Marya Magdalena (Tarnowski, 1865)/Wstęp

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernest Buława
Tytuł Marya Magdalena
Pochodzenie Poezye Studenta Tom IV
Wydawca F. A. Brockhaus
Data wyd. 1865
Miejsce wyd. Lipsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cały poemat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cały tom IV

Indeks stron

WSTĘP.

Dzień światłości czuje źrenica nieśmiertelna — w czarnych cieniach — długo — przeciągle tonąca daremnie — nieujrzawszy iskry — ani iskry, która z iskry gasnącej — co choć konając rozdziera płaszcz nocy podziemnej i konając woła, ja jestem! a więc jest światłość która ze mnie — jako z ziarna w ziemię rzuconego — powstanie wielkim płomieniem, którego ramiona jak dębu konary, rozejdą się po ziemi i odbiją po niebie... że błękit krwawą zapłoni się łóną — a choć echa tej światłości drgając konają po wieków przestworzu śród cienia, jednak źrenica widziała iskrę nieśmiertelności. — —




Lecz lepiej źrenicy która niewidziała iskry — i niewiedziała co iskra, niźli źrenicy, która widziała ją co mogła zrodzić płomień konającą na tryumf cieniom... gdy duch krzyknie jak orzeł skrwawiony: Była!... mogła być — i zgasła! już jej niema, niebędzie — niebędzie!... wtórzy odgłos myśli po niezgłębionych duchu otchłaniach — i przenika wszystkie zakątki jego a kędy doleci, tam smutek zwątpień marą woła: Niebędzie! niebędzie. — —
Jak takiej źrenicy mile — jak jej bosko, kiedy z piekła pokus, z labiryntu obłędów, zwaliwszy sfinksa niepewności a dziewiczym majestatem swej wiary wypłynie nad gwiazdy — i ujrzy słońce — (opatrzności) — napije się tych promieni u źródła, co nie są jako ogień ziemski który pali i drżąco oświeca a gaśnie co chwila — o! wtenczas źrenica patrzy — i śpiewa hymn swój, hymn nieskończony stworzenia i widzi dwa wielkie promienie, co rozdarły chmurę nocy i pobiegły w dwie różne strony a jednak różnemi bieżąc drogami, u jednego zbiegły i zlały się celu — jako dwa ramiona w modlitwie splecione. Jeden promień po niebie na wschód, wtóry na zachód strzelił, a w dwa wielkie ramiona, życia i światła — tknęły ziemię śpiącą i zmarzłą, jak gadzinę przy drodze niebios: wołając: zbudź się śpiąca — nocą uśpiona, mgłami zwleczona — ciemnością oślepła — wstań — dotykamy ciebie — tchnienie nasze niechaj owieje ciebie — wciągnij je oddechem — ono stanie ci za tchnienie milionów. — — —
I zniknął chaos ziemi — lecz jako gadzina wzniosła ziemia łeb’ ciężki zmysłami — obłudą — światłość miała jej dać skrzydła — a ona żądło wystawiła światłości pełzając — o puść mnie, ryknął piorun — wąż niebios — puść ojcze światłości! a węża ziemskiego zabiję — ja czołgan chyżej po chmurach niż on dźwignie łeb syczący, pełzając po swych błoniach nieskończonych. — Lecz ojciec światłości nic nieodrzekł — i stała się cisza wielka — a wąż coraz się pasł, i liście i kwiaty żuł na pożywienie — i sen gruby. — «Czyż ta czołgająca istota weźmie później, zamarłszy wprzód skrzydła białe?... Czy wzbije się na gwiazdach i rozepnie skrzydła świetlane grające arf milionem po słońcach niebios.» Tak pytali trzej aniołowie, przelatując nocą z daleka — lecz odpowiedź aniołom grzmiała daleko jak skon grzmotu na Sinaju chmurnych szczytach. I w ciszy nocnej przelecieli nad ranem, a każdy dłonią trącił gwiazdę wśród nocy płonącą, i trzy gwiazdy spadły w ciemność czarną. Czy gwiazdy spadły?... nie! one oczyściły swe światło, co płonie na wieków wieki! a choć po wiekach wieków zgasną w wielkim blasku, ty nie zagaśniesz o myśli, której pióra unoszę w krainy miłości. — —




Orle śnieżny ludzkości — do lotu! do lotu!...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Tarnowski.