<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział XXV

Marja Silva żyła w biedzie i znane jej były dobrze wszystkie drogi ubóstwa. Dla Ruth zaś — ubóstwo oznaczało tylko nieprzyjemne warunki egzystencji. W ten sposób ułożyło się jej jedyne pojęcie o nędzy. Wiedziała, że Martin jest ubogi, ale życie jego łączyło się zawsze w wyobraźni panienki z młodością pana Butlera, albo wreszcie innych niezamożnych młodych ludzi, którzy zczasem zrobili karjerę. Tak więc, zdając sobie sprawę, że ubóstwo nie jest niczem rozkosznem, dzieliła jednak rozpowszechnione pośród zamożnego mieszczaństwa mniemanie, iż ubóstwo bywa nader zbawienne, służy bowiem jako podnieta do pracy, jako ostroga w dążeniu do kar jery dla wszystkich tych młodzieńców, którzy nie są zdeklarowanymi i beznadziejnymi leniuchami. To też świadomość, iż Martin był tak ubogi, że zastawić musiał zegarek i palto, nie mąciła bynajmniej spokoju panienki. Widziała tu nawet pocieszającą stronę sytuacji, wierząc, iż prędzej czy później dokuczy to chłopakowi i zmusi do porzucenia pisania.
Ruth nie umiała odczytywać śladów głodu na twarzy Martina, choć twarz ta ściągnęła się i wydłużała, a policzki zapadły. W gruncie rzeczy, podobały jej się te zmiany. Wysubtelniły go, uwolniły od nadmiaru mięśni, od bujności napół-zwierzęcej siły, którą panienka gardziła, poddając się równocześnie jej czarowi. Niekiedy Ruth spostrzegała niezwykły blask oczu chłopaka i zachwycała się tym blaskiem, gdyż dodawał on Martinowi poetyczności i głębi wyrazu, czyniąc go podobnym do poety, lub uczonego, czyli do jego własnych — i jej zresztą — ideałów.
Lecz Marja Silva inną czytała opowieść w błyszczących oczach i zapadłych policzkach Martina. Dzień po dniu obserwowała zmiany jego twarzy, orjentując się według nich w przypływach i odpływach fortuny. Widziała, jak wychodził z domu w palcie, wracał zaś bez palta, chociaż dzień był chłodny i wilgotny. W jakiś czas potem policzki chłopca wypełniały się zlekka, a głodny ogień przygasał w źrenicach. W ten sam sposób obserwowała Marja zniknięcie roweru i zegarka, oraz wyraźne wzmożenie sił Martina po każdym z tych faktów.
Równie dokładnie poznawała natężenie jego pracy według ilości spalanej nafty. Praca! Marja Silva wiedziała, że ten chłopak prześcignął nawet ją — chociaż pracę miał innego rodzaju. I zdumiewała się coraz bardziej, widząc, że im mniej miał żywności, tem ciężej pracował. Od czasu do czasu wciskała mu kawałek świeżo upieczonego chleba, tłumacząc się niezręcznie, że powinien spróbować własnego jej wypieku, bo sam upiec tak nie potrafi. Czasem znów przysłała któreś z małych z dużą miską gorącej zupy, wahając się w duszy, czy ma też prawo odejmować posiłek od ust rodzonych dzieci. Martin wdzięczny jej był do głębi serca — znając tak dobrze życie nędzarzy i wiedząc, że jeśli istnieje na świecie miłosierdzie — tam jest właśnie.
Pewnego dnia Mar ja Silva, oddawszy swemu stadku resztę pożywienia jakie było w domu, poświęciła ostatnie piętnaście centów na galon taniego wina. Martin wszedł właśnie do kuchni po wodę i zaproszony został na szklaneczkę. Wypił więc za zdrowie gospodyni, ona za jego. Potem znów ona łyknęła za powodzenie przedsięwzięć Martina, on zaś wyraził nadzieję, że James Grant zjawi się i zapłaci za pranie. James Grant był cieślą podziennym, który niezawsze miał zwyczaj płacić rachunki i właśnie winien był Marji trzy dolary.
