Marzenie i pysk/O literaturze niemoralnej

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Marzenie i pysk
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ”
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O LITERATURZE NIEMORALNEJ

Kiedy przed kilkunastu laty wydrukowałem tomik wierszy, jedno z „poważnych” pism galicyjskich pisało o nim w te słowa:

„Literatura nasza zaczyna się coraz bardziej zanieczyszczać utworami tak wstrętnemi, że wypadnie osobny dział w niej otworzyć p. t. „Utworów kloacznych”. Z lekkiej ręki p. Żeromskiego namnożyła się już plejada pisarzy etc...
„...do niedawna wyrazów tych nie widziało się drukowanych chyba w słownikach. We Francji — jeżeli się nie mylimy — pierwszy Wiktor Hugo pozwolił sobie na ich wprowadzenie do swoich powieści; w Polsce pierwszy Wyspiański. Ludziom brudnym, mającym dusze gminne a serca zdeprawowane, ogromnie się to podobało”, etc. etc.

Artykuł ten, w którym ja, wówczas „pentak” literatury, miałem zaszczyt znaleźć się na ławie oskarżonych z dwoma naszymi największymi pisarzami, dowodzi:
że, jak to miałem sposobność zauważyć, jednym z zasadniczych atrybutów wszelkiej żywotnej literatury jest obrażać poczucia moralne swoich współobywateli;
że w akta procesu o niemoralność zawsze musi się zaplątać jakiś szelma Francuz; tym razem (nie wiem czy zupełnie trafnie) Wiktor Hugo...
Bo przyczyny nieporozumień o moralność między nami a Francją tkwią bardzo głęboko; trzeba ich szukać w zasadniczo różnej koncepcji tych dwóch literatur. Literatura polska, dla wielu przyczyn o których za długoby mówić, miała zawsze ton wychowawczy, nauczycielski i pod tym kątem przyuczyła nas odnosić się do zjawisk. Dominujący natomiast ton literatury francuskiej jest inny; jest nim żądza poznania, ciekawość zgłębienia własnej istoty — człowieka — rozważanie rzeczy samej w sobie. Tam gdzie Polak moralizuje a priori, Francuz ogląda ze wszystkich stron, docieka, rozważa, potrząsa sceptycznie głową...
Swojego czasu uderzył mnie pewien przykład, o tyle ciekawy iż zaczerpnięty z jednej epoki i z bardzo pokrewnego środowiska: mianowicie uwagi o pijaństwie dwóch szlachciców bawiących się piórem, Reja i Montaigne‘a. Rej potępia pijaństwo bezwzględnie, po kaznodziejsku; Montaigne zważa je pod rozmaitym kątem, u rozmaitych narodów, w jego dodatnich i ujemnych stronach, oceniając je zresztą pobłażliwie, z tą uwagą że sam mu nie hołduje. Otóż jestem pewien, iż, wypaliwszy swój morał, dobry pan Rej urżnął się z bracią szlachtą aż mu się ze łba kurzyło i wytrzeźwiał aż na trzeci dzień; Montaigne zaś, że był delikatnego zdrowia i wybredny w towarzystwie, skończywszy dyktować swój rozdział, położył się do łóżka i czytał Plutarcha. A zaś nasz historyk literatury, zestawiwszy te dwa ustępy, wyciągnie z nich bardzo poważne wnioski o najoczywistszej wyższości moralnej Polaka nad Francuzem w odniesieniu do kwestji pijaństwa.
Z jednej strony tedy morał, z drugiej ciekawość poznania, bezinteresowne szukanie prawdy i szczerość w jej wyrazie. Otóż uczono mnie w szkole, iż dążenie do poznania siebie jest najpotężniejszym elementem moralnym. „Cnota to wiedza” Sokratesowe, „Znaj siebie samego”, ów podstawowy aksjomat starożytnej wyroczni, czyż nie tę właśnie prawdę mają na myśli? Czyż nie ten cel ma rachunek sumienia i konfesjonał, który dla naszych przodków był jedynem seminarjum autopsychologji? To bezwzględne obnażenie swej istoty aż do najbardziej utajonych drgnień myśli; to kontrolowanie pobudek każdego czynu, wyłapywanie ułomnej natury ludzkiej na każdem oszustwie i każdem omamieniu, to wszystko Polak uprawia chyba tylko przy konfesjonale, bo w życiu obełguje się bez opamiętania. A to właśnie jest treścią całej prawie literatury francuskiej, mimo iż rodzi się naogół z innych źródeł; nie ze skruchy, ale z ciekawości poznania. Stąd wynikają owe nieoczekiwane związki i powinowactwa, na tle tego powszechnego rachunku sumienia, który, tragicznie czy wesoło, w farsie czy w filozoficznem dziele, odbywa się ciągle. Myśli Pascala, ta najżarliwsza księga chrześcijanina, są w połowie transkrypcją z owego arcysceptyka Montaigne‘a, inaczej tylko naświetloną uczuciowo. Skojarzyła ich bezwzględna szczerość wejrzenia