszem. Opanowanie rytmiki i strofy jest już samo przez się dostateczną trudnością, pozatem zaś w każdem wielkiem dziele poetyckiego natchnienia znajdował Martin coś nieuchwytnego i nieokreślonego, co wyczuwał odrazu, ale czego nie potrafił zamknąć we własnych wierszach. Istota poezji, ów duch niedościgły, pozwalał się wyczuć, lecz nigdy ujarzmić. Martinowi wydał się blaskiem, gorącym, rozdrganym oparem, zawsze polotnym, zawsze dalekim. Niekiedy zdawało się, że chłopak nagrodzony już został strzępkiem tajemnicy, strzępek ten wplatał misternie w zdania, co dźwięczały mu w myśli dręczącym refrenem, lub wyłaniały się z głębi wizyj, niby niejasne sygnały wiekuistego piękna. Lecz wszystko było uwodne. Martin męczył się pragnieniem znalezienia formy wiersza. Cierpiał. Lecz wciąż tylko jąkać mógł prozą, jak jąkał każdy i wszyscy. Odczytywał głośno napisane fragmenty, rytm najprawidłowiej wydzwaniał średniówkę, rymy szeregowały się sprawnie, lecz ciepło i blask wzruszenia — nie istniały. Chłopak nie mógł pojąć o co chodzi i raz po raz w rozpaczy i zniechęceniu powracał do rozpoczętego artykułu. Proza była doprawdy łatwiejszym środkiem ekspresji.
Po wykończeniu „Połowu pereł“, Martin napisać jeszcze rozprawkę o morzu jako zawodzie, artykuł o sposobach chwytania żółwi i drugi o passatach północno-wschodnich. Potem, dla doświadczenia, spróbował krótkiej noweli i, zanim oderwać zdołał pióro, napisał nie jedną, lecz dwie, i natychmiast rozesłał do czasopism. Pisał zawzięcie, uparcie, od rana do wieczora i późno w noc, odrywając się jedynie poto, by pójść do czytelni, lub odwiedzić Ruth. Czuł się głęboko szczęśliwy. Życie płynęło w wysokiem napięciu, w nieustającej gorączce. Osiągnął przywilej bogów — rozkosz tworzenia. Cała otaczająca rzeczywistość, woń nadgniłych warzyw w sklepie, brudnych mydlin w mieszkaniu, niechlujne kształty siostry, drwiąca twarz szwagra — to wszystko był sen. Świat realny istniał w głębi mózgu, jedyną prawdą były stworzone nowele.
Dni stały się zbyt krótkie. Tak wiele należało się nauczyć, przepracować, zdobyć. Martin okroił sobie godziny snu do pięciu i uważał, że doskonale można żyć w ten sposób. Próbował nawet dojść do czterech i pół, lecz wkrótce z żalem powrócił do pięciu. Najchętniej poświęciłby wszystkie godziny dnia jednemu ze swych ukochań. Z trudnością odrywał się od pisania dla nauki, z wysiłkiem porzucał naukę, żeby pójść do czytelni, całą silą woli odciągał sam siebie od pólek pełnych wiedzy, albo od stosu czasopism, kryjących tajemnicę powodzenia tylu pisarzy, którym udało się sprzedać swój towar; ciężko mu było przerywać pogawędkę z Ruth, wstawać i żegnać się. Lecz gonił przez ciemne ulice z możliwie największą szybkością, aby czemprędzej dopaść swoich książek i stracić jak najmniej czasu. Najtrudniej było jednak zamknąć fizykę i algebrę, odłożyć kajet, ołówek i zmrużyć do snu zmęczone oczy. Nienawidził myśli, iż trzeba przestać żyć nawet na czas tak krótki. Jedyną pociechą była mu pewność, że zawsze czeka nastawiony budzik. Straci więc tylko pięć godzin, a potem ostry dźwięk dzwonka wytrąci z niepamięci, i będzie można przeżyć jeszcze jeden wspaniały dziewiętnasto-godzinny dzień roboczy.