Marja i Martin pili na czcze żołądki, i młode, kwaśne wino prędko uderzyło do głów. Tych dwoje biegunowo różnych ludzi zbliżyła jednak wspólna nędza. Mar ja była uradowana, dowiedziawszy się, że Martin znał wyspy Azorskie, gdzie mieszkała do lat jedenastu. Bardziej jeszcze ucieszyła ją wiadomość, że znał też Hawai, dokąd swego czasu przeprowadziła się była z rodzicami. Lecz radość przeszła wszelkie granice na wieść, iż Martin zatrzymywał się również na Manui, wyspie odznaczającej się tem, że Marja Silva dorosła tam i wyszła zamąż. Nawet na Kahulni, gdzie po raz pierwszy spotkała swego męża — był Martin aż dwa razy! Tak, tak, pamięta doskonale parowce naładowane cukrem! Wchodziła nawet kiedyś na pokład — o, taki parowiec, to niby mały świat! A Wasluku! Co? Był i tam? Zna może zarządzającego plantacjami? A jakże, wypili nawet razem niejedną szklaneczkę...
Tak oto bawili się wspomnieniami i topili głód w czystem, kwaśnem winie. Martinowi zarysowała się przyszłość w mniej posępnych barwach. Powodzenie kusiło, jak gdyby zbliska. Wystarczało sięgnąć ręką. I nagle, patrząc na zoraną brózdami twarz spracowanej kobiety, przypomniał sobie owe miski gorącej zupy i kawałki świeżego chleba, więc serce wezbrało mu wdzięcznością, pragnieniem odpłacenia się dobrocią za dobroć.
— Marjo! — wykrzyknął gwałtownie — co chcielibyście posiadać?
Spojrzała zdumiona.
— Co chcielibyście otrzymać, zaraz, teraz, w tej chwili? Gdybyście mogli!
— Buty dla wszystkich bachorów. Siedem par butów.
— Dobrze. Dostaniecie buty — oświadczył Martin.
Marja uroczyście skinęła głową.
— Ale ja pytam o coś wielkiego, ogromnego, o jakieś wielkie, ogromne życzenie! — wołał dalej Martin.
Oczy kobieciny błysnęły żywiej. Ten chłopak widocznie ma zamiar pożartować z nią trochę, z nią, z którą już tak dawno nikt nie żartował.
— Pomyślcie porządnie — doradził Martin, widząc, że Marja otwiera już usta.
— Dobrze, dobrze — odrzekła. — Już pomyślałam. Chciałabym domek, ten domek, żeby był całkiem mój, i żeby już nie trzeba płacić komornego, siedem dolarów za każdy miesiąc.
— Otrzymacie ten domek — zapewniał Martin. — I to już niedługo. No, a teraz to wielkie, ogromne życzenie! Niech Wam się zdaje, że jestem Bogiem, i że powiadam: otrzymasz wszystko, czego zapragniesz! No więc? możecie obstalowywać — słucham.
Marja przez chwilę uroczyście rozważała propozycję.
— A nie boita się? — zapytała ostrzegawczo.
— Nie, nie — roześmiał się Martin. — Nie boję się. Walcie, matko.
— Ej, bo to wielgie życzenie — ostrzegła raz jeszcze.
— Niech tam! Całą parą, powiadam.
— No więc... — zaczerpnęła głęboko powietrza, jak uradowane dziecko i w jednem zdaniu zawarła najgorętsze marzenie całego życia. — Chciałabym fermę mleczną, — porządną fermę mleczną. Dużo krów, dużo pola, dużo trawy. Chciałabym blisko San-Le-and; tam mieszka moja siostra. Sprzedawałabym mleko do Oakland, zebrałabym dużo grosza! Joe i Nick nie pasaliby krów. Chodziliby do szkoły. Bimety uczyłby się na maszynistę, taki co to na kolei, uważacie. Och, chciałabym fermę mleczną!
Zamilkła i spojrzała na Martina błyszczącemi oczyma.
— Będziecie mieli fermę — odpowiedział skwapliwie.
Marja z kurtuazją skinęła głową i dolała wina sobie i hojnemu dawcy darów, których nie otrzyma nigdy. Wiedziała jednak, że Martin mówił szczerem sercem, szczerem też sercem oceniała jego intencje tak, jakby wślad za niemi przyjść miały czyny.
