Miłość za grobem/Dzień Drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Pedro Calderón de la Barca
Tytuł Miłość za grobem
Pochodzenie Dramata
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1887
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Porębowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DZIEŃ DRUGI.
Alpuharra. Okolice Galery.



SCENA I.
(Słychać bębny i trąby; wchodzi wojsko z don Juanem Mendozą i don Juanem Austryackim).
Juan A.

Zbuntowana opoko,
Któréj rozsiadła butnie i szeroko
Groźna machina nieociosanemi
Boki zgnębionéj zaciężyła ziemi
I wyniosłą posturą
Ścieśnia powietrze, przykrzy się lazurom;
Rozbójnicze łożyska,
Skąd raz wraz piorun poroniony błyska
Niby z brzemiennych zbrodniami żywotów
I aż Afryki sięga hukiem grzmotów;
Dzisiaj, dzisiaj dzień krańczy
Twego zuchwalstwa i zdrady pohańczej.
I tuszyć ci daremno
Zbawienia! — kara twa przybywa ze mną,
Choć idzie bez ochoty,
Że takie nizkie przeznaczono loty
Mojéj dumy imprezie;
To nie zwycięstwa bowiem, ale rzezie,
Owszem, honor mi plami,
Że się wybrałem rozpędzać bandytów,
I uganiać się za rozbójnikami.
Toż i słuszniejsza, zgodniejsza z mem męstwem,

Że kaźnią boje te zwę, nie zwycięstwem.
Posłuchać chciałbym, nim naprzód podążę,
Przyczyny buntu.

Mendoza.

Więc słuchaj mię, książę:
— Oto, austryacki orle,
Jest ta sławna Alpuhara,
Ta strażnica Maurów stara,
Ta naturalna warownia,
Gdzie żarzy się buntu głownia;
Gdzie afrykańscy górale
Marzą własnym szałem pjani
Restauracyą Hiszpanji.
— Skalista, dzika, posępna,
Wysokością niedostępna,
Położeniem ciosom skryta,
A załogą niezdobyta.
Czternaście mil wokrąg liczy;
— Pięćdziesiąt, jeśli się zmierzy
Po szczytach, któremi się jeży...
A śród rozpadlin téj dziczy
Urodzajnéj roli płaty,
Doliny ubrane w kwiaty,
Kwieciem sady malowane,
I wszystkie góry zasiane
W wioski i wile i miasta —
Tak, że gdy się słońce schyla,
Śród światła, co się przesila,
Z nocą, każde z nich wyrasta
Z pomiędzy szkarpów granitu,
Jakby stoczone ze szczytu
I zatrzymane śród drogi.
Miejsce tam główne zabiera
Berha, Gayia i Galera,
Gdzie też zasiadły załogi
Trzech powstańczych naczelników.
— Maurów trzydzieści tysięcy,
Nie licząc niewiast i dzieci,
Góra w łonie swojém mieści.
Oblężenie ich nie straszy,
Nie braknie im trzód ni paszy,
A i ten nie zakłopoce
Brak, bo niżeli mięso, raczéj

Za żywność mają owoce,
Czy to świeże czy surowe,
I ogrodowe warzywa,
Gdyż nietylko bujna niwa,
Ale granit nieprzekuty,
Hojne im płaci trybuty.
Nabyli bo w ról kulturze
Sztukę i biegłość tak duże,
Że z pod pługa i motyki
Płodnym głaz wychodzi dziki.
— Jaka powstania przyczyna?...
Ponieważ i moja wina
Z ową przyczyną się wiąże,
Pozwól, że zamilczę — książę,
Choć może lepiéj sto razy
Rzec tak, niż rzec, że nią były
Owe surowe ukazy,
Co miast przygiąć, podrażniły
Okrucieństwem — tak rzec muszę...
Jeśli już winy wypadnie
Szukać, niechaj na mnie spadnie.
— Więc cokolwiek ją stanowi:
Ta moja wzgarda, czy może
Zdarzenie, iż Valorowi
Nazajutrz po owym sporze
Alguacil u drzwi senatu
Sztylet wydobył z pod płaszcza;
Czy owe edykta, zwłaszcza,
Że sroższych pełne dekretów
Szły z królewskich gabinetów, —
Tak ich pozbawiły gruntu,
Iż musieli jąć się buntu, —
— Dość, że tu do Alpuhary
Ściągnęli powoli wszytek
Lud swój i broń i dobytek.
Trzy lata w głuchym sekrecie
Knowali swoje zamiary,
Cudem, tacy liczni przecie!
Dziwne to i budujące,
Że wszystkie owe tysiące,
Ściągnione razem do rady,
Nie chowały w sobie zdrady;
Że przez przeciąg dni tak wiela

Zabrakło donosiciela.
Jak błądzi, jak racji niema,
Kto mówi, że tajemnica
Nie dotrwa pomiędzy trzema!
Dotrwa między trzydziestoma
Tysiącami, jeśli wszystkim
Jéj świętość będzie świadoma.
— Pierwsze orkanu zwiastuny,
Jak przedsłannicze pioruny,
Które śród skał kuły z cicha
Nienawiść, mściwość i pycha,
Były rabunki kościołów,
Były mordy i grabieże,
Plwania przeciw świętéj wierze,
Ustawne z prawem zatargi;
Tak, że nakoniec Granada
Wybuchnęła w krwawe skargi
Zamieniona na widownię
Najokropniejszych tragiedyj.
Szła ich ukrócić ponownie
Sprawiedliwość; ale skoro
Poczuła powagę chorą,
Zmieniła laskę na miecz,
Na czyn swe imię dostojne,
— I przeszło w domową wojnę,
Co było zrazu oporem.
Poległo z Korregidorem
Prawo; gród w trudnéj pozycyi
Wezwał pomocy milicyi
Lądowéj; nie wystarczyła,
Bowiem się ciągle chyliła
(Nowość ma czary tajone)
Fortuna na zdrajców stronę,
Tak, że nam nierównym losem,
Dostawał się cios za ciosem.
— Jakie głupie i bolesne,
Że gdy raz się wysforują,
Nie popuszczą, aż uszczują.
— Wzrastały więc równoczesne
Nasze porażki i klęski,
Ich pycha i humor zwycięski;
A krajowi szkoda rośnie,
Bo już powiadają głośnie,

