Milijonery/Tom II/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Milijonery
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1852
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Oskar Stanisławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


ROZDZIAŁ XI.

Tak nazwany Dom Boży wzniesiony był na samym krańcu wzgórza Chaillot, w położeniu równie przyjemném jak zdrowém; obszerny, cienisty ogród otaczał zabudowania powabnej prostoty.
Była to pogodna, roskoszna noc majowa; balsamiczna woń wiosny napełniała powietrze, liczne latarnie gazowe oświecały wielką cienistą aleję prowadzącą do głównego gmachu, przed którym znajdował się obszerny przysionek stojący na kilku wschodach.
Stary mulat poszedł za całym orszakiem, który przybywszy przed dom, stanął półkolem przed przysionkiem ponieważ żadna sala tego zakładu nie zdołałaby objąć tak licznie zebranego ludu.
Wkrótce potém Ludwik Richard, według swego dorocznego zwyczaju stanął na progu przysionku i głosem wzruszonym lecz pełnym zapału, przemówił następującemi słowy:
„Moi przyjaciele, dzisiejszej nocy upływa pięć lat jakem utracił najlepszego ojca, który zginął okropną śmiercią w czasie nieszczęsnego wypadku na Wersalskiéj kolei żelaznéj. Mój ojciec, posiadając znakomity majątek, mógł był prowadzić życie spokojne i bezczynne, a żył ubogo i z pracy. Zarabiając własnemi rękoma na chleb codzienny, przy wzniosłéj oszczędności swojéj, gromadził powoli wielkie skarby, a jego skromność i wyrzeczenie się wszelkich przyjemności, zwiększały je corocznie. Nadszedł przedwczesny dzień jego śmierci. Opłakiwałem go jako jednego z najżarliwszych przyjaciół ludzkości, bo stosownie do jego ostatniéj „woli, poświęciłem jego majątek na spełnienie trzech świętych i wielkich obowiązków:
„Względem dzieci,
„Względem młodych dziewic, „Względem kobiét, które wiek lub kalectwo uczyniły niezdolnemi do pracy.
„Co do dzieci, tak często pozbawionych opieki i wychowania, mój ojciec chciał zapewnić im wychowanie naprzód elementarne a potém rzemieślnicze.
„Co do dziewic uczciwych i pracowitych, które lichy zarobek, i nędza zbyt często poddają ułudom występku, mój ojciec pragnął im zapewnić skromny posag. Ta pomoc pomnożona owocem pracy każdego gospodarstwa, pozwoli im przynajmniej używać w całéj słodyczy i czystości świętych roskoszy familijnych, roskoszy, niestety! częstokroć nieznanych pośród nędzy i niedoli.
„Nareszcie co do kobiét starych i kalek, „które po długiém pracowitém życiu, nie są w możności zarobienia na swe utrzymanie, mój ojciec chciał im przynajmniéj zapewnić wypoczynek i jakiekolwiek wygody na starość.
„Tę ostatnią wolę mego ojca starałem się święcie wypełnić o ile mi pozwoliły środki przez niego zostawione. Przyznaję ja, że pomoc jaką on tak corocznie przez moje udziela ręce, małą ma wartość w porównaniu z tą wielką nędzą jaką jeszcze w ludzkości widzimy; lecz kto świadczy wszystko dobre jakie tylko wyświadczyć może, chociażby się tylko podzielił kawałkiem chleba ze swoim zgłodniałym bratem, ten tak postępuje jak postępować powinien: spełnia bowiem obowiązek jaki ludzkość na niego włożyła.
„Do tego obowiązku poczuwa się każdy uczciwy człowiek i każdy powinien dołożyć wszelkich starań, ażeby swemi czynami zbliżyć się do tego ideału. Tak czynił mój ojciec. Jego szlachetnéj myśli jestem tylko echem, wykonawcą. Należyte dopełnienie tego chlubnego obowiązku zapewniałoby mi nieograniczone szczęście, gdybym nie musiał opłakiwać zgonu ojca, którego nigdy żałować nie przestanę.”
W chwili kiedy Ludwik Richard te ostatnie wymawiał słowa, wszczął się jakiś zgiełk pośród tłumu otaczającego przedsionek, stary mulat, zwalczony ustawiczném wzruszeniem, utracił resztę sił i zemdlony upadł na ręce otaczających go osób.