Mijały tygodnie, wyczerpywał się zapas pieniędzy — nowe zasiłki nie napływały. W miesiąc po wysłaniu serji opowiadań do redakcji „Towarzysza Młodzieży“ zwrócono mu rękopis ze słowami odmowy, sformułowanemi w sposób tak pełen taktu, iż Martin poczuł szczerą życzliwość dla redaktora. Nie poczuł tego bynajmniej dla redaktora „Przeglądu San Francisco“. Przeczekawszy jeszcze dwa tygodnie, Martin spróbował zaczepić go listownie. Po tygodniu wybrał się do San Francisco, żeby osobiście odwiedzić redaktora. Nie dostąpił jednak zaszczytu oglądania tej wyjątkowej osobistości, dzięki Cerberowi, w postaci chłopca redakcyjnego o niewielu latach, lecz wielu rudych włosach, posłusznie strzegącego bramy. Po upływie pięciu tygodni rękopis zwrócono pocztą, bez komentarzy. Ani listu, ani słowa objaśnienia. W ten sam sposób wszystkie artykuły odrzucone zostały kolejno przez najbardziej znane pisma San Francisco. Odebrawszy rękopisy, Martin włożył je w nowe koperty i zaadresował do czasopism, wychodzących na Wschodzie, skąd już powracały znacznie prędzej, opatrzone zawsze w drukowane słowa odmowy.
Nowele zwrócono również. Martin czytał je po kilka razy i kochał tak bardzo, że wprost nie był w stanie pojąć przyczyny swych niepowodzeń. Aż nareszcie razu pewnego wyczytał w jakiejś gazecie, iż rękopisy, nadsyłane do druku, winny być bezwarunkowo odbijane na maszynie. Teraz wyjaśniło się wszystko! Rzecz prosta, redaktorzy byli zbyt zajęci, żeby odcyfrowywać czyjeś gryzmoły. Martin wynajął maszynę i zużył cały dzień na jej opanowanie. Odtąd co wieczór wybijał na maszynie wszystko, co przez dzień napisał. Dawne rękopisy przepisywał również w miarę ich zwracania. Pewnego dnia jednak wracać poczęły rękopisy przepisane! Martin był zaskoczony. Zaciskał zęby i wysyłał zwroty do nowych redakcyj. Twarz mu się zmieniła, broda zaostrzyła, dolna szczęka nabrała bardziej zawziętego wyrazu.
Nareszcie przyszło mu do głowy, że widocznie sam nie umie ocenić sprawiedliwie własnych utworów. Spróbował zaczepić Gertrudę; przeczytał jej głośno jedną nowelę. Kobiecinie zabłysły oczy, dumnie spojrzała na brata i oświadczyła:
— Ehe, to fajno, że umiesz z własnej głowy wymyślić takie dziwy!
— No tak, dobrze, dobrze, — nalegał zniecierpliwiony. — Ale sama powiastka? Co? Jakże ci się podoba?
— Śliczności! Śliczności! — odrzekła. — Takie wzruszające! O małom się nie spłakała...
Widać było jednak, że Gertruda nie wszystko pojęła; jej dobroduszna twarz wyrażała pewne zakłopotanie. Brat czekał.
— Ale, ale, słuchajno, Mart, — odważyła się wreszcie — czy ten młody, co tak składnie gadał, dostał wkońcu swoją, czy nie dostał!?
Martin musiał więc tłumaczyć to, co, zdawałoby się, wyrażone zostało artystycznie dość jasno; po dłuższej chwili Gertruda orzekła:
— Będzie. Tego właśnie chciałam się dowiedzieć... Dlaczegożeś tak odrazu nie napisał?
Po przeczytaniu siostrze całego szeregu nowel, Martin przekonał się tylko, że Gertruda lubi szczęśliwe zakończenia.
