Miljon posagu (Kraszewski, 1872)/Tom I/W Górowie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Miljon posagu
Pochodzenie Miljon posagu (zbiór)
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W GÓROWIE.

Nie wiem czy potrzebuję przypominać czytelnikom moim, kto był i jak wyglądał pan Kulikowicz. Opisaliśmy go na początku pierwszego rozdziału tej powieści.
Kiedy mała naczupurzona figurka jego, z czarnym czubem do góry nastrzępionym, czarnemi oczkami na wierzchu, w dość niepoczesnym surduciku, w butach na wysokich korkach, kamizelce Cabrera i czarnej zwiniętej w sznurek chusteczce, ukazała się w drzwiach pierwszego pokoju; Marja pobladła i zmięszała się, krajczy zczerwieniał i zaciął usta, panna Scholastyka tylko nie straciła przytomności.
Seweryn brał za czapkę, i mimo lejący deszcz chciał się oddalić, przewidując scenę jakąś, bo wiedział, że Kulikowicz nie miał przyjaznych z domem tym stosunków, Marja dała mu ledwie postrzeżony znak, żeby pozostał.
Już w pierwszym pokoju, postawa, ruch, wzgardliwe rzucane wejrzenia do koła, przepowiadały z czem nadjechał pan sąsiad. Mina jego, wykrzywione usta, czapka pod bok ręką zaciśnięta, ręka w kieszeni, zmrużone z intencją oczki, zdawały się oznajmywać, że przybył wcale nie po przyjacielsku. Szedł właśnie jak do boju, powolnie, stukając korkami o wypsutą posadzkę, zapowiadając się hałasem.
— Ale jakże szumno wchodzi mój narzeczony! — zawołała Scholastyka.
Krajczy nie wstawał z krzesła, czerwienił się i kaszlał.
Nareszcie w progu ukazał się Kulikowicz i głową pogardliwie skinął, nie wyjmując ręki z kieszeni.
— A co tam panie słychać? — rzekł szydersko.
Krajczy zacisnął pięści, spuścił głowę i mruknął. — Daj Boże cierpliwość — tymczasem stara panna zerwała się z kanapy, i witając pokłonem równie szyderskim Kulikowicza, podsunęła mu pogardliwie krzesło, z odpowiedzią:
— Słychać że pan Kulikowicz ma być wkrótce grzecznym i potulnym, ale my najlepiej wiemy, że to są bajki...
— Doprawdy? — skrzywionemi usty odparł przybyły, i ujrzawszy Seweryna siedzącego przy Marji, nieznacznie wyjął rękę z kieszeni; zmięszał się, odchrząknął. Potem jakby się powstydził tych oznak niejakiej grzeczności, uwagi, nadął się podwójnie i zawołał rozpierając w krześle.
— A u nas słychać, że pana krajczego z tej chudoby wypędzimy i ostatni stary kontusz z piec mu zedrzemy...
— To wszystko być może — rzekł stary pokornie.
Seweryn zerwał się z miejsca.
— Pozwolisz pan sobie powiedzieć, — rzekł, — że wszystko co prawo dozwala uczynić, zrobić możesz, ale urągać się starości, ale we własnym domu naigrawać się z ubóstwa, które każdego spotkać może... żaden uczciwy i dobrze wychowany człowiek nie będzie.
Kto inny byłby wyzwał, Kulikowicz odparł tylko:
— A czemu mi przysądzonej sumki nie oddają.
Krajczy przerwał: — Proszę o cierpliwość...
— Ale ja nie jestem obowiązany mieć cierpliwość..
— Zapewne, — zawołała Scholastyka — a więc rób pan co mu prawo wskazuje i uwolń nas od swoich odwiedzin przynajmniej.
— Tak mi pani śpiewa?
— Zdaje mi się wyraźnie.
— I nic więcej?
— Prócz że pana bardzo szacujemy, póki jesteś z daleka i nie uszczęśliwiasz nas swemi odwiedzinami.
— Owszem, prosimy go zawsze po staropolsku, — rzekł krajczy, — domu przed nikim nie zamykamy, ale trochę delikatności.