— Nie, Marjo — ciągnął chłopak. Nick i Joe nie będą pasali krów, wszystkie dzieciaki będą mogły chodzić do szkoły i przez cały rok nosić buty. Ferma będzie — pierwsza klasa. Wszyściuteńko: domek mieszkalny, stajnia i obora, kaczki, świnie, ogródek warzywny, drzewa owocowe, jednem słowem — wszystko. I krów będzie dość, żeby zapłacić pastucha albo i dwóch. A wy nie będziecie mieli nic do roboty prócz pilnowania dzieci. Pozatem, możecie przecie znaleźć sobie porządnego człowieka i wyjść zamąż. On będzie pilnował gospodarstwa, wy domu.
Bezpośrednio po owych hojnych obietnicach na rachunek przyszłości przeszedł Martin do chwili obecnej i pomaszerował do lombardu z ostatniem i jedynem, porządnem ubraniem. Był to krok rozpaczliwy, ponieważ dzielił go od Ruth. Martin nie posiadał innego przyzwoitego ubrania, w tem zaś, które pozostało, możnaby jeszcze chodzić do sklepików, a nawet do siostry, ale absolutnie nie można było pokazać się u państwa Morse.
Pracował dalej w nędzy i prawie już w rozpaczy. Zdawało się, że przegrana i druga bitwa, i że pozostaje tylko — szukanie posady. Wziąwszy posadę — dogodzi wszystkim — sklepikarzom, siostrze, narzeczonej, a nawet Marji, której winien był komorne za miesiąc. Maszyny do pisania nie opłacał już dwa miesiące, ajencja zaś żądała pieniędzy lub zwrotu maszyny. Zrozpaczony, zdecydował się Martin na kompromis, na zawieszenie broni w walce z losem, aż do czasu umożliwienia sobie nowego ataku. W tym celu stanął do egzaminu kandydatów do służby cywilnej w państwowych urzędach pocztowych. Ku swemu zdziwieniu — zdał jako pierwszy. Posada została zapewniona, chociaż nikt nie wiedział, kiedy nadejść może wezwanie objęcia obowiązków.
W tym to właśnie czasie najniższego upadku fortuny sprawna i naoliwiona maszyna wydawnicza — przełamała swój stereotypowy automatyzm. Rozluźniła się widocznie jakaś śrubka, czy wyschła oliwiarka, nie napełniona w porę, gdyż pewnego ranka, listonosz wręczył Martinowi małą, cienką kopertę. Martin spojrzał na lewy, górny koniec koperty i wyczytał firmę i adres miesięcznika „Transcontinental“. Serce uderzyło mocniej, kolana zadrżały, chłopak poczuł się słaby i bliski omdlenia. Dowlókł się, słaniając, do swego pokoju i usiadł na łóżku, mnąc w palcach zamkniętą kopertę. W tej chwili zrozumiał po raz pierwszy w życiu, że można paść trupem, otrzymawszy niespodziewanie jakąś bardzo pomyślną nowinę.
Pomyślną była zaś nowina niewątpliwie. Cienka koperta nie zawierała rękopisu — zawierać więc musiała zawiadomienie o jego przyjęciu. Martin pamiętał, że do „Transcontinentalu“ posłał „Dźwięk dzwonów“, jedną ze swych pierwszych „okropnych opowieści“ — zawierającą około pięciu tysięcy słów. Ponieważ zaś pierwszorzędne pisma płacą zawsze z chwilą przyjęcia — koperta zawierać powinna czek. Dwa centy za słowo — dwadzieścia dolarów za tysiąc; czek powinien być na sto dolarów. Sto dolarów! W chwili, gdy otwierał kopertę, najwyraźniej zaczerniły mu się wszystkie pozycje długów: trzy dolary, osiemdziesiąt pięć centów — sklepikarzowi; rzeźnikowi cztery dolary; piekarzowi dwa; w owocarni pięć; razem czternaście, osiemdziesiąt pięć. Pozatem: zaległe komorne — dwa dolary, pięćdziesiąt centów; komorne za miesiąc zgóry, — tyleż; maszyna za dwa miesiące zaległe, osiem dolarów; za jeden miesiąc zgóry — cztery dolary; razem trzydzieści jeden dolarów, osiemdziesiąt pięć centów. Potem dodawać począł sumy na wykupienie zastawionych rzeczy, plus zarobek lichwiarza; a więc: zegarek pięć dolarów, pięćdziesiąt centów; palto pięć dolarów, pięćdziesiąt centów; rower siedem dolarów, siedemdziesiąt pięć centów; ubranie pięć dolarów i pięćdziesiąt centów (co prawda 60% lichwiarskiego zarobku, ale to głupstwo) — suma ogólna zobowiązań pięćdziesiąt sześć dolarów, dziesięć centów. Martin ujrzał unoszącą się w powietrzu tuż przed oczyma cyfrę, wyrżniętą jakoby; ognistemi znakami. Potem całe odejmowanie, potem resztę: czterdzieści trzy dolary, dziewięćdziesiąt centów. Po spłaceniu więc wszystkich długów, po pokryciu wszystkich zobowiązań, pozostawało mu jeszcze w kieszeni czterdzieści trzy dolary, dziewięćdziesiąt centów. Komorne i rata za maszynę opłacone będą za miesiąc zgóry.