Że pomoc dostaną z Afryki.
Jeśli zaś tu owe szyki
Zmierzą, to wstępu im bronić,
Znaczy — siły swe rozdrobić,
Znaczy zwłaszcza — kraj odsłonić.
Bo jeśli raz się poczują
W sile, reszta zachce zrobić
Téż powstanie: Ci, co góry
Obsiedli Estremadury
I Kastylią i Walencją,
— Wszyscy gorą buntu chęcią.
Po pierwszéj naszéj przegranéj
Strząsną nieznośne kajdany.
Że mimo szał zaciekłości,
Pełni przecież są chytrości
I politycznego sądu,
Słuchaj książę, jaką rządu
Ustroili sobie formę:
(Bo wiemy od wziętych szpiegów
Całe dzieje tych zabiegów)
Naprzód zwrócili staranie
Na elekcyą naczelnika;
Lecz ponieważ głosowanie
Nie rozstrzygnęło wyboru,
Bowiem padły głosy jedne
Na don Fernanda z Valoru,
Inne na równie godnego
Don Alvara Tuzaniego,
De Malek rozstrzygnął radą,
Aby Valor brał koronę,
Otrzymując wraz za żonę
Dońę Isabel Tuzani.

(n. s.)

Jakim mię napawa bólem
Wybór ów, zrządzenie owo!
Czemu nie on został królem,
Zamiast, że ona królową?...
(gł.) Valor więc koronowany
Skierował swe pierwsze plany
Na powagi podkopanie
Naszych praw, naszych dekretów.
By je zdeptali tém chętniej,
Już do swych własnych namiętni,

Zabronił, by bez wyjątku
Nikt nie zwał się chrześcijaninem,
Ni jął się chrześcijan obrządku. —
— Sam utwierdził prawo czynem
Przybierając sławne z dziejów
Nazwisko Abenhumeyów,
Niegdyś mocarzów Korduby,
Których chce brać spadek chluby. —
Aby nie słyszano mowy
Nigdzie innéj jak arabskiej,
Strój noszono narodowy,
Drobne nawet sprawy dzienne
Spełniano po Alkoranie.
Potém siły swe wojenne
Rozdzielił. A mianowicie
Gród, który pierwszy widzicie,
Książę — Galerę, gród, który
Ubrała dbałość natury
W naturalny mur i fosy,
Obronny na wszystkie ciosy,
Że bez wielkiéj w ludziach straty
Żadne go nie wezmą armaty
Pod Maleka zdał sztandary,
De Maleka, ojca Klary,
Która Maleki nazwisko
Odtąd nosi. Tuzaniemu
Oddał Gavii opoczysko;
Sam na Berha rezyduje
I jest sercem, co pulsuje
W głębi kamiennego cielska.
— Taka moc nieprzyjacielska
I takie rozpołożenie,
Które tu niby na scenie
Książę widzisz. Patrz, ta szara
Głazów masa, Alpuhara
Swoją barbarzyńską grozą
Tutaj do nóg ci podana
Zda się, czuje w tobie pana.

Juan.

Wasze słowa — drogoskazy
Godne i was i Mendosów,
To jest, rzetelne dwa razy.

(Słychać bębny).

— Skąd pobudka i w téj chwili?

Mendoza.

Wojsko na musztrę wychodzi.

Juan.

Co to za oddział?

Mendoza.

Z Granady
I z okolic.

Juan.

Kto dowodzi?

Mendoza.

Pan margrabia z Mondeharu,
Razem książę na Tendili.
Swéj Alhambry i obszaru
Swoich ziem alkad wieczysty.

Juan.

Gdy się jego imię powie,
Aż w Afryce drżą Maurowie.

(Bębny).
Juan.

Skądże następny pułk?

Mendoza.

Z Murcyi.

Juan.

Wodzem mu?

Mendoza.

Pełen obcesu
W potyczkach margrabia z Velesu.

Juan.

Znam; już dziś czynów sława
Obszerną kroniką się stawa.

(Bębny).
Mendoza.

To są z Baezy oddziały.
Poprowadzi ich do chwały
Żołnierz, któremu zaklęta
Zwycięstwami jego pamięć
Będzie stawiać monumenta.
Sancho de Avila — Książę.

Juan.

Cały zaszczyt jego chwalby
Niczem, jeśli nie dodamy
— I ja też dodać podążę —

Że jest uczniem księcia Alby,
W jego szkole nauczony
Zwyciężać niezwyciężony.

(Bębny).
Mendoza.

Ten pułk — czoła schylić muszę —
Starzy z Flandryi tercyaryusze;
Na wyprawę twą runęli,
By zmienić sławę na sławę
Do Henilu od Mozeli.

Juan.

Któż ich do nas wiedzie w gości?

Mendoza.

Olbrzym werwy i zacności,
Don Lope de Figueroa.

Juan.

A, śpiewają mi bez przerwy
O cudach téj wielkiéj werwy
I niewielkiéj cierpliwości.

Mendoza.

Podagrą mu noga chorze,
A że duch jest niespokojny,
Więc się rzuca, że nie może
Dość nadążyć służbie wojny.

Juan.

Bardzo-bym go poznać rad.




SCENA II.
(Wchodzi Don Lope de Figueroa).
Lope.

Daj Bóg, niechaj miłość wasza
Gniewném mię stąd nie wypłasza
Okiem, że idę niewcześnie,
Bo do waszych stóp mi nie dał
Przybiedz skorzej — niechaj zczeźnie
Tylko ten przeklęty pedał.

Juan.

Jak przybywacie?

Lope.

Ja ten,
Który służyć wam przybywa
Od Flandryi do Andaluzyi;
Ą rzecz prosta i godziwa,
Że skoro wy nie do Flandryi,
Flandrya tu do was zstępuje.

Juan.

Między szczęsne dni wpisuję
Dzień ten. — Dobrzy wasi ludzie?

Lope.

Ha! czy dobra moja wiara?
Wątpić o moich chłopczyskach?
Gdyby tutaj Alpuhara
Była piekłem, a alkadem
Sam Mahoma w téj paskudzie,
Weszliby tam wszyscy ładem,
— Weszliby, oprócz tych wszakże,
Którzy, jak ja klną podagrze,
Bo tym nie leść po urwiskach.