— Delikatność mocipanie chleba nie daje, — rzekł Kulikowicz.
— Ale daje coś więcej, szacunek, poważanie, życzliwość ludzi.
— Pluję ja na to wszystko!
Twarz pana Kulikowicza nabierała z rozmową coraz dzikszego charakteru.
Seweryn wrzał, Marja słabła, Scholastyka uśmiechała się dumnie, krajczy siedział ze spuszczoną głową siwą, mrucząc:
— Karz mnie panie za grzechy moje, albowiem zasłużyłem. — Policzki starca rumieniły się wzruszeniem gorączkowem.
— Dajcie wieczerzę — rzekł przerywając, — sąsiad zje z nami.
— Kat mi po waszej wieczerzy, lepiej byście dali mi pieniądze. A co będzie panie krajczy?
Spes in Deo; proszę o cierpliwość...
— A zawsze ta cierpliwość! — zawołał Kulikowicz.
— Najpierwsza z cnót chrześcjańskich.
— Nie spotkałem się z nią w życiu.
Panna Scholastyka przypomniawszy sobie niedawną rozmowę z krajczym, rozśmiała się i wyszła. Wkrótce potem dość czysto ubrana dziewczyna poczęła w pierwszym pokoju nakrywać do wieczerzy.
— A moja propozycja? — rzekł przybyły po chwili...
— Niepodobieństwo — stłumionym głosem odparł krajczy. — Scholastyka wróciła i stała we drzwiach.
— Co się tycze Marji, — przerwała — niepodobieństwo, ale jeśli się panu zda, ja mogę mu moją rękę ofiarować!
Wielkie oczy wytrzeszczył Kulikowicz, potem się skrzywił i głową kiwnął.
— A zatem wywłaszczenie... a zatem i te ostatnie chat kilka...
— Sprzedasz pan z publicznego targu, — rzekł krajczy. — Cóż robić?
Marja bladła, Seweryn nie mógł się utrzymać na miejscu.
— Hę panie Sewerynie, — zwracając się z zapytaniem do niego, rzekł Kulikowicz — widzisz pan na co się zanosi?
— Widzę, ale z tego nic nie będzie — odpowiedział zimno Kotlina.
— A to?...
— A to dla tego, że ja panu płacę za krajczego...
— Pan! cha! cha! Zkąd-że te dostatki? A czy będziesz potem miał czem za dzierżawę zapłacić?
— Wszak to pana obchodzić nie powinno.
— Żal mi go.
— Niech mnie Bóg uchowa od jego żalu!
— Pan wiesz wiele mam u krajczego...
— Piętnaście tysięcy.
— Koszta procesu...
— Być może... na nowy rok panu płacę.
— Ja do nowego roku czekać nie mogę...
— A gdybyś pan musiał!
— Radbym wiedział kto mnie przymusi?
— Licytowałeś pan kiedy majątek? — spytał zimno Seweryn.
Tu z poczynającą się rozmową dwóch przybyłych, wszyscy umilkli, krajczy podniósł głowę i słuchał uważnie.
— Choćby i nie, ale wiem manipulację.
— Prosimy o nią.
Kulikowicz zabełkotał: — Ja się tu nie potrzebuję tłumaczyć...
— Więc ja panu powiem, że jeśli zechcemy, rok i dwa poczekasz pan na licytację... Pan krajczy nie broni, prosimy o nią.
— Kto ich tam wie! jaki teraz w tem wszystkiem obrządek? — mruczał stary — dawniej sprawa obligowa... rzecz była najprostsza.
— Do nowego roku pan nic zrobić nie jesteś w stanie... a w tym czasie ja mu płacę.
— A jeśli ja nie zechcę?
— I ja nie zechcę — dodał krajczy.
— Przepraszam, pan na to zezwolisz, ja nabywam prawo pana Kulikowicza do części Górowa...
Stary spojrzał, potrząsł głową i nic nie odpowiedział.
— Tylko że ja nie zbywam tego prawa...
— Pan zbędziesz...
— A kto mnie do tego przymusi?
