<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział XX

Pragnienie pisania budziło się w Martinie coraz mocniej. Pomysły nowel i poematów wybuchały w mózgu, lecz szkicował je tylko dla pamięci, aby kiedyś, w przyszłości dać im wyraz w sztuce. Nie pisał tymczasem. Zrobił sobie wakacje. Postanowił poświęcić je wyłącznie miłości i odpoczynkowi. W jednem i drugiem powodziło mu się dobrze. Wkrótce nowa fala energji i zdrowia wezbrała w nim bujnie. Panienkę widywał codziennie i za każdym razem w chwili spotkania Ruth odczuwała dobrze znane uderzenie fali męskości i siły.
— Bądź ostrożna — ostrzegła znowu matka. — Obawiam się, że zanadto interesuje cię Martin Eden.
Ruth jednak śmiała się ze wszelkich obaw. Była pewna siebie, a zresztą, on za kilka dni ruszy na morze, a gdy powróci, ona będzie już daleko, na Wschodzie. Pomimo to, bujna siła i wspaniałe zdrowie chłopaka wywierały swój czar. Martin został również powiadomiony o projektowanym wyjeździe panienki na Wschód, wobec czego poczuł naglącą konieczność pośpiechu. Z drugiej strony nie wiedział zupełnie, w jaki sposób należy okazywać miłość takiej kobiecie jak Ruth. Szczególnie skrępowany czuł się swojem dość bogatem doświadczeniem z innemi, tak bardzo niepodobnemi do Ruth kobietami. Tamte wiedziały dużo o życiu, miłości, miłostkach, podczas gdy ta nie miała o tem wszystkiem pojęcia. Przedziwna niewinność Ruth onieśmielała chłopaka, mrożąc mu na wargach każde gorętsze słowo i przekonywając uparcie, że jest niegodnym. Pozatem, wiązało go coś więcej jeszcze: oto sam kochał po raz pierwszy. Lubił kobiety za swej marynarskiej przeszłości, niektóre czarowały go nawet — ale nie wiedział co znaczy kochać kobietę. Wystarczyło przecie gwizdnąć, beztrosko, władczo, a przychodziły same do rąk. Bywały rozrywką, zapomnieniem, przypadkiem, bywały częścią wielkiej gry męskiego życia, lecz częścią raczej małą. A oto teraz, po raz pierwszy, mężczyzna pełen był błagania, tkliwości, pokory i zwątpienia. Nie znał sposobów miłości ani słów, któremi ona przemawia — a równocześnie trwożyła go przejasna dziewiczość tej nowej kobiety.
Oddawna już, poznając nieskończoną rozmaitość świata, żyjąc w wirze wiecznie zmiennych jego barw, Martin przyjął jako zasadę postępowania, że jeśli grać należy w grę nieznaną — lepiej przyjrzeć się najpierw, jak grają inni. Wychodził na tem doskonale i znakomicie nauczył się obserwować. Umiał badać grę, której nie znał, i czekać aż nadejdzie chwila odpowiednia dla wejścia w szranki. To tak, jak czekanie na okazję dobrego ciosu w boksie. Kiedy nadchodził moment, dzięki długiej obserwacji potrafił już grać — i grać dobrze.
Tak więc i teraz Martin czekał i uważał, pragnąc, lecz nie śmiejąc wyznać miłości. Bał się urazić Ruth i nie był pewien sam siebie. Gdybyż tylko dowiedzieć się mógł, czy postępuje dobrze! Miłość jednak przyszła na świat wcześniej niźli mowa artykułowana i w najwcześniejszej młodości swej poznała przejścia i ścieżki, których nie zapomniała już potem nigdy. W ten to stary jak świat, pierwotny sposób, zdobywał Martin Ruth.