SCENA III.
(Szyldwach, Garces, Baryłka).
Szyldwach (za sc.).

Stój! Kto idzie?

Garces (za sc.).

Widzisz przecie,
Swój, swój.

(Wchodzi Garces trzymając Baryłkę za bary).
Juan.

Co tam?

Garces.

Na pikiecie
Stojąc ot tam, gdzie rozwarta
Skała, słyszę między krzaki
Szmery; popatrzę, kto taki
I spostrzegam tego charta
Kucającego na czatach.
— Związać mu lontem muszkietu

Ręce i niech coś z sekretu
Szczeka nam o swych psich-bratach.

Lope.

Dobry żołnierz, ani słowa,
Czy to takich tutaj macie?

Garces.

Rozumie-li miłość wasza,
Że się wszystko w Flandryi chowa?

Baryłka (n. s.).

Oj, Baryłka, źle mój bracie,
Już ci na grdyce gardziołka
Coś konopne pachną ziółka.

Juan (klepiąc Garcesa po ramieniu).

Znam moich dobrych żołnierzy:
Nie dziwi mię ten czyn świeży.

Garces.

Nad wszystkie skarby zachęca
Do służby pochwała książęca.

Juan.

Chodź tu.

Baryłka.

Powiada pan do mnie?

Juan.

Do ciebie.

Baryłka.

To kłaniam nizko:
Za wielki honor tak blizko.
— Tu postoję.

Juan.

Ktoś jest taki?

Baryłka (n. s.).

Bracie, pilnuj się ogromnie.

(gł.)

— Baryłka jestém, murzynek.
Wzięli jak za zły uczynek
Łotry, rabusie i zbójcy
Do owego Alpuhary.
Chrześcijańskiéj jestém wiary,
Służę chrześcijańskiéj Trójcy,
Znam kredę, Naszego chleba
I: Witaj królowo nieba,
Wreszcie czternaście kościelnych
Przykazań. Że obrzezanie

Chcieli mi zrządzić poganie,
Uciekłem, ale nie dalej,
Jak milkę, bo ci złapali.
— Jeśli mię nie zabijecie,
Powiem, co myślą poganie
I powiodę, gdzie wejdziecie
Do twierdzy, jak na śniadanie.

Juan (do Mendozy).

Myślę ja, że łże nieboże,
— Ba! lecz i prawdą być może.

Mendoza.

Wiem, w niewoli niewątpliwie
Wielu chrześćjan u nich żywię:
Tak pewna dama mi znana
Żyje pośród nich porwana.

Juan.

Więc ni więźmy, ni niewierzmy. —
— Garces, weź z sobą tę nocną
Ćmę a pilnuj mi jéj mocno.

Garces.

Niech ta głowa odpowiada
Waszéj mości.

Juan.

Wybadamy,
Czy kłamie, czy prawdę gada.
A my teraz, gienerale,
Odejdźmy do naszych kwater
I pomyślmy, jak się wdrążyć
W ten nieprzenikniony krater.

Mendoza.

Radzę mościwemu księciu
Ostrożnie w tém przedsięwzięciu
Ze wszech stron zamiar okrążyć
Statecznym lotém rozwagi;
Bo choć zda się ta wyprawa
Drobną, jest niezmiernéj wagi.
Pomyślna mało przydawa
Czci, — chybiona niesie klęski.
Więc dzisiaj budując plany,
Baczyć potrzeba nie tyle,

By oręż wyszedł zwycięski,
Jak, by nie wyszedł złamany.

(Odchodzą: Don Juan Austryacki, Don Juan de Mendoza, Don Lope de Figueroa).



SCENA IV.
(Garces, Baryłka).
Garces.

Ty jak się nazywasz?

Baryłka.

Ryż.
Bo chociaż to prawda, iżem
U pogan Baryłką się zwał,
U chrześćjan zowę się Ryżem,
A to panie przeto, iż
Musi na chrześćjańską modę
Przejść nasza pogańska moda.

Garces.

Wiesz ty, że cię w jasyr wiodę?
Gadaj prawdę.

Baryłka.

Prawdę? Zgoda.

Garces.

Mówiłeś tu arcyksięciu...

Baryłka.

Oj, to ten, co gadał ze mną?

Garces.

Ze pokażesz mu tajemną
Ścieżkę śród gór do fortecy.

Baryłka.

Tak, mój władco.

Garces.

Więc choć prawda,
Że wam idą zmacać plecy
On, pan margrabia z Velesu,
Pan margrabia z Mondeharu,
Don Lope de Figueroa
I pan Sancho de Avila,
Chciałbym zamiast ludzi tyla

Sam dojść do owego kresu.
Wiedź-że mię, niechaj tę ścieżkę
Poznam i mam tę pocieszkę.

Baryłka (n. s.).

Wywiodę w pole giaura,
Potém w tém polu dam nura,
Aż w Alpuharze wypłynę.
— Chodź ze mną.

Garces.

Zaczekaj krzynę.
Zostawiłem na kwaterze,
Kiedym szedł na posterunek,
Mój obiadowy ładunek,
To się go razem zabierze
W sakwy; by nie tracić czasu
Na rozkładanie popasu,
Mogę go pojadać w drodze.
— Ruszmy.

Baryłka.

Ruszam; obie nodze.

Garces.

Prędzéj.

Baryłka (n. s.).

O święty Mahoma,
Ty coś mi prorokiem doma,
Nie odmawiaj swéj opieki!
Ślubuję ci iść do Meki.

(Wychodzą).



SCENA V.
(Ogród w Berha. Wchodzą Maurowie i Moreski, za niemi Don Fernando de Valor i Dońa Izabela Tuzani).
Valor.

Tutaj pod kamienny mur
Téj skały koronowanej,
Gdzie chyba na hoże tany
Wiosna swój zwołuje dwór,
Gdzie śród karminów, bławatów
Wpatrzonych w fontann błękity

W cudnéj rzeczypospolitéj
Jest róża królową[1] kwiatów,
Zstąp urocza, moja żono.
Wy śpiewajcie, niewolnicy,
Może śpiewem téj tęsknicy
Melancholie się rozwioną.