— To ci klasa napisane! — oświadczała niekiedy, Wyprostowując nad balją zmęczone członki i ocierając pot z twarzy czerwoną, rozparzoną dłonią. — Aleś mnie zmartwił! Płakać mi się chciało... Tyle jest smutnych rzeczy na świecie, lepiej już słuchać o szczęśliwych ludziach. Żeby się tak on z nią ożenił, no i wogóle... Co? Nie uważasz Mart? — nastawała nieśmiało. — Może to ja akurat tak czuję, bo jestem zmęczona... No, ale twoja powiastka pomimo to śliczności. Akurat to słowo: prawdziwe śliczności! A gdzie ją sprzedasz?
— To już jest całkiem inna para kaloszy! — zaśmiał się Martin.
— Ale jeśli sprzedasz, to ile dostaniesz?
— O, ze sto dolarów. To najmniejsza cena za takie rzeczy.
— Jej!... To już chyba sprzedasz!
— Łatwy grosz, co? — i dodał dumnie: — napisałem to w dwa dni. Pięćdziesiąt dolarów dziennie, nieźle?
Martin pragnął bardzo przeczytać swoje utwory złotowłosej panience — lecz nie śmiał. Postanowił więc czekać, aż kilka ukaże się w druku, wtedy Ruth łatwiej zrozumie jego upór. Tymczasem nie przestawał pracować. Nigdy jeszcze jego namiętność do przygód nie była mocniej podniecona, niż przy tych odkrywczych wyprawach myśli. Nakupił mnóstwo książek z dziedziny fizyki i chemji i, nie zaniedbując algebry, przerabiał dowodzenia i zadania. Ćwiczenia laboratoryjne przyjmował na wiarę, a intensywność jego wyobraźni i potężna zdolność wizyjna umożliwiała mu widzenia reakcyi chemicznych bardziej naocznie, niż widzieć je potrafił przeciętny student w najprawdziwszem laboratorjum. Martin wędrował przez ciężkie od wiedzy stronice, olśniony zawsze na nowo każdem odsłonięciem tajemnic istoty rzeczy. Dotychczas wchłaniał był świat, jako taki, teraz zaczynał pojmować jego budowę, wspaniałe zmaganie i współdziałanie materji i energji. Nagle zrozumienie spraw i rzeczy, z któremi stykał się dawniej, rozbłyskało co chwila w umyśle chłopaka. Teorja dźwigni i bloku zachwyciła go, a pamięć natychmiast pobiegła wstecz ku blokom okrętowym i olinowaniu statków. Pojął również zasady nawigacji, dzięki którym okręt nieomylnie odnajdywał drogę swą na pustem bezdrożu oceanu. Tajemnice deszczu, burzy i przypływu odsłoniły się odrazu, jak również przyczyny istnienia północno-wschodnich passatów. Ostatnie odkrycie kazało mu przypuszczać, iż artykuł swój napisał był przedwcześnie, a przynajmniej, iż teraz napisałby znacznie lepiej. Pewnego popołudnia udał się z Arturem na wykład do Uniwersytetu Kalifornijskiego, gdzie z zapartym oddechem i religijną trwogą wysłuchał wykładu fizyki, zwiedził laboratorja i przyjrzał się doświadczeniom.
Pomimo wszystko nie zaniedbywał pisania. Cały potok króciutkich nowel spływał mu z pod pióra; próbował też łatwiejszych rodzajów wiersza — wzorując się na spotykanych po czasopismach, kiedyś zaś ostatecznie stracił głowę i zmarnował całe dwa tygodnie na tragedję, pisaną wierszem białym. Szybkość kolejnego jej odrzucania przez dobre pół tuzina redakcyj szczerze zdziwiła niefortunnego autora. Pewnego razu odkrył istnienie Henleya, co skusiło go do napisania na wzór „Nastrojów szpitalnych“ cyklu poezyj morskich. Były to proste, niedługie wierszyki, pełne barwy, światła i romantycznej woni przygód. Nazwał je: „Liryki Morza“ i uważał za najlepszą rzecz, jaką stworzył. Cykl zawierał trzydzieści oddzielnych wierszyków i wykończony został w przeciągu miesiąca, Martin bowiem pozwalał sobie codziennie na napisanie jednego, po wykonaniu całej naznaczonej na dany dzień pracy, nawiasem mówiąc, równającej się chyba tygodniowej pracy niejednego z popularnych pisarzy. Praca bowiem nie stanowiła dla Martina wysiłku. Nie była wogóle pracą. Poprostu tylko nauczył się mówić, więc cały przedziwny świat piękna, gromadzony latami poza murem niemych warg, wydostawał się teraz nazewnątrz, z potęgą dzikiego nurtu.