Martin wyjął powoli z koperty kartkę papieru, zapisaną na maszynie. Rozchylił — czeku nie było. Zajrzał do koperty, podniósł ją ku światłu, wreszcie, nie wierząc oczom, rozdarł na strzępki drżącemi z pośpiechu rękami. Czeku nie było. Czytał więc list, przeglądając pośpiesznie redaktorskie zachwyty na temat jego utworu i szukając tego, co w tej chwili było najważniejsze: wyjaśnienia, dlaczego nie przysłano czeku? wyjaśnienia nie znalazł, lecz znalazł coś, od czego w jednej chwili zwiądł. List wyśliznął mu się z rąk, oczy zgasły, cały opadł na poduszkę, naciągając kołdrę aż do twarzy.
— Pięć dolarów za „Dźwięk dzwonów“! Pięć dolarów za pięć tysięcy słów? zamiast dwóch centów za słowo, dziesięć słów za centa! A redaktor jeszcze komplementuje! Czek zaś prześle po wydrukowaniu?! Więc wszystko to zawracanie głowy, owe dwa centy za słowo i zapłata w chwili przyjęcia! Zwyczajne kłamstwo, i on dał się oszukać! Nigdy nie brałby się do zarobkowania piórem, gdyby o tem wiedział. Pisałby dla samego siebie, wziął posadę — dla Ruth. Powrócił myślą do dni, kiedy po raz pierwszy pisać zaczął, i przeraziła go ilość zużytego nato czasu. I po takiej pracy — dziesięć słów za centa! Legendy o olbrzymich honorarjach sławnych pisarzy są zapewne również fałszywe! Wiadomości z drugiej ręki o rzemiośle pisarskiem są nieprawdą! Ma teraz dowód. „Transcontinental” kosztuje dwadzieścia pięć centów, pełna zaś godności i artyzmu okładka przypuszczać każe, że jest to jedno z pierwszorzędnych czasopism. Jest solidne, poważne, i wychodzi od lat dwudziestu kilku. Więcej; na wewnętrznej stronie okładki wydrukowany jest zawsze aforyzm jednego z pisarzy wszechświatowej sławy, głoszący szczytną misję „Transcontinentalu”. Nadmienić należy, iż pierwsze utwory owej gwiazdy literackiej ukazały się właśnie w tem samem piśmie, pod tą samą okładką, ów więc wzniosły, szczytny i natchniony „Transcontinental” płaci pięć dolarów za pięć tysięcy słów! Martin przypomniał sobie, iż sławny pisarz umarł zczasem gdzieś na obcej ziemi — w ostatniej nędzy; było to zupełnie zrozumiałe wobec wspaniałych honorarjów autor¬ skich.
Tak, złapał się na wędkę! Gazety kłamią o pisarzach, ich zarobkach, on zaś, Martin, zapłacił za to dwoma latami życia. Ale teraz — wykrztusi wędkę zpowrotem. Ani jednej linji nie napisze na sprzedaż. Zrobi to, czego pragnie Ruth. Weźmie posadę. Myśl o posadzie przypomniała mu Joe — Joe wędrującego przez krainę słodkiego próżnowania. Martin westchnął ciężko, z zazdrością... Reakcja po 19-to godzinnej codziennej pracy wstawała coraz potężniej. A jednak Joe nie był przecie zakochany, nie ponosił odpowiedzialności za miłość i mógł sobie dowoli wędrować przez słodki kraj próżnowania. On, Martin, miał powód do pracy — stanąć do niej chce i musi. Jutro rano zacznie szukać posady! Zawiadomi też Ruth, że zmienił plany na przyszłość i skłonny jest przyjąć zajęcie w biurze jej ojca.