Seweryn grzecznie podszedł ku niemu, wziął (nie bez oporu) pod rękę, i przechadzając się po pierwszym pokoju, po cichu coś mu powiedział.
Na pierwsze wyrzeczone słowa Kulikowicz zmięszał się bardzo, wyrwał rękę, zabełkotał, i stracił zupełnie zwycięzką minę. Weszli po chwilce nazad, ale role były bardzo zmienione, Seweryn się uśmiechał; nasz napastnik był widocznie zmięszany. Krajczy podwajał grzeczności. O interesie mowy już nie było wcale. Deszcz lał jak z wiadra. Marja poglądała ukradkiem na Seweryna. Rozmowa stała się przyzwoitą i obojętną; Kulikowicz opisywał wypadek hrabiego.
Tymczasem w pierwszym pokoju nakrywano do wieczerzy. To nakrycie, lepiej jeszcze niż mieszkanie i stan dworu, malowało, w jakich interesach był pan krajczy. Stolik przyniesiono, zasłany grubym, szarawym, ale bardzo czystym obruskiem; zastawiony został talerzami fajansowemi, na których wierzchu kilka starych, wytartych i zbladłych saskich porcelanowych, jakby na pamiątkę dawnego splendoru stanęły.
Z dwóch karafek jedna była rżnięta kryształowa, druga prosta szklanna zielona. Jeden tylko sztuciec krajczego był srebrny. Dziewczyna posługiwała.
— Prosimy na wieczerzę! — odezwała się panna Scholastyka, widząc, że poniesiono zrazy i kaszę, które ustawione wśród stołu, całe składały jedzenie. Wszyscy się ruszyli, krajczy prosił naprzód Kulikowicza, który będąc najbliższym progu, wtoczył się nieukontentowany. Na twarzy jego malowało się to smutne uczucie, jakie niespodziewane poniżenie wyciska; wszedłszy zwycięzko, wychodził pokonany, milczący.
Starzec tymczasem, jakby niedokładnie zdawał sobie sprawę, co się w koło niego działo, zasiadł w cichości do stołu, pomodliwszy się, panna Scholastyka uśmiechając, Marja smutna.
— Wybaczcie panowie za kolację — odezwała się stara panna. — Czem bogaci tem radzi; a to przysłowie wyśmienicie się do nas stosuje, bo nie wiele więcej znajdzie się w domu.
Spes in Deo — rzekł krajczy. — Jakoś... i tego będzie. Scholastyka ruszyła ramionami, Kulikowicz nabrał pełen talerz i zajadał.
Odbieżmy na chwilę od nich i zwróćmy się w przeszłość jednej z tych osób — Marji.
Marja była synowicą starca, siostrzenicą panny Scholastyki. Wypadki dziwne strąciły ją do domu, wśród ludzi, z którymi mimo blizkiego pokrewieństwa, żyć nie było jej przeznaczeniem.
Brat krajczego za młodu oddalił się i osiadł w stolicy. — Najprzód paź ostatniego króla, potem urzędnik dworu, zrobił wielki majątek nie wiedzieć jakim sposobem. Od chwili ożenienia z wysokiego urodzenia panną, dziedziczką znacznych bardzo włości, z którą prawie nie żył, szczęście w najbardziej czarodziejski sposób służyć mu zaczęło. Mianowany urzędnikiem dworu królewskiego, obdarzony starostwy, orderami, wzniósł się nagle. Charakteru słabego, powolny, dający sobą łatwo ludziom kierować; ożenił się był nie zważając na to, co mu prorokowano. Poczciwe imię jego użyte zostało za pokrywkę, on sam utytułowany dla żony. Majętności nabyte zaledwie w części od niego zależały. Usuniony od żony, prawie jej obcy, musiał w towarzystwie sobie tylko właściwem szukać pociechy. Nie skarżył się i grając w tryszaka i marjasza, zapijając przegraną winem węgierskiem, umarł, właśnie gdy mu się urodziła córka.
Matka, kobieta wielkiego świata, ze zmieniającemi się okolicznościami, pozbawiona pomocy i opieki protektora, szybko straciła znaczne