Ludwik Richard uwiadomiony o przyczynie tego niespodziewanego ruchu, pobiegł natychmiast do starca, i chcąc się lepiéj przekonać o jego stanie, a zarazem postawić się w możności udzielenia ma spiesznéj pomocy, kazał go przenieść do swego mieszkania położonego na dole, a następnie zaprosił nowożeńców na wieczerzę przygotowaną zarazem i dla małżeństw z lat poprzednich. Pani Lacombe i Maryja miały podczas chwilowéj nieobecności Ludwika, zastąpić go w przewodniczeniu téj uczcie urządzonéj w ogromnym namiocie przyspobionym na to w ogrodzie.
Stary mulat, ciągle jeszcze zemdlony, przeniesiony został do gabinetu Ludwika, który wiedziony synowskiém przywiązaniem i czcią dla pamięci ojca, zachował wszystkie ubogie sprzęty owéj izdebki, w któréj niegdyś wspólnie mieszkali: stary czarny stół, stara komoda, i ów kantoker odwieczny, wszystko to przetrwało dotąd, równie jak i dawne łóżko jego, które dzisiaj służyło za miejsce spoczynku Ludwikowi. Na tém to łóżku złożono teraz zemdlonego starca.
Jedna świeca zapalona na prędce, słabo tylko oświetlała ten pokój.
Ludwik zaraz po swojém przybyciu tutaj, wysłał służącego do małéj domowéj apteczki po jakie lekarstwo otrzeźwiające, a tymczasem sam pozostał ze starym mulatem. Długie siwe włosy spadały na czoło starca; jego długa i zaniedbana broda zasłaniała całą twarz niemal. Ludwik wziął go za rękę dla przekonania się o stanie jego pulsu.
W téj chwili starzec uczynił nieznaczne poruszenie i wymówił kilka słów niezrozumiałych.
Dźwięk tego głosu zastanowił jednak Ludwika, i zaczął się przypatrywać rysom zemdlonego; lecz brak światła w pokoju, tudzież długie włosy i broda starca przedstawiały go jego oczom jako człowieka zupełnie mu obcego.
Wtém, zemdlony podniósł zwolna głowę, i obejrzał się do koła; a gdy wzrok jego zatrzymał się w nogach łóżka pomalowanego na szaro i zbudowanego w sposób szczególny, wtedy objawił pewne zadziwienie; kiedy nareszcie spojrzał na kantorek odznaczający się dziwnym swoim kształtem, mimowolnie prawie zawołał;
— Gdzież ja jestem? Czy to sen?... Mój Bożo! mój Boże!
Organ tego już coraz wyraźniejszego głosu uderzył powtórnie Ludwika; zadrżał lekko, lecz wkrótce kiwnąwszy głową i uśmiechając się z goryczą, rzekł z cicha do siebie:
— Niestety! żal nastręcza nam częstokroć dziwne złudzenia.
I zwracając się do starca zapytał go głosem uprzejmym:
— I cóż! jakże się teraz macie, mój przyjacielu?
Na te słowa, mulat podniósłszy się nagło na posłaniu, uchwycił rękę Ludwika prędzéj, aniżeli ten zdołał mu ją cofnąć i okrył ją łzami swemi i pocałunkami.
Ludwik Richard zdziwiony i ujęty tym dowodem tkliwości starca, rzekł do niego:
— Uspokójcie się mój ojcze. Prawdziwie, ja nic jeszcze nie uczyniłem czembym mógł sobie zarobić na wdzięczność waszą. Z czasem, będę może szczęśliwszym... Ale powiedzcie mi, jak się macie? Czy to wielkie znużenie, czy téż osłabienie, były powodem waszego zemdlenia?
Starzec nic nie odpowiedział, pochylił głowę na piersi i nie opuszczając ręki Ludwika, z którą zdawało się, że rozstać się nie mógł, serdecznym uściskiem przytulił ją do dyszącéj piersi.
Młodzieniec przejęty coraz żywszém wzruszeniem, ze łzami w oczach powiedział do niego.
— Posłuchajcie mnie, mój ojcze!
— O! jeszcze! jeszcze!... — rzekł starzec głosem łkającym!....
— Jakto! chcecie żebym was jeszcze nazywał: Mój ojcze?
— Tak, — odpowiedział starzec z drżeniem, — o! tak! jeszcze!
— Dobrze więc, — mój dobry ojcze...
Młodzieniec nie mógł reszty dokończyć.
Gość jego nie mógł się już dłużéj przezwyciężyć, podniósł się i zawołał głosem pełnym rozrzewnienia i miłości:
— Ludwiku!!