w siebie. Rousseau, który umoralnił i odnowił całą epokę, napisał swą plugawą i bezwstydną Spowiedź jedynie dlatego, że wziął sobie za godło absolutną szczerość. Czy mogą być dwa bardziej przeciwne krańce niż Chateaubriand i Rabelais? Jeden podniosły i czysty w słowach odnowiciel chrześcijaństwa we Francji, drugi plugawy i świętokradczy mnich, najbezwstydniejsze pióro jakie istniało. I oto Chateaubriand mówi o nim tym tonem, jakim się mówi o swoim wielkim przodku: „Rabelais jest ojcem literatury francuskiej”. To wszystko, to są związki dla nas, ludzi „moralnych”, dosyć niepojęte, a jednak trzeba je rozumieć koniecznie, jeżeli się chce mieć prawdziwy sąd o literaturze francuskiej, tak samo jak trzeba rozumieć związki między fizyką Kartezjusza a pornografją Crebillona.
Mimo to, wyznaję sam, iż, kiedy oglądam jakąś „ostrzejszą” sztukę na naszym, polskim gruncie, bywam nieco zażenowany. Dlatego, że czuję, iż naokoło mnie publiczność bierze ją inaczej. A to znów dlatego, iż dany utwór literacki zjawia się u nas jakby wyrwany z całości, brak nam ogniw ewolucji, brak bliskiego współżycia z dawniejszemi koncepcjami, których on jest warjantem.
Wyobraźmy sobie literaturę jako salon (i wyrosła ona w znacznej mierze we Francji z takiego salonu), gdzie bardzo inteligentni ludzie dyskutują o sekretach duszy ludzkiej. Że ta dyskusja trwa już parę wieków, niełatwo w niej powiedzieć coś nowego; trzeba zainteresować jakiemś niezwykłem, śmiałem oświetleniem. W takiej rozmowie, gdy chodzi o uzmysłowienie pewnych prawd, nie zgorszy ani przerazi jaskrawy przykład; wszyscy przyzwyczajeni są do takiej gimnastyki myśli. Ta lub owa skłonność ukryta w zaułkach ludzkiego serca ukaże się wyolbrzymiona, potworna; to znów uproszczona do jakiejś linji monstrualnego szematu lub karykatury.
Takim monstrualnym choć doskonale logicznym komentarzem jest np. Rogacz wspaniały Cromelyncka; komentarzem do dyskusji, ciągnącej się przez kilka wieków. Dwa zwłaszcza momenty z literatury francuskiej przywodzi mi na pamięć ta sztuka. Jeden to ów słynny V-ty akt Szkoły żon Moliera, gdy Arnolf, wyczerpany męką bezsilnej zazdrości, strwoniwszy cały arsenał środków ochronnych, ryglów, morałów, strachów, gróźb i próśb, powiada swej Agnusi dość wyraźnie: „Pozwolę ci na wszystko, na wszystkich... byle nie z nim, byle nie z tym, którego kochasz“... W tej scenie, która ściągnęła na autora gromy oburzeń, a którą dziś dzieci czytają w szkole komentowaną przez profesora, w tej scenie tkwi już w Arnolfie coś z potwornego Brunona z ostatniego aktu Crommelyncka. Tylko że Molier w nieubłaganej logice zwykł był iść tylko tak daleko, jak daleko mógł iść pozostając żywem życiem a nie teorematem; równocześnie jednak oświetlał nam w jednym błysku najdalsze perspektywy namiętności. Raz po raz są w Molierze te błyski, z których mogłaby powstać nowa komedja — lub dramat.
Drugi utwór, który rzuca mi swój refleks na Brunona, to Spowiedź dziecięcia wieku Musseta. Oktaw (czyli sam Musset) kochał namiętnie kobietę, która była wcieleniem kłamstwa; później spotkał i pokochał inną (zabawne jest, iż za model dla obu kobiet posłużyła mu w istocie jedna i ta sama!), która była wcieleniem czystości i prawdy; ale w drobnej rzeczy, dla żartu, skłamała mu coś niewinnie. W tym jednym błysku (jak w Brunonie nawet bez tej przyczyny) lęgnie się w nim niewiara, niewiara zupełna; tragedja świadomości, iż jeden człowiek nic nie wie w gruncie o sercu drugiego. Oktaw szaleje; dręczy swoją anielską Brygidę bez miłosierdzia; gdyby poeta popuścił sobie wodze, mogłyby się łatwo rozgrywać w tej wiosce okrutne eksperymenty Brunona. Pcha kochankę w objęcia drugiego mężczyzny, karmi i tuczy swą zazdrość wszystkiemi mękami, aż wreszcie zabija miłość Brygidy. Jak wczorajsza Stella, Brygida odchodzi z tym drugim, który (o szczęście!) „pozwoli jej być wierną”.
To tylko mały przykład, w jaki sposób najśmielsze nowatorstwo i najzuchwalsza niemoralność znajduje we Francji „żyro” w klasykach, którzy siali zgorszenie przed wiekiem, dziś zaś są oficjalną lekturą szkolną. I dlatego powiem śmiało: dla szczerości, dla ludzkości naszej kultury literackiej, brak nam jest


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.