Izabela.

Abenhumegu wspaniały,
Na którego sławną głowę
Nie Alpuharry szczytowe
Dęby plotą wieniec chwały,
Ale wawrzyn poświęcony,
Ten słońcu niewdzięczny krzew,
Dziś, gdy znów hiszpański lew
Opłakuje swe kajdany. —
Nie jest ten mój ciągły smutek
Wzgardą szczęścia i miłości,
Tych przepychów i wielkości,
Ale jest to dziwny skutek
Jakiejś fatalności losu.
Bo to cecha ludzkiéj doli:
Ledwo odetchnąć pozwoli,
Jużci śpieszy z groźbą ciosu.
Nie stąd moje więc żałości
Płyną (n. s.). Dałby Bóg mnie smutnéj!...
Ale z téj sercu okrutnej
O zmianie szczęścia pewności.
Gdy żal z szczęściem się przewija,
Jak czarna po białéj wstędze,
Jakże więc trwogi rozpędzę,
Dopóki mi szczęście sprzyja?

Valor.

Jeśli stąd się smutki biorą,
Że się widzisz tak szczęśliwą,
Ja już cieszyć jako żywo
Nie zdołam, piękna Lidoro.
Dotąd moja moc nie sięga
I melancholii nie zmniejszę,
Skoro codzień są mocniejsze
Miłość ma, a twa potęga.

Więc zagrajcie, pani wdzięki
Opiewajcie, niewolnice,
Bo z melodyami tęsknice,
Z smutkiem godzą się piosenki.

(Muzyka).
Śpiew.

Nie mówcie mi, każdy zgadnie,
Dla kogo wy uciech roje:
Każdy powie, żeście moje...
Lśnicie krótko, choć tak ładnie.




SCENA VI.
(Wchodzi Malek; w dalszym ciągu przemawia do Valora na klęczkach; Don Alvaro i Dońa Klara pozostają u wejścia. Beatriz.).
Klara (n. s.).

Nie mówcie mi, każdy zgadnie,
Dla kogo wy uciech roje.

Alvaro (n. s.).

Każdy powie, żeście moje...
Lśnicie krótko, choć tak ładnie.
(Muzyka gra daléj w czasie dyalogu).

Klara (n. s.).

Czemu teraz, teraz właśnie
Słyszę tony téj piosenki?

Alvaro (n. s.).

Jak na te jęczące dźwięki
Nagle radość we mnie gaśnie!

Klara (n. s.).

Więc gdy ojciec mój przybywa,
By ułożyć me zamęście...

Alvaro (n. s.).

Więc gdy mi gotuje szczęście
Miłość, taka dla mnie tkliwa...

Klara (n. s.).

Ta nadzieja, co mną władnie...

Alvaro (n. s.).

To kochanie, które roję...

Razem (oboje z muzyką).

Każdy powie, żeście moje...
Lśnicie krótko, choć tak ładnie.

Malek.

Skoro już między szczęk oręża
Niebacznie weszło kochanie,
Chcę ci rzec, królu i panie,
Kogo wybrałem za męża
Méj jedynaczce Malece.

Valor.

Któż od szczęścia bierze w dani
Skarb ten?

Malek.

Twój krewniak Tuzani.

Valor.

Kiedy w siebie tak dalece
Zapatrzeni, że w rozłące
Niby kwiaty-by pomarli,
Co z szypułki je oddarli,
Ja sam szczęścia im nie zmącę.
Gdzież są?

(Zbliżają się Don Alvaro i Dońa Klara).
Klara.

Tu uszczęśliwiona
Sługa, królu, twa się kłoni.

Alvaro.

Szczęsnemu nie odmów dłoni.

Valor.

Chodźcie dzieci w me ramiona.
— A ponieważ w Alkoranie
Mądrym, którego dziś prawa
Cały Maurów lud wyznawa,
Wystarcza zakładów danie,
Niechże Malece uroczéj
Tuzani swój posag złoży.

Alvaro.

Duch mój waha się i trwoży,
Patrząc w te błyszczące oczy,
Przy których bledną firmamenty;
Trwoży się, bo niedorzeczne
Dawać słońcu, co słoneczne,
Dawać słońcu dyamenty.
Ot, brosza w kształt Kupidyna,

Chłopczyka z łuczkiem napiętym;
Dumny, że jest dyamentém,
Jednak do twych stóp się zgina.
Oto dużych pereł sznur;
Kto cię ujrzy w nie przybraną,
Powie, że je w chłodne rano
Wypłakała zorza z gór.
Tu szmaragdowa orlica
O barwach nadziei mojéj:
Tylko orzeł się nie boi
Patrzeć słońcu prosto w lica,
Tu niezabudki... lecz nie;
Lepiéj abyś ich nie brała,
Bo ja chcę, byś pamiętała
Sama z siebie dzień ten wiecznie.

Klara.

Wdzięczna za miłości tyle,
Tuzani, biorę twe dary;
I przyrzekam w zakład wiary
Nie zdjąć ich, chyba w mogile.

Izabela.

Ja tym uściskiem poświęcę
Czułym wasze chęci lube.

(n. s.)

— Ach, mnie wyjdzie on na zgubę!...

Malek.

Teraz niech zaplotą ręce
Przed duszą wieczne ogniwa.

Alvaro.

Oto już u nóg tych klęczę.

Klara.

Uściskiem wiarę ci ręczę.
Bądź szczęśliwy!

Alvaro.

Bądź szczęśliwa.

(Podają sobie ręce, słychać huk bębnów).
Wszyscy.

Co to jest?

Malek.

Hiszpańskie bębny
Niosą echa z gór w doliny;
— Bo nie Maurów tamburyny.

Alvaro.

Ponury marsz dziewosłębny.

Valor.

Przerwać trzeba ceremonie,
Bo nie wiemy, co się stanie.

Alvaro.

Jeszcze-żeś nie odgadł panie?...
Przy brzegu szczęście zatonie.
Ledwo słońce mi na skroń
Swoje jasne wieńce kładnie,
Już je chmurzy, już je kradnie
Ponura hiszpańska broń.

(Bębny odzywają się nanowo).