Imię to, wyrzeczone z całą tkliwością duszy, było już dostateczném tłómaczeniem dla starca.
Młodzieniec zbladł, i z wzrokiem zdziwionym, obłąkanym odskoczył od niego. Wzruszenie było zbyt gwałtowne, zbudzenie moralnie zbyt nagle, ażeby ta myśl: — Mój ojciec nic zginął! — mogła się od razu i w jednéj chwili pomieścić w głowie Ludwika.
Tak samo, nagłe przejście z głębokiej nocy do blasku słonecznego olśniewa wzrok nasz i pozbawia na chwilę zmysłu widzenia.
Lecz kiedy Ludwik, ochłonąwszy z tego gwałtownego wzruszenia, zastanowił się nieco nad rzeczywistością, rzucił się zaraz na łóżko starca, i drżącą z wzruszenia ręką odgarnął jego długie siwo włosy; potóm, wpatrując się chciwém, radosném, upojoném okiem w rysy starca umyślnie mulacką powleczone cerą, nabrał już zupełnéj pewności i w upojeniu synowskiego przywiązania, zdołał tylko te kilka wyjąknąć wyrazów: — Ty!... o! mój Boże! ty mój ojcze!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zrzekamy się odmalowania czytelnikowi tego piérwszego wybuchu miłości ojca i jego syna, w którym obadwaj rzucili się w swoje objęcia.
Któżby zdołał przedstawić te uściski, te słowa bez związku, te wykrzykniki zbyt żywéj radości, te uniesienia najsłodszych uczuć, te namiętne wybuchy, które wznoszą duszę do ostatnich granic szczęścia?
Po tych uniesieniach wzajemnéj radości, nastąpiła wreszcie chwila spokojniejszéj rozmowy.
I ojciec Richard rzekł do swego syna: W krótkich słowach, taka jest moja hisforyja, synu kochany: spałem przez pięć lat: obudziłem się dwa dni temu.
— Co mówisz, mój ojcze?
Znajdowałem się z biédnym Ramonem i jego córką w jednym z najniebezpieczniejszych wagonów tego nieszczęsnego wypadku. Dziwne zdarzenie, dotąd jeszcze niewytłómaczone dla mnie, ocaliło mi życie, pomimo, że miałem prawą nogę złamaną, i że przestrach przywiódł mnie do pomięszania zmysłów.
— Ty, mój ojcze?
— Tak jest, przestrach zmysły mi odjął.... Dostałem pomięszania w całém znaczeniu tego wyrazu.
— O! mój Boże!
— Oddalony od miejsca naszego nieszczęścia, odwieziony zostałem do pewnego zacnego lekarza, gdzie wyleczywszy się na nogę, następnie umieszczony zostałem w domu obłąkanych w Wersalu. Szaleństwo moje było spokojne i mówiłem tylko o utraconych skarbach. Przez cztéry lata blisko, stan mój był jednakowy, lecz dzięki staraniom lekarzy, rozsądek zaczął mi nieznacznie powracać; polepszenie to następowało zwolna i peryjodycznie; późniéj wyzdrowienie moje nowo uczyniło postępy, tak, że pomyślny skutek już z pewnością dawał się przewidziéć; nareszcie przyszedłem zupełnie do siebie, tak, że przed dwoma dniami mogłem już wyjść ze szpitala. Opowiedziéć ci co ja czułem kiedym się już znalazł przy zdrowym rozsądku, i przy pamięci mojéj przeszłości, byłoby dla mnie niepodobieństwem. Zbudziłem się, jakem ci to przed chwilą powiedział z długiego, głębokiego snu pięcioletniego. Piérwszą moją myślą, przyznaję ci się ze wstydem, była myśl skąpca.... W co się obróciły moje skarby? jaki użytek z nich zrobiłeś? Wczoraj, kiedy drzwi szpitala otworzyły się przedemną, pospieszyłem do mego notaryjusza, twego dawnego pryncypnła i mego przyjaciela.... Wyobraź sobie jego zdumienie! Oto są jego słowa: „Pierwszą myślą twego syna, kiedy przymuszony był uwierzyć powszechnemu przekonaniu o twéj śmierci, było uważać się tylko za depozytaryjusza twego majątku, i nie rozporządzać nim pierwéj, jak dopiéro po trzydziestu sześciu latach wieku, obracając jedynie małą sumkę na utrzymanie siebie i żony; lecz w pół roku. wróciwszy do zdrowia po bardzo ciężkiéj chorobie, przypuszczając, że