Liryk Morza“ nie pokazał Martin nikomu, nawet redaktorom. Zresztą, stracił wiarę w tych ludzi. Tym razem jednak nie brak wiary chronił go od poddania „Liryk“ sądowi ludzkiemu. „Liryki“ wydawały się chłopcu piękne i krył je głęboko, aby pewnego, odległego, przecudownego dnia podzielić się nimi z Ruth. Tymczasem nosił je przy sobie i odczytywał głośno, dopóki nie nauczył się napamięć. Przeżywał do końca każdą chwilę czasu czuwania i dalej żył niemi jeszcze podczas pięciu godzin snu, podświadomie splatając myśli i zdarzenia dnia w widzenia nieprawdopodobne i groteskowe. Nie odpoczywał nigdy; słabszy organizm, lub mniej zrównoważony umysł byłby prysł z wycieńczenia lub zwiądł w prostracji. Popołudniowe wizyty u Ruth były obecnie znacznie rzadsze, zbliżał się bowiem czerwiec, a z nim razem chwila skończenia uniwersytetu, promocji i otrzymania przez panienkę stopnia Bachelor of Arts. Kiedy Martin myślał o tym tytule, zdawało mu się, że Ruth wznosi się na wyżyny szybciej, niż on, biedak, gonić ją potrafi.
Ofiarowane mu zostało jedno tylko popołudnie tygodniowo, to też zazwyczaj, przybywając dość późno, Martin zostawał na obiedzie, a potem do wieczora słuchał muzyki. Były to dni święta. Zetknięcie z atmosferą domu państwa Morse, tak jaskrawo różną od tej, w której sam żyć musiał, dawało chłopakowi potężny bodziec w wytężonym marszu na wyżyny. Przecież poza dążeniem do piękna, poza bolesną żądzą tworzenia — o kobietę walczył, o kobietę. Zawsze i przedewszystkiem był tym, który kocha. Wszelkie inne zdobycze nikły wobec miłości. I droższą niż cudowny czar przygód w szerokim świecie myśli — droższą mu była jego własna najcudowniejsza przygoda miłosna. Ciekawą jest wspaniała ziemia nie dlatego, że składa się z atomów i molekuł, posłusznych działaniom sił nieodpartych, lecz dlatego, że stąpa po niej Ruth. Ruth! Najciekawsze, najbardziej czarujące zjawisko, jakie ujrzeć mógł, pojąć i wyśnić. Chłopaka dręczyła jednak niezmierna odległość ukochanej. Nie wiedział, jak podejść ku niej. Z wielką łatwością zbliżał się ongiś do dziewcząt własnej sfery, żadnej przecież nie kochał. Ruth Morse kochał, a przytem dla niego nie należała ona do żadnej określonej sfery tego świata. W miłości swej wzniósł ją ponad wszelkie kasty ziemskie. Stała się istotą odrębną, tak bardzo odrębną, że już niewiadomo było jak zbliżyć się ma do niej zakochany mężczyzna. Martin, idąc do wiedzy i kultury, rozkoszował się szczęściem duchowego obcowania z kobietą, podchodził ku niej coraz bliżej — nie mogło to jednak zaspokoić jego serdecznego głodu. Rozkochana wyobraźnia uczyniła Ruth świętą, zbyt świętą, zbyt przeduchowioną, aby istnieć mogło jakiekolwiek zbliżenie miłosne. Miłość to strzegła dziewczynę przed tym, który kochał, i czyniła nieosiągalną; miłość właśnie broniła samej sobie jedynej rzeczy, której pragnęła.