SCENA VII.
(Wchodzi Baryłko, z sakwami na plecach).
Baryłka.

Wielki Ałła i Mahoma,
Że do waszych nóg przychodzę.

Alvaro.

Gdzieś tak długo bywał w drodze?

Baryłka.

Nie w drodze bywam, a doma.

Valor.

Co się zdarzyło, Baryłka?

Baryłka.

Ot, co! — Stoję ja na warcie,
Psa nie warta, tfu! — w tém — w żarcie
Myślę, — ktoś mię od zatyłka
Chwyta, no — i w jasyr bierze
I do Don Juana taska.
— „Nie zabijaj, jeśli łaska,
Chrześćjan jestém, w Boga wierzę“.
No, tak mię i nie powiesił,
Tylko oddał żołnierzowi.
— He! żem głupi, ten nie powie!...
Więc czy kiep, czy że się zbiesił,
„Bym pokazał“ — mówi krótko,
„Gdzie droga do Alpohara,

Bo ją chce obejrzeć zara“.
— Wykradamy się cichutko,
On mi oddaje ten wór,
Gdzie pochował swoje jadło, —
I tak idziemy zapadłą
Drożynką w głęboki zwór.
Ja ci, gdzie się droga skręca
Myk za skałę i het w góry;
Tak, został, gryząc pazury,
Bez śniadania i bez jeńca.
Chciał za mną gonić chłopczysko,
Zwrócił go, czmyhać w te pędy
Oddział nasz, co szedł tamtędy.
— Więc wam gadam, że już blizko
Jest pan Juan Andustrjacki,
A za nim ci wojska siła:
Pan Bielec i pan Awyła
I jeszcze jakiś warjacki,
Co bije w Flondryi hermetyków
Figmigroła; w Alpoharze
Idą cię szukać.

Valor.

Ha! dosyć,
Bo się gniewem chce unosić,
Me królewskie serce wraże.

Malek.

Patrzcie, na dalekich szczytach,
Gdzie drży słońce zawahane,
Czy ma skryć się za gór ścianę,
Czy pozostać na błękitach,
Niewyraźnie majaczeją
Okutane w mgieł osłony
Lśniące stalą eskadrony.
— Wnet tu na nas się wyleją.

Klara.

Lud ogromny być to musi,
Który gromadzi Granada.

Valor.

Zapewne! Armia nielada,
Kiedy mnie pobić się kusi;
Choć ten, co wiedzie te czety,
Na nasze kamienne pola,
To syn Piątego Karola,

To syn Piątego Planety.
Lecz nim Alpuharrę dumną
Swoim przywali kolosem
Te lasy będą mu stosem,
Te głazy będą mu trumną.
— A gdy już wiemy, że z owych
Gór ta nawała się toczy,
Lepiej, że nas nie zaskoczy
Z nienacka, lecz znajdzie gotowych,
Bądźmy więc przygotowani:
Niechaj stanowisko bierze
Malek, gdzie stoi: w Galerze,
Do Gavii wróci Tuzani,
Ja zaś sam za Berhę ręczę.
— I niechaj was Allach strzeże,
Trzeba coś ponieść w ofierze,
W takich okazjach, młodzieńcze.
Idź, zahartuj miłość w męstwie;
Jéj nagrodę, jéj tryumfy
Uświęcimy po zwycięstwie.

(Odchodzą: Valor, Izabela, Malek, Maurowie, grajki).



SCENA VIII.
(Don Alvaro, Dońa Klara, na boku Baryłka i Beatriz).
Klara.

Nie mówcie mi, każdy zgadnie,
Dla kogo wy uciech roje:

Alvaro.

Każdy widzi, żeście moje,
Lśnicie krótko, choć tak ładnie.

Klara.

Uciechy wy, źle poczęte,
Wcześniéj zmarłe niż zrodzone...

Alvaro.

Lilie przed czasem zwarzone,
Róże przed majem poschnięte...

Klara.

Jeśli kwiecie mrozem ścięte
Tak przedwcześnie w grób się kładnie...

Alvaro.

Smutna dola jemu władnie.

Klara.

Więc ty, lilio z różą polną,
Co cierpicie, czuć wam wolno...

Alvaro.

Lecz nie mówcie; — każdy zgadnie.

Klara.

Uciechy wy, nazbyt rane,
Mdłéj nadziei poronieńce,
Boście wcześniéj zgasły w męce
Jeszcze nim na świat wydane;
Jeśli tutaj zabłąkane
Poniosłyście gwary swoje,
Zatrzymywać was się boję:
Gdyście radość drugim winny,
Idźcież szukać pani innéj.
Nie dla mnie wy uciech roje.

Alvaro.

Cudem wstawszy pączki róży
Z śniegu, zwiędły jedną chwilką;
Bo i będąc cudem tylko,
Jakże istnieć mogły dłużej?
Wierzyłem, że nic nie zburzy
Szczęścia mi — a dziś się boję;
Oj, nie dla mnie uciech zdroje
Tryskacie wy; lecz wy fale
Smutków, choć się sam nie żalę,
Każdy widzi, żeście moje.

Klara.

Może i lepiéj, uciechy,
Że tu przy mnie nie dotrwacie...

Alvaro.

Jeśli ciągle polatacie
Nad nieszczęsnych ludzi strzechy.

Klara.

Zazna po mnie ktoś pociechy.

Alvaro.

Teraz już zrozumieć snadnie,
Że lada wiatr wami władnie...

Oboje.

I teraz wiem, wiem już, czego

Uciechy tak prędko biegą
I lśnią krótko, choć tak ładnie.

Alvaro.

Stałem z sobą zagadany,
Bo gdy mi tak szczęście zblakło,
Nie wiem, czyby mi nie brakło
Odwagi snuć głośne plany.
O brzasku nierozświtany!
Już mi miłość wieńce wiła
I znów kwiaty rozrzuciła:
Więc milczę, o, bo to mowa
Smutna, kiedy jéj osnowa
Z nieszczęść serca się złożyła.

Klara.