śmierć mogłaby go zabrać przed spełnieniem tego co sobie za święty poczytywał obowiązek, syn twój zmienił swe zdanie, i zwierzył mi się ze swoich zamiarów, które ja z całéj duszy zatwierdziłem. — Ale jakież to były owe zamiary? zapytałem twego pryncypała. Miéj odwagę poczekać do jutra, do godzimy dwunastéj w nocy, — odpowiedział mi na to, — udaj się do kościoła Chaillot, a dorwiész się o wszystkiém, i podziękujesz Bogu, że ci takiego dał syna.” — Miałem cierpliwość doczekać się dzisiejszéj nocy, drogi mój Ludwiku; moja długa broda, siwe włosy, zmieniły już aż nadto moją powierzchowność: nadto, twarz sobie jeszcze pomalowałem, ażeby tém pewniéj zbliżyć się do ciebie i nie być poznanym. O! kochane i szlachetne dziécię moje! dodał ojciec Richard płacząc łzami rozrzewnienia, — gdybyś ty wiedział com ja widział, com ja słyszał! Moje imię, szanowane, uwielbiane dzięki wielkości twéj duszy i cnotliwemu podstępowi twéj synowskiéj miłości! Gdybyś ty wiedział jaka nagła zmiana zaszła w méj duszy! Oto, widzisz, przez jakąś chwilę zostawałem w pewnym rodzaju niebiańskiego zachwycenia. Tak jest, podczas kiedy w mojéj obecności błogosławiono méj pamięci, zdawało mi się, że moja dusza z ziemskich uwolniona więzów, wzbiła się do sfery nibieskiéj, gdzie zapewne przebywają duszo ludzi cnotliwych, którzy ztamtąd przysłuchują się wyrazom miłości i wdzięczności, jakie po sobie na tym świecie zostawili. Niestety! złudzenie to było bardzo krótkie. Ja nie zasłużyłem sobie na te tkliwe oznaki wdzięcznéj pamięci jakiemi mnie tutaj obsypywano!
— Co mówisz, mój ojcze!... Gdyby nie ty, gdyby nie twoja oszczędność, jakżebym zdołał wyświadczyć tyle dobrego? Czyliżeś mi nie zostawił téj najpotężniejszéj ze wszystkich dźwigni? Jedyną moją zasługą jest dobre użycie tej ogromnéj siły zebranéj przez ciebie skutkiem tylu poświęceń, tylu ciężkich ofiar! Zostawszy posiadaczem tych wielkich dostatków, których nie zarobiłem własną pracą, pojąłem tylko obowiązki jakie one na mnie wkładały. Straszna nędza i zupełny brak wychowania, których moja ukochana żona była ofiarą, niebezpieczeństwa, na jakie brak wszelkiéj opieki i ta nędza ją wystawiały, ciężkie kalectwo jéj chrzestnéj matki, wszystko to było dla mnie nauką, i wszyscy troje, to jest ja, moja żona i pani Lacombe zapragnęliśmy, o ile siły nam pozwolą zasłonić innych od tych cierpień, z powodu, których sami tyleśmy ucierpieli.
— Drogi synu!
— Nie moje to jest dzieło, ojcze kochany, ale twoje własne. Używaj go więc w zupełności. Ty siałeś w pocie czoła, ja tylko zbierałem: plon więc do ciebie należy.
W tém drzwi gabinetu otworzyły się nagle; — Florestan de Saint-Herem wbiegł do pokoju i rzucił się w objęcia Ludwika z taką radością, że w uniesieniu swojém nie spostrzegł nawet ojca Richarda, poczém zawołał:
— Uściskaj mnie Ludwiku i ciesz się razem zemną; ty jesteś moim najlepszym przyjacielem, tobie téż najpiérwéj donoszę o mojém szczęściu. Wiedziałem, że cię tu znajdę, bo wiém już od lat kilku jak ty obchodzisz rocznicę 12 maja. Dla tego téż nie tracąc ani minuty czasu, przybywam ci oznajmić, że ten poczciwy, błogosławiony Ramon dokonał nowego, niesłychanego cudu.
— Co mówisz?
— Dwie godziny temu, byłem zupełnie zrujnowany, nie miałem prawie szeląga; a teraz bogatszy jestem jak dotąd, bogatszy jakbym się mógł w przyszłości spodziewać! Słuchaj Ludwiku, kopalnie złota, kopalnie srebra, stosy brylantów, bogactwa bajeczne, majątek, który przyjdzie na dziesiątki milijonów rachować. O! błogosławiony Ramonie! Niechaj się twoje imię święci na wieki!