Nie wiedział, że właściwie czynił to od pierwszej chwili. Dopiero teraz zrozumiał. Dotknięcie jego ręki do dłoni dziewczyny miało wymowę potężniejszą, niż najbardziej wyszukane słowo; czar, jaki jego siła męska wywierała na jej wyobraźnię, podniecał mocniej, niż wszelkie drukowane poematy i w słowa zamknięte namiętności tysięcy pokoleń kochanków. Wszystko, co wypowiedziećby zdołał, przemówiłoby tylko do umysłu kobiety, lecz podanie rąk, nagłe, przelotne zetknięcie ramion, godziło prosto w głąb jej instynktów. Umysł Ruth był równie młody jak ona sama, instynkty jednak, stare jak rasa, a może starsze jeszcze. Młode były bowiem w zaraniu czasów, gdy młodą była miłość, a więc mądrzejsze niż konwenans, opinja i wszelkie nowozrodzone zwyczaje. Umysł Ruth nie pracował, do umysłu bowiem nie zwracano się wcale. Nie wiedział nawet, z jaką potęgą nawoływano tymczasem instynkty, przyzywano całą naturę miłosną kobiety. Zarazem jasne było jak dzień, że Martin kocha Ruth, to też dziewczyna świadomie rozkoszowała się objawami miłości: blaskiem oczu pełnych tkliwości, drżeniem rąk i tym nigdy nie zawodzącym rumieńcem, co przebiegał ciemną falą pod bronzową opalenizną skóry. Panienka szła nawet dalej, rozpłomieniając go nieśmiało, tak delikatnie i ostrożnie, że chłopak nic nie podejrzewał, tak zaś mimowoli i półświadomie, że sama nie wiedziała o tem prawie. Drżała jednak z rozkoszy, zbierając dowody swej potęgi, które czyniły ją kobietą, córą prawdziwą Ewy. Igrała z mężczyzną i upajała się jego męką.
Niemy z nieśmiałości i z nadmiaru uczucia, Martin zabiegał nieprzemyślnie i niezdarnie, nie zaprzestając jednak zdobywania dziewczyny przez zetknięcie fizyczne. Zbliżenie jego rąk miłe było panience, a nawet po stokroć więcej niż miłe. Martin nie wiedział o tem, wiedział jednak, że zbliżenie nie sprawia jej przykrości. Nie znaczy to, żeby za wyjątkiem powitań i pożegnań, dotykali rąk swych często. Bynajmniej. A jednak, prowadząc rowery, przeglądając poezje, odwracając karty wspólnie czytanej książki, znajdowali niejedną sposobność przelotnego spotkania dłoni. Nie brakło również włosom dziewczyny okazji muśnięcia policzków chłopaka, ani ramionkom, pochylonym nad pięknością książki — zetknięcia z szerokiemi ramionami. Ruth uśmiechała się pocichu, czując nagłą, a niewiadomo skąd nadbiegłą chęć zatopienia palców w bronzowe kędziory, chłopak zaś pragnął gorąco, aby zmęczywszy się czytaniem, móc głowę złożyć na Jej kolanach i marzyć z zamkniętemi oczyma o wspólnej przyszłości, co nadejdzie. Dawniej, na majówkach niedzielnych, w ogrodzie Schellmound, albo w Parku Schuestson, kładł tak głowę na niejednych kolanach dziewczęcych i zwykle zasypiał raptownie i samolubnie, podczas gdy dziewczyna osłaniała mu twarz od słońca, spoglądała cierpliwie i kochała mocno, dziwiąc się jego pańskiej niedbałości o miłość. Złożyć głowę na kolana dziewczyny było dotychczas najłatwiejszą na świecie rzeczą i oto nagle okazało się, iż kolana kobiece bywają czasem niedosięgalne i zakazane. A jednak siła zdobywcza Martina, jego czar męski, leżał właśnie w powściągliwości. Dzięki niej ostrożność panienki dotychczas spala spokojnie. Będąc płochliwą i nieśmiałą, Ruth nie przelękła się jednak nigdy zdradliwej pochyłości tego obcowania sam na sam. Nieznacznie i nieświadomie, przyciągało ją coś ku Martinowi i zbliżało coraz bardziej, podczas gdy on, odczuwając tę stopniowo dojrzewającą bliskość, pragnął odważyć się — lecz wciąż pełen był trwogi.