Mowa, to czyn wolnéj woli,
Gdyż mógł zmilczeć ten, co mówi;
Słuch nie, bo trudno słuchowi
Nie zrozumieć skarg złéj doli.
Lecz mnie tak ma własna boli,
Że ogłuszyła niebogę
Zasłuchaną w własną trwogę.
Cóż, że wodze puścisz skargom
Lub cóż, że gwałt zadasz wargom.
Skoro słuchać ja nie mogę?

Alvaro.

Ot i miłosne rachuby:
Mnie do Gawii król przeznacza.
Miłość bój z honorem stacza,
Rozkoszą uwieńczyć śluby
Tęskno jej... ha, żony lubéj
Odejść muszę. Niech cię strzeże
Niebo, by nieszczęście świeże,
By ten miecz, co się już krwawi
Krwią naszą, mnie raczéj w Gawji
Szukał, niż ciebie w Galerze.

Klara.

Więc cię oczy me sieroce
Nie ujrzą, póki im prawa
Nie wróci ta wojna krwawa?

Alvaro.

Niech cię, luba, nie kłopoce:
Krótka droga, długie noce.

Samotności się zalększy
Dwie mile, które upiększy
Nadzieja a miłość uściele,
W lot na mym koniu przestrzelę.

Klara.

Tak, umiała miłość z większéj
Odległości silić loty.
Każdéj nocy więc na murach
Czekam cię.

Alvaro.

A ja na piórach
Żwawéj przylecę tęsknoty,
Po szlaku nadziei złotej.
Uściśnij!...

(Huk bębnów).
Klara.

Znów ta stłumiona
Wrzawa bębnów od gór łona
Wieje tu; — jak smutny ton!...
To na miłość?

Alvaro.

To na skon.

Klara.

Czyż z miłości się nie kona?

(Wychodzą).



SCENA IX.
(Beatriz, Baryłka).
Beatriz.

Baryłka, chodź, mój chłopaku!
Zostaliśmy sami dwoje.

Baryłka.

Sarciu ma, serduszko moje,
Czy to do mnie, czy do saku?

Beatriz.

Zawsześ wesół, — aż nieskromnie,
Kiedy naokoło smutki.
Chodź!

Baryłka.

Aj, ten uśmiech milutki
Czy do saku to, czy do mnie?

Beatriz.

Do ciebie. Kochania mego
Kwiat bębny warzą w zarodku,
Ale pokaż no, co w środku?

Baryłka.

Aha, nie do mnie, — do niego.

Beatriz (wyjmując z saku wiktuały).

Szperka... ślicznie, Allach przyzna,
Obserwujesz prawo boże.
— Hm, wino? Aj, aj, nieboże.
Wszystko, co w saku — trucizna.
Ja tam ani ruszyć nie chcę,
Bo mi jeszcze żal żywota.
Ty zważaj: niech cię ochota
Pokosztowania nie łechce.

(Odchodzi).
Baryłka.

Trucizna — wineczko one?...
Umrę — mówi — jak wypiję?
Może; Hiszpany to żmije,
Więc musi w jadach uczone.
Trucizna, tak; prawda żywa.
Więc Baryłka, tobie wara;
Nie spróbowała go Sara,
Ona, co taka łapczywa,
Ona, co taka łakoma.
Ha, ten giaur! Co powiecie,
Chciał Baryłce zabrać życie.
Lecz ocalił mię Mahoma:
— Jakie dobre proroczysko, —
Żem ślubił do Meki świętéj
Ucałować kostkę z pięty.

(Bębny).

Aj, aj, bębnią, — już tu blizko.
Po szczytach z broni obwódki.
— Tarabańcież tarabanem,

Ja gonię za moim panem,
Hej! kto chce skosztować trutki?

(Wybiega).



SCENA X.
(Okolice Galery).
(Wchodzą: Don Juan Austryacki, don Lope de Figueroa, don Juan de Mendoza, żołnierze).
Mendoza.

Z tego wyniosłego szczytu
Widno aż w krańce błękitu,
Z którego się właśnie spuszcza
Słońce, aż od rozżarzonéj
Kuli różowieje puszcza.
— Ta twierdza po prawym ręku
Co na granitowym łęku
Zawieszona jak kaskada
Zakrzepła, wisząc nie spada,
To — Książę — Gawia wysoka.
Owa na lewo opoka,
Gdzie za każdym szczytém wieży
Iglic szczyt wyścigiem bieży
W niebo, — Berha; tam — Galera,
Która imię swe odbiera,
Czy od łodziastego kształtu,
Czy stąd, że jak pośród bałtu
Przez to chłodnych skalisk morze
Swoje wielką nawę porze
Pośrodku kwiatowéj piany
I tak rzkomo się porusza,
Jak okręt, co wiatrów słusza.

Juan.

Z tych dwu twierdz trzeba nam jedne
Obledz.

Lope.

Więc w naradzie żwawéj
Zważmy, jakie do wyprawy
Skupić środki odpowiedne,

Jak przyłożyć rąk do dzieła,
— Nogom tam nie wszystkim zaleźć.

Juan.

Idź-no który Maura znaleźć,
Co go dziś pojmały straże.
Może prawdą się okaże
Ta droga zamaskowana.
Hej! zawołać mi żołnierza,
Który miał go pod opieka.

Mendoza.

Nie widziałem go od rana. —




SCENA XI.
Garces (za sceną).

Ratuj!

Juan.

Ten głos... niedaleko.

(Wchodzi Garces ranny i pada).
Garces.

Ja to; nie śmiem do twych stóp
Przywlec się, jeno nieżywy.

Mendoza.

Garces!

Juan.

Co ci, nieszczęśliwy?

Garces.

Niech wasza miłość przebaczy
Błąd, a za to przyjąć raczy
Donośne odkrycie.

Juan.

Mów.

Garces.