— Florestanie, zlituj się, wytłómacz się jaśniéj.
— Przed godziną, bal, który dawałem jak ci wiadomo, poczciwym moim artystom i rzemieślnikom, był już na ukończeniu. Wtém jeden z moich służących przychodzi mi doniéść, że jakaś dama, która przyjechała w dorożce, kazała się zaprowadzić do mego gabinetu, i natychmiast pragnie ze mną mówić; wchodzę: kogóż ja widzę? hrabinę Zomałow, piękną i młodą wdowę, która za tydzień miała zaślubić księcia de Riancourt; dzisiejszego wieczoru zwiedzała mój pałac w celu kupienia i rzeczywiście go téż kupiła. Zdziwiony jéj wizytą w piérwszéj chwili nie wiedziałem co powiedziéć. Wiész ty co ona mi oznajmiła głosem najnaturalniejszym w świecie?
„Panie de Saint-Herem, — rzekła do mnie, przepraszam pana po tysiąc razy, że go w takiéj chwili odrywam od jego gości; ale mam tylko kilka słów powiedziéć: Jestem wdową, mam lat dwadzieścia ośm; nie wiem sama dla czegom przyrzekła panu de Riancourt, że, pójdę za niego; być może, że byłabym zawarła to niedorzeczne małżeństwo, gdybym pana nie była poznała. Serce pana jest szlachetne, dusza wzniosła, zabawa jaką dzisiaj urządziłeś przekonywa mnie o tem; umysł pana mnie zachwyca, charakter czaruje, dobroć wzrusza, i osoba pańska podoba mi się bardzo. Co do mnie, postępek mój teraźniejszy pokazuje panu jaką jestem, com warta, tak z dobréj jako i ze złéj strony.
„Krok ten dziwny, nieprzyzwoity, szalony może... pan potrafisz należycie ocenić.... jeżeli sąd pana będzie dla mnie przyjaznym, dumną będę i szczęśliwą, że zostanę panią de Saint-Herem, i że z panem zamieszkam w pałacu Saint-Ramon; majątek mam ogromny, rozrządzać nim pan będziesz według własnéj woli, ponieważ przyszłość moją na ślepo w ręce pańskie składam. Czekam więc decyzyi pana, a tymczasem dobranoc, panie de Saint-Herem.” — Po tych słowach, drogi Ludwiku, nimfa moja znikła, zostawiając mnie w takiém olśnieniu szczęścia, że mi się zdaje, że ja oszaleję.
— Florestanie, — rzekł młody Richard głosem uroczystym i serdecznym zarazem, ślepa ufność téj młodéj kobiéty, przychodzącéj do ciebie tak otwarcie i szczerze, wkłada na ciebie wielkie obowiązki.
— Pojmuję to, mój przyjacielu, — odpowiedział Saint Herem z wyrazem pełnym szczerości. — Mogłem strwonić majątek, który był moją własnością i przywieść się do zupełnego upadku, lecz okazać się równie rozrzutnym względem majątku, który nie jest moim, ogołocić kobietę, która mi przyszłość swą powierza z takiém zaufaniem, byłoby to bezecną nikczemnością!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W miesiąc po tych rozmaitych wypadkach, pani Zomałow zaślubiła Flo. de Saint Herem.
Ludwik Richard, jego ojciec i Maryja znajdowali się na ślubie.
Ojciec Richard, pomimo swego zmartwychwstania, nie zmiernił w niczém sposobu w jakim Ludwik dotąd rodzicielskiego używał majątku; tyle tylko, że starzec usilnie domagał się powierzenia sobie obowiązków rządcy domu, przy których znakomite wyświadczył usługi.
Uroczystość 12 maja obchodzoną była corocznie podobnie jak poprzednio.
Ludwik, ojciec jego i Maryja. zostając w stosunkach prawdziwéj przyjaźni z państwem Saint-Herem, znajdowali się zawsze na wspaniałéj uczcie dawanéj w pałacu Saint-Ramon w rocznicę ich ślubu; lecz o północy, Florestan i jego żona, najtkliwszą kochający się miłością, udawali się znowu za każdym razem na wesołą biesiadę urządzoną dla sześciu par nowożeńców w Domu Bożym, czyli w zakładzie dobroczynnym ojca Richard’a.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Oskar Stanisławski.