Lecz oto pewnego dnia nieoczekiwanie zawisła kładka nad przepaścią i od tej chwili przepaść, wciąż jeszcze istniejąca, stała się płytsza, węższa, mniejsza. Jedli wiśnie — wielkie, lśniące, czarne wiśnie, pełne soku, barwy ciemnego wina. Po chwili, gdy Ruth zaczęła czytać głośno ulubioną „Księżniczkę“, chłopak zauważył plamkę soku na dziewczęcych wargach. I nagle — boskość runęła w proch. Ciałem jest, ostatecznie ciałem tylko, posłusznem prawom natury, jak jego własne, jak każde ciało. Wargi jej są wargami cielesnej kobiety, a wiśnie plamią je, jak plamią każde inne. A jeśli wargi — to i ona cała jest tylko kobietą, tylko kobietą, taką sarną, jak wszystkie kobiety. Martina olśniło to jak błyskawica. Objawienie było zbyt nagle, zbyt oszałamiające. Chłopakowi zdawało się, że słońce runęło z nieba, że czystość najświętszą świętokradzko skalano.
Po chwili dopiero pojął znaczenie tego, co się stało, i serce uderzyło mu potężnie, kusząc do rozpoczęcia gry miłosnej z kobietą, co przestała być duchem z zaświatów, z tą, której wargi splamić może wiśnia. Drżał od zuchwałości tej myśli, lecz cała dusza śpiewała ze szczęścia, a rozum triumfalnie zapewniał, iż posiadł prawdę. Odblask zmiany, jaka zaszła w Martinie, dosięgnąć musiał świadomości dziewczyny, bo nagle przerwała czytanie, spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się spokojnie. Wzrok chłopaka spłynął z błękitnych źrenic i rzucił się na uśmiechnięte wargi. Ślad wiśni doprowadzał go do szaleństwa, ramiona rwały do uścisku, jak niegdyś, za dawnych, beztroskich czasów. Dziewczyna zdawała się czekać i przyzwalać, aż cała jego męska wola walczyć musiała przeciwko męskości.
— Pan zupełnie nie słucha — odezwała się, leciutko zadąsana. A zaraz potem roześmiała z jego zmieszania. Chłopak spojrzał w szczerą jasność oczu i zrozumiał, że panienka nic się nie domyśla. Poczuł palący wstyd. Istotnie, odważył się sięgnąć myślą zbyt daleko. Wśród wszystkich kobiet, jakie znał, nie było takiej, która nie powzięłaby podejrzenia — za wyjątkiem Ruth. Ruth jedna naprawdę nic nie odgadła. Oto różnica. Ruth istotnie była inna. Martin przeraził się nagle własnej brutalności, ukorzył przed niezmąconą niewinnością tej dziewczyny i znalazł znowu po drugiej stronie przepaści. Kładka runęła.
Pomimo wszystko — zdarzenie to pozwoliło chłopakowi czuć się mniej dalekim; wspomnienie przetrwało i w chwilach depresji powracał doń gorączkowo. Przepaść nie stała się już, jak dawniej, nieprzebyta. Mężczyzna sam stworzył jednak odległość, znakomicie większą niż wszystkie tytuły uniwersyteckie i bodaj cały tuzin doktoratów. Prawda, Ruth była czysta, czystością o jakiej Martin nie próbował śnić nawet, lecz prawdą było również, że wiśnie plamiły jej wargi. Podlegała prawom natury, równie posłusznie jak on sam: musiała jeść, aby żyć, a przemoczywszy nogi — dostawała kataru. Nie o to jednak chodziło. Ważne było to tylko, że jeśli czuła głód, pragnienie, zimno i ciepło, to również odczuć mogła miłość, miłość do mężczyzny. Był mężczyzną. Dlaczegóż nie miałby zostać tym mężczyzną? „Moją jest rzeczą, żebym osiągnął, co zechcę“ — wyszeptał Martin namiętnie. — „Chcę zostać tym mężczyzną. Stanę się. Osiągnę, co zechcę!“









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.