Ów jeniec, ów chytry łgarz,
Któregoś mi zdał pod straż,
Klął się, że jest naszéj wiary
I chce wwieść do Alpuhary.
Ja dawszy się skusić złemu,
Zachciałem, by mnie pierwszemu
Należało się odkrycie —
— (Jeślim hazardował życie

To przez ambicyę honoru
Nie zaś przez ambicyę zysku) —
Kazawszy się więc prowadzić,
Wszedłem z nim w czarnego zworu
Głąb’, z urwiska po urwisku
Pnąc się, gdzie nawet chwilami
Słońce w codziennéj się mami
Drodze i promienie gubi.
Gdy śród tych czarnych tołubi
Jakichś monstrów skamieniałych
Obaczył się samowtóry,
Uskoczył pomiędzy skały
I krzyknął; a na ten głos,
Czy na ten, którym się ozwały
Odkrzykując echem góry,
Chmara Maurów mu odwrzaśnie
I wali się oddział mocny,
Pędząc jak psy — czem są właśnie.
Opór mój był bezowocny,
Potoczyłem się krwią zlany,
Lecz czołgałem sił ostatkiem,
Cofając, gdzie krzewem rzadkim
Maskującym twierdzy ściany,
Porastał głaz; tam w téj ścianie
Prostopadłej, niebotycznéj
Spostrzegłem niespodziewanie
Czeluść, naturalną grotę,
Jak rozziew melancholiczny
Skały, która się otwarła
Rozdzierającem westchnieniem,
Kiedy na nią się naparła
Swem kolosalnem brzemieniem
Twierdza, aż w jęku téj skargi
Na zawsze kamienne wargi
Zastygły. — Tym więc wyrywem
Osłoniłem się, a oni
Odeszli, sądząc nieżywym.
Ocalony najcudowniéj
Rozpatiywałem warowni
Pozycyą i — książę — tyle
Powiem: Natury zachodem
Podminowany jest spodem
Cały fundament Galery.

Najlepsze to inżeniery
Na zdobycie takich skał.
Wystarczy podłożyć minę,
A wszystko pójdzie w perzynę
I bez oblężniczych dział.
A ja ci za jedne głowę,
Za moje złożę głów stosy
Pościnanych tam w Galerze;
Bo mię litość nie rozbierze,
Ni dzieci krzyczące w niebiosy,
Ani słabych kobiet płacze,
Ni dla starców respekt wreszcie.
Tę na nią cenę naznaczę.

Juan.

Żołnierza tego zabierzcie.

(Wynoszą Garcesa).

Za pomyślną, jak widzicie,
Don Lope, można mieć wróżbę
To o Galerze odkrycie.
Już gdy mi tylko mówiono,
Że ukrywa gór tych łono,
Twierdzę, co się zwie Galera,
Brała mię ochota szczera
Zakołatać do jéj bram,
By wiedzieć, czy mi ten sam
Sprzyja dobry duch do brania
Galer morskich, co lądowych.

Lope.

A więc — książę — któż wam wzbrania?
— Dalej, na swe stanowiska,
Bo jedyna pora nocna,
By zdołała garść tak mocna
Bez hałasu podejść z blizka.
— Do Galery témplaryusze.

Żołnierz 1.

Podaj hasło dalej!

Żołnierz 2.

Podaj!

Wszyscy.

Do Galery!

Juan.

A więc bodaj
Bóg, jako dawniéj na wodzie

Szczęścia na ziemi udzielił,
Bym w téj nowéj zawierusze
Mógł rzec, żem w jedno zestrzelił
Dwa zwycięstwa, biorąc pole
Na podwójnym tu żywiole:
Na lądzie, gdzie sterczy głaz szczery,
Na morzu, gdzie płyną Galery.

(Wychodzą).



SCENA XII.
(Mury Galery).
(Wchodzą: Don Alvaro, Baryłka z sakwami, potém Dońa Klara).
Alvaro.

Honor i życie zostawię
W twych rękach: strzeż-że ich święcie;
Bo gdyby tam spostrzeżono,
Żem płocho opuścił Gawię,
Ażeby widzieć się z żoną,
Oboje w jednym momencie
Stracę. Pilnuj-że mi klaczy,
Ja przez ogrodowy taras
Przechodzę i wracam zaraz:
W Gawii musim być przed ranem.

Baryłka.

Baryłka się nie ladaczy
Lecz służy; a choć za panem
Musiałem tak w pęd drałować,
Żem worka nie pośpiał schować,
Niechże się tam pan zabawi,
Bo mnie znajdzie, gdzie zostawi.

Alvaro.

Uważ-że, chłopcze, na szyję,
Jeśli mi skrewisz, zabiję.

(Wychodzi z pawilonu Dońa Klara).
Klara.

To ty?

Alvaro.

Śmiał-żeby kto drugi?

Klara.

Chodź, bo cię poznają sługi,
Lub strzegące murów warty.
Ogród z téj strony otwarty.

(Odchodzą).



SCENA XIII.
(Baryłka, późniéj Żołnierze).
Baryłka.

Ałłachu, drzemię potrosze.
Panie Sen, nie przychodź, proszę.
— Tak mi się po głowie bzdura,
Że najgorszy cech rajfura;
Bo to wszystkie rzemieślniki
Pracują trochę dla siebie,
On sam zawsze dla publiki.
Prr... Drzemkę odpędzę może,
Gdy tak z sobą pogaworzę.
— Bo uważcie państwo moi:
Szwiec sobie czasem buciki
Uszyje, krawiec przykroi
Spodeńki, kucharz pieczeni
Skosztuje, czy dość korzeni,
Pasztetnik placek upiecze
I zje, gdy zeń miąsz wyciecze;
— Jeden o brzydkiem nazwisku
On nie ma z swéj pracy zysku,
Bo co uszył, nie ozuje,
I nie włoży, co przykroi,
Co zgotował, nie skosztuje...
Prr... kobyła!... Aj, proroku,
Wyrwała się w jednym skoku.

(Wybiega i woła)

Postój, zrób, luba kobyłka,
O co cię prosi Baryłka!
Baryłka też zrobi dla cię,
O co poprosisz. — Aj bracie,
Nie nadążysz jej, — przepadło.
Uf! Jak mi się poci sadło!

— Co będzie? na czém pan wróci?
Aj, naprzód mię kijem zmłóci,
A potém śmierć nędzną zada,
Bo pewna, — nie zdążym w porę.
Tu wychodzi i powiada.
— Podawaj klacz. — Nie ma klaczy.
— Gdzie jest klacz? — Uciekła klacz.
— Którędy, synu sobaczy?
— Przez góry. — Ja cię uśmiercę!...
Bzyk — i uderzy mię nożem
Tu — przekłuje — aż... w serce.
Baryłka, gdy już nie możem
Ujść śmiertelnego straszydła, —
Mamy przecież do wyboru.
Pomyśl-no: sztylet czy trutka?...
— Tu śmierć lepsza, bo słodziutka.
Dobądźmy flaszeczki z woru...
Już mi zysteneya obrzydła.