Odważył się wreszcie pewnego popołudnia, zastawszy Ruth w przyciemnionym salonie, cierpiącą na nieznośny ból głowy.
— Niema rady — odpowiedziała na jego zaniepokojone pytanie. — Zresztą, nie brałam nawet żadnych proszków, doktór Hall nie pozwala.
— Zdaje mi się, że mógłbym wyleczyć panią bez pomocy lekarstw — odrzekł Martin. — Nie jestem pewien, rzecz prosta, ale chciałbym spróbować. Poprostu pewien rodzaj masażu. Nauczyłem się tej sztuki od Japończyków. Jak pani wiadomo, jest to naród masażystów. Potem douczono mię jeszcze na Hawai. Tam nazywają to „lomi-lomi“. Pomaga nie- gorzej od lekarstwa, a niekiedy nawet lepiej. Zaledwie ręce Martina dotknęły czoła Ruth — dziewczyna odetchnęła z ulgą.
— O, jak dobrze — wyrzekła.
W pół godziny potem odezwała się raz jeszcze, pytając:
— Czy pan aby nie zmęczony?
Pytanie zadane było od niechcenia, gdyż panienka wiedziała dobrze, jaką usłyszy odpowiedź. Potem zatonęła w półsennej kontemplacji, wchłaniając kojący balsam mocy. Życiodajna siła tryskała z końców męskich palcy, słodką przemocą odganiając ból. Wreszcie z uczuciem ulgi i spokoju dziewczyna usnęła cicho, Martin zaś odszedł natychmiast.
Wieczorem zatelefonowała, żeby podziękować.
— Spałam aż do obiadu — mówiła. — Wyleczył mnie pan zupełnie i nie wiem wprost, jak mam wyrazić swą wdzięczność.
Martin, rozgrzany wzruszeniem, pełen słów niewymówionych, szczęśliwy, odpowiadał coś panience, a pośród obojętnych wyrazów telefonicznej rozmowy wstawało mu w myśli wspomnienie Browninga i chorowitej Elżbiety Barret. Co raz się stało, stać się może po raz drugi, on zaś, Martin Eden, potrafi i zechce uczynić to własną wolą dla Ruth Morse.
Powrócił do swego pokoju i do otwartej socjologji Spencera, porzuconej na łóżku. Nie mógł jednak czytać. Miłość owładnęła nim tak mocno, że pomimo woli i wbrew postanowieniu znalazł się przy małym, poplamionym przez atrament stole i chwycił za pióro. Sonet, napisany tej nocy, był pierwszym z długiego cyklu sonetów miłosnych, nad któremi pracował dwa miesiące. Pisząc, miał przed oczyma duszy „Sonety portugalskie[1], pisał zaś w najbujniejszym rozkwicie życia, w porywie najsłodszego szaleństwa miłości. Długie godziny, spędzane bez Ruth, poświęcał „Cyklowi miłosnemu“, czytaniu w domu, albo w bibljotekach publicznych, gdzie wchodził w bliższe zetknięcie z bieżącemi czasopismami, z ich zawartością i sposobem prowadzenia. Godziny spędzane z Ruth pełne były szaleństwa, obietnicy i niepewności.
Jakoś w tydzień po uleczeniu bólu głowy panienki Norman zaproponował przejażdżkę żaglówką przy księżycu po jeziorze Meritt. Artur i Olney poparli projekt. Tylko Martin umiał prowadzić żaglówkę, wobec czego musiał, rzecz prosta, ofiarować swe usługi. Ruth usiadła obok niego przy sterze, trzej młodzi chłopcy usunęli się nieco dalej, pogrążeni w zapalczywej dyskusji na tematy „światowe“.