Pięć dolarów za pięć tysięcy słów, dziesięć słów za jeden cent — oto rynkowa cena sztuki. Cały nonsens, cała podłość tego faktu wypełniły myśli chłopaka; równocześnie zaś pod zamkniętemi powiekami płonęła ognista cyfra 3.85 — suma, którą winien był sklepikarzowi. Martin wstrząsnął się od nagłego dreszczu i w chwili tej zdał sobie sprawę, że bolą go kości. Najmocniej bolał kark. Pozatem bolała głowa — bolał wierzchołek i tył czaszki, mózg zdawał się puchnąć, ból między brwiami stawał się wprost nie do zniesienia. A powyżej brwi, nieruchomo, gdzieś pod kością czoła, paliła się bezlitosna cyfra „3.85“. Martin otworzył oczy, żeby; uciec od tego widoku, lecz jaskrawe światło dzienne zdawało się razić białka i zmusiło go do opuszczenia powiek, poczem fatalne „3.85“ zabłysło znowu.
Pięć dolarów za pięć tysięcy słów, dziesięć słów za cent — oto myśl, co wżarła się w mózg, i od której nie było ucieczki, tak samo dobrze jak od natarczywej cyfry „3.85“ pod powiekami. Nagle cyfra poczęła się zmieniać, i Martin przyglądał jej się z calem natężeniem, dopóki nie zapłonęło wyraźne „2“. Aha — pomyślał — to piekarz! Zkolei ukazało się „2.50“. Martin był zdumiony i biedził się nad rozwiązaniem tej zagadki, jakby odpowiedź była kwestją życia lub śmierci. Winien był komuś dwa dolary, pięćdziesiąt centów — to nie ulegało wątpliwości. Ale komu? Rozstrzygnięcie było zadaniem, narzuconem przez jakowyś wszechmocny, a wrogi rozkaz, i chłopak błądził po nieskończonych zaułkach własnego mózgu, otwierając wszelkie zakamarki i skrytki, zawalone strzępkami wspomnień i rozpoznań, nadaremnie szukając odpowiedzi. Po jakimś niewiadomym przeciągu czasu, długim jak stulecie, nagle z łatwością i bez wysiłku pojął, że owe „2.50“ winien jest Marji. Z ulgą zwrócił się całą duszą ku scenie tortur pod powiekami. Rozwiązał zagadkę; wolno mu odpocząć. Lecz nie! „2.50“ zniknęło, a na tem samem miejscu płonęło już złowrogie „8.00“. A to kto znowu? Raz jeszcze trzeba przewędrować straszliwy labirynt zaułków mózgu — znaleźć odpowiedź.
Jak długo trwało błądzenie i poszukiwanie, Martin nie wiedział, lecz po jakimś okresie czasu, który wydał mu się nieskończenie długi, przywołało go do przytomności stuknięcie drzwi i łagodne pytanie Marji, czy nie jest przypadkiem chory. Odpowiedział zdławionym głosem, którego sam nie poznał, że właściwie nie, tylko uciął sobie drzemkę. Zdziwił się, zauważywszy ciemność, panującą w pokoju. List dostał przecie o drugiej popołudniu! Zrozumiał, że jest chory.
Po chwili osiem dolarów zatliło się znowu pod powiekami i wprzęgło chłopaka w niewolę nowych, straszliwych rozkazów. Tym razem jednak wziął się na fortel! Poco ma wędrować przez wszystkie korytarze mózgu? Nato trzeba być głupcem. Lepiej zmusić mózg do wirowania wokoło siebie, sporządzić olbrzymią dźwignię i pchnąć to potwornie wielkie kolisko losu, karuzelę pamięci, wirującą sferę poznania... Ruch obrotowy stawał się z każdą chwilą szybszy, aż zawrotny pęd wessał Martina i cisnął, kręcąc, w odmęt czarnego chaosu.
Naturalną koleją rzeczy znalazł się w maglu, krochmaląc czyjeś sztywne mankiety. W miarę jak krochmalił, na mankietach majaczyć poczęły cyfry. Nowy sposób znaczenia bielizny — pomyślał — przyjrzawszy się jednak bliżej, spostrzegł czarne „3.85“ na białej płaszczyźnie mankietów. Przypomniało mu się, że to cyfra długu w owocarni, i że to właśnie rachunki furkoczą i po latu ją między walcami magla. Wspaniały pomysł! rozsypie rachunki po podłodze i w ten sposób uniknie płacenia! Już zrobione. Miął kartki i ciskał na niezwykle brudną podłogę. Stos rósł z każdą chwilą, i chociaż każdy rachunek zwielokrotniony był tysiąckrotnie — rachunek Marii na dwa i pół dolara figurował na jednej tylko kartce. Znaczyło to, że Marja nie będzie upominać się o zapłatę, wobec czego Martin zdecydował wspaniałomyślnie, że właśnie ten jeden tylko rachunek zapłaci. Rzucił się więc na poszukiwania tej kartki w ogromnym stosie papierów. Szukał długo i rozpaczliwie, szukał aż do chwili, kiedy zjawił się zarządzający hotelem, gruby Holender. Wpadł w szał wściekłości i ryczeć począł nieludzkim głosem: „Wytrącę ci, jucho, z pensji za te mankiety!“ Stos rozrósł się tymczasem w wysoką górę, i Martin pojął, że skazany jest na tysiące lat pracy, żeby pokryć podobną stratę. Dobrze. Nie pozostaje więc nic innego, jak zamordować Holendra i podpalić pralnię. Ale grubas uprzedził go: chwycił za kołnierz i miotać począł to wdół, to wgórę; cisnął nawet ponad stół z żelazkami, ponad piec, ponad magiel, ponad pralnię i wyżymaczkę, aż do pokoju maszyn. Martin tańczył tak zawzięcie, aż zęby poczęły mu szczękać, i rozbolała głowa; podziwiał, że gruby Holender był aż tak silny...
Wreszcie ponownie znalazł się przed maglem, tym razem odbierając gotowe mankiety; wydawca jednego z czasopism podawał je po drugiej stronie. Każdy mankiet był czekiem, i Martin rzucał się na nie trwożnie, w gorączce oczekiwania, lecz wszystkie były czyste i białe. Stał więc tak i odbierał puste czeki około miljona lat, ani jednej kartce nie pozwalając ujść rąk, w nadziei, że może ta jedna właśnie będzie wypełniona. Wreszcie natrafił, podniósł jedną ku światłu. Czek opiewał na pięć dolarów. „Ha, ha, ha!“ — rechotał wydawca po drugiej stronie magla.
— Jeśli tak, to zabiję! — krzyknął Martin, wyszedł do pokoju maszyn po siekierę i znalazł tam Joe, krochmalącego rękopisy. Nadaremno próbował go powstrzymać, wreszcie cisnął weń siekierą. Ostrze jednak zaryło się widocznie w powietrzu, Martin zaś znalazł się w izbie do prasowania, pośród szalonej zamieci śnieżnej. Ach, nie, to nie śnieg pada! To sypią się czeki, czeki na olbrzymie sumy — najtańszy jest na tysiąc dolarów. Zaczął je zbierać, i układać starannie w paczki po sto, ostrożnie związując każdą paczkę szpagatem.
Nagle podniósł głowę od roboty i zobaczył, iż Joe żongluje mankietami, żelazkami i krochmalonemi rękopisami. Znowu i znowu sięgał po czeki i dodawał paczkę po paczce do skłębionej zamieci, co wreszcie przebiła dach i ulatywać poczęła wirującemi skrętami. Martin rzucił się naprzód, porwał siekierę i cisnął ją w skłębiony chaos. Wreszcie Joe chwycił Martina i również cisnął go wślad za siekierą. Martin przebił dach, zaplątany we własne rękopisy. Spadłszy na ziemię — trzymał ich całą naręcz. Ale natychmiast podrzuciło go znowu coś w górę, raz jeszcze i jeszcze raz i nieskończoną ilość razy... Hen, zdaleka, zwysoka, dosłyszał dziecinną, drżącą przyśpiewkę: „walczyka jeszcze, o Willie, wkółeczko, wkółeczko, wkółeczko...“
Siekierę odnalazł w samym środku mlecznej drogi czeków, krochmalonych koszul i rękopisów. Postanowił solennie, powróciwszy na ziemię, zabić Joe. Nie powrócił jednak.
Zato o drugiej w nocy Marja, przez cienką przegródkę usłyszawszy jęki, weszła do izdebki chłopaka, żeby ciało obłożyć mu gorącemi żelazkami i mokrą płachtą przykryć zbolałe oczy.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.