(Pije).

Tak umrzéć jest przyzwoiciéj
Bo się krwią nie zafarbuję.
— Zaraz myślę, kurcz mię chwyci.
— Jakże ci?... Dobrze się czuję.
Jady w niéj nie mocne widzę,
Lecz, gdy się już życiem brzydzę
Więcéj trzeba trutki zażyć.

(Pije).

Nie jest chłodne, co mi dali
Na strucie; zaczyna parzyć.
Parzy — ale nie wypali,
Więcéj trzeba trutki zażyć.

(Pije).

Niech tak skonam powolutku...
Myślę, żem już doszedł skutku,
Bo mi się... zamgliły oczy,
I w głowie coś mi się mroczy,
Język mi jak kość sztywnieje,
I gęba koło... wacieje.
Więc kiedy już umrzeć winny-m,
Nie zostawię jadu innym,
Bo mam litość. Aj aj, Ałła,
Gdzież mi gęba się podziała?

(Bębny za sceną)
Żołnierz (za sceną).

Do broni, straże, do broni!

Baryłka.

Co mi tak w uszach dzwoni?
W oczach skrzy się, nie dziwota,
Że gdzie błyska, tam i grzmota.




SCENA XV.
(Wchodzą don Alvaro i dońa Klara zalęknieni).
Klara.

W poruszeniu mur i wały;
Z wież zamkowych słychać strzały.

Alvaro.

Chrześcijańskie pewno siły,
Korzystając z nocy cienia,
I uśpionych wież milczenia,
Pod Galerę podstąpiły.

Klara.

Odejdź, mężu, odejdź, drogi.
— Widzisz, to wrzenie załogi.

Alvaro.

Jakże? Żądanie szalone!
Odejść, aby powiedziano,
Żem na łaskę wroga żonę
Oddał...

Klara.

O biedna ma dolo!

Alvaro.

Na śmierć albo niewolą,
A sam uszedł?

Klara.

Musisz, mężu.
Byt Gawii w twoim orężu,
A twój honor w jéj całości:
Zważ też, może i wy macie
Odwiedziny strasznych gości?

Alvaro.

Więc prawda wszystko. Więc nie śnię?
Widział-że kto pochód prędszy

Zła, co się jak fala piętrzy
W przypływie? Miłość i cześć
Wzywają mnie równocześnie.

Klara.

Kiedy niema już sposobu,
Większéj poddaj się powadze.

Alvaro.

Nie, pogodzę prawa obu.

Klara.

Jakże?

Alvaro.

Stąd cię uprowadzę.
Skoro nie mam ujść niesławie,
Czy cię wezmę, czy zostawię,
Niechże na jedne pochyłość,
Wejdą moja cześć i miłość.
Chodź ze mną; rumak doznany,
Który wyzywa orkany,
Poniesie nas.

Klara.

Z tobą, luby,
Na kres szczęścia albo zguby.

Alvaro.

Baryłka! — Śpi bydlę — wstawaj!

Baryłka.

Hm, kto?

Alvaro.

Ja. Klacz mi podawaj!

Baryłka.

Podawaj klacz?

Alvaro.

Na cóż czekasz?

Baryłka.

Na co? na klacz; — ot, ambaras;
Mówiła, że wróci zaraz.

Alvaro.

Wróci? Ha! gdzie jest?

Baryłka.

Uciekła.
Ale niech się pan nie smuci.
Klacz słowna; z pewnością wróci.

Alvaro.

Ha! zdrajco, rodem z piekła...

Baryłka.

Niech mię pan zdaleka mija:
Jestém zatruty i sama
Para moich ust zabija.

Alvaro.

Zabiję, podły niecnoto.

Klara.

Daruj mu życie. — Ach!...

(Kaleczy się o podniesioną spadę don Alrara).
Alvaro.

Co to?

Klara.

Nic, nic; zadraska na dłoni.
Skaleczyłam się o szpadę.

Alvaro.

Za tę krew życie uroni.

Klara.

Więc ja ją na okup kładę.
Przebacz.

Alvaro.

Na takie zaklęcie,
Nawet gniew stygnie w momencie.
Czy broczy ręka?

Klara.

Nie, nie.

Alvaro.

Przewiąż tym kawałkiem płótna.

Klara.

Więc patrz: gdy nas tak okrutna
Fatalność dzisiaj rozrywa,
Odejdź, bo strach mi ogromnie.
Jeżeli doczekam żywa,
Jutro powrócisz tu po mnie;
Przez owe ścieżki wądolne,
Masz do zamku wejście wolne.

Alvaro.

W téj nadziei i w téj wierze
Idę.

Klara.

Niech cię Ałłah strzeże.

Alvaro.

Na cóż, gdy mi brzydnie życie?

Baryłka.

Brzydnie? Mam coś na pozbycie;
Spraw mu jak ja koniec krótki.
Tu we flaszeczce zostało
Nieco trucizny — słodziutkiéj!...

Klara.

Bądź zdrów.

Alvaro.

Jak smutny odchodzę!..

Klara.

A mnie-ż weseléj niebodze?

Alvaro.

Widząc, że gwiazda zdradliwa...

Klara.

Widząc, że złość przeznaczenia...

Alvaro.

Mojego związku ogniwa...

Klara.

Moje weselne marzenia...

Alvaro.

Ciągle rwie.

Klara.

Ciągle rozprasza.

Alvaro.

Źle się plecie dola nasza.

Klara.

Chrześcijańskiéj widmo broni,
Niby Azrael płomienny,
Wstępu nam do raju broni.

Baryłka.

Nie wiem, jak się ma to zwać.
Czy to mrzeć jest, czy to spać.
Powiadają, że to jedno...
Musi prawda, bo wciąż sobie
Myślę: śnię to, czym już w grobie?









  1. Kalderon godzi dwa pojęcia, może przez nieuwagę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Pedro Calderón de la Barca i tłumacza: Edward Porębowicz.