Księżyc nie wzeszedł jeszcze i Ruth, wpatrzona w gwiaździstą otchłań nieba, poczuła się nagle dziwnie samotna i stęskniona. Spojrzała na Martina. Podmuch świeżego wiatru posuwał łódkę, kłoniąc ją na bok aż prawie burtą na wodę, chłopak zaś z jedną ręką na sterze, z drugą przy żaglu, kierował swobodnie, patrząc równocześnie w dal ku północnemu brzegowi, gdzie leżał cel podróży. Nie widział spojrzenia dziewczyny, ona zaś patrzyła przeciągle, uważnie, rozmyślając mimowoli, co za dziwaczne zaślepienie każe temu potężnemu mężczyźnie marnować lata młodości na pisaniu jakichś powiastek i wierszyków, skazanych zgóry na fatalną mierność i brak powodzenia!
Oczy panienki sunęły wzdłuż mocnej szyi młodzieńczej, półwidnej w cieniu wieczoru, ku wspaniale osadzonej głowie, i natychmiast dobrze znane pragnienie zarzucenia rąk na tę szyję napłynęło ku niej nieodparcie. Siła, dla której czuła pogardę — czarowała ją. Poczucie samotności i tęsknoty stało się bardziej wyraźne i czemuś nagle połączone ze zmęczeniem. Dokuczało pochylenie łódki. Dziewczyna mimowoli wspomniała uleczony ból głowy i kojący spokój, jakim włada ten mężczyzna. Siedzi oto blisko, zupełnie blisko, a czółno zdaje się kłonić ku niemu. Nagle, niezrozumiały impuls kazał Ruth pochylić się i poszukać spoczynku w oparciu o męską siłę — impuls niejasny, napół świadomy, który wtedy nawet, gdy pojęła, opanował ją wszechwładnie i pchnął, pchnął mocno. A może było to pochylenie łódki? Ruth nie wiedziała — nie dowiedziała się nigdy. Wiedziała tylko, że przylgnęła do męskiego ramienia, odpoczynek zaś, spokój i ukojenie bardzo były słodkie. I może znów z winy łódki — nie uczyniła wysiłku, aby się oderwać. Przywarła leciutko, przywarła jednak niewątpliwie i nie cofnęła ramion, gdy chłopak poruszył się zwolna, chcąc, żeby usiadła wygodniej. Było to szaleństwo, Ruth jednak nie chciała rozważać. Przestała być sobą — była kobietą w całej pełni kobiecych pragnień. I chociaż przytuliła się lekko, leciuteńko, pragnienie zostało nasycone. Nie czuła już zmęczenia. Martin nie wyrzekł ani słowa. Gdyby się był odezwał — zniknąłby czar. Powściągliwość miłosna przedłużyła jednak chwilę cudu. Chłopak, oszołomiony i upojony, nie rozumiał, co się stało. Było to zbyt cudowne, żeby mogło nie być ułudą gorączki. Zwalczał szalone, nieprzytomne pragnienie ciśnięcia steru i żagla i pochwycenia dziewczyny w ramiona. Intuicja miłości powiedziała mu jednak, czego czynić nie należy. Rad był nawet, że ster i sznury zajmują ręce i nie pozwalają poddać się pokusie. Zato słabiej napinał żagle łodzi, pozwalając wiatrowi bezkarnie ześlizgiwać się z płócien i rozmyślnie przedłużając jazdę. Na brzegu bowiem trzeba będzie wysiąść i cud się skończy. Żeglował po mistrzowsku, sterując sprawnie i nie nasuwając jadącym najmniejszej myśli o niebezpieczeństwie.
Błogosławił teraz w duszy wszystkie wysiłki najcięższej pracy na morzu, co umożliwiła istnienie tej mocy przedziwnej, dając władzę nad falą, wiatrem i łodzią, i pozwalając być z ukochaną, czuć słodkie jej dotknięcie na ramieniu...
Kiedy pierwszy promień księżyca musnął żagle, zalewając łódź perłowym blaskiem — Ruth odchyliła się bezszelestnie. W tej samej chwili uczuła, że Martin odsuwa się również. Instynkt skrycia tego, co zaszło, był wspólny. Fakt stał się milcząco i potajemnie intymny. Ruth siedziała w oddaleniu; policzki jej płonęły, czuła się przytłoczona własną winą. Oto popełniła coś, co skryć chciała przed braćmi, skryć przed Olney’em. Dlaczego to zrobiła? Coś podobnego zdarzyło jej się pierwszy raz w życiu, chociaż nieraz przecie jeździła łodzią przy księżycu w towarzystwie młodych mężczyzn. Nigdy nie zaznała nawet takiego pragnienia. Przytłoczył ją wstyd i tajemnica własnej, objawiającej się kobiecości. Spojrzała przelotnie na Martina, zajętego zmienianiem kierunku łodzi. W tej chwili bliską była nienawiści ku chłopakowi, zato tylko, że przez niego popełniła coś tak nieskromnego i zawstydzającego. On właśnie! Z pośród wszystkich mężczyzn! Może matka miała rację, że widują się zbyt często? Już nigdy nic takiego — postanowiła. Na przyszłość będą się rzadziej widywać. Przez chwilę nawet powzięła szaloną myśl, że jak tylko zostaną sami, wytłumaczy to, co się stało, robiąc wzmiankę o nagłem osłabieniu, które opanowało ją wieczorem przed samem wzejściem księżyca. Potem jednak przypomniała sobie, jak to oboje odsunęli się nagle, gdy tylko pierwszy promień księżyca oświetlił łódkę. Wiedziała dobrze, że Martin nie uwierzy.
Podczas kilku dni następnych Ruth nie była już sobą; stała się dziwną, strwożoną istotą, pełną niepewności i pragnień, przeciwnych rozsądkowi, pełną pogardy dla samej siebie. Świadomie jednak nie chciała widzieć dokąd idzie, ani myśleć, co będzie dalej. Żyła w gorączce oszołamiającej tajemnicy, do głębi oczarowana i przerażona, żyła w nieustannem, niezrozumiałem spłoszeniu. Jak deski ratunku trzymała się niezbitego postanowienia, iż nie pozwoli Martinowi wyznać miłości. Dopóki się to nie stanie — wszystko będzie dobrze. Za kilka dni on ruszy na morze. A nawet, nawet jeżeli wyzna, wszystko również będzie dobrze. Nie może być inaczej, bo przecież go nie kocha. Rzecz prosta, będzie to pół godzinki kłopotliwe nieco, a dla niego ciężkie, bo jednak, jednak, będą to dla niej pierwsze oświadczyny. Drżała rozkosznie na samą myśl o tem. Prawdziwa kobieta miała przed sobą mężczyznę gotowego do wyznania miłości, do prośby o rękę. Była to wiecznie żywa ponęta dla wszystkiego, co żyło w dziewczynie jako płeć. Treść lat młodych, istota kobiecości tętniły ze wzruszenia i oczekiwania. Myśli tłukły się płochliwie i polatywały niby ćmy, waione płomieniem. Ruth zaszła nawet tak daleko, że w wyobraźni odtwarzała chwilę oświadczyn Martina, układała odpowiedź odmowną, złagodzoną lekko przez dobroć i podsycającą w chłopaku wierną i szlachetną męskość. Przedewszystkiem — powinien rzucić palenie. Tak. Nato położy szczególny nacisk. Ależ nie, cóż znowu? Przecie wogóle nie pozwoli mówić. Potrafi wstrzymać. Przyrzekła nawet matce. Cała rozpłomieniona i wzruszona, z żalem wyrzekała się panienka misternie obmyślonej sytuacji. Nie! Pierwsze wyznanie miłości usłyszeć powinna w bardziej sprzyjających okolicznościach i z ust bardziej odpowiedniego wielbiciela.




  1. Elżbiety Browning (przyp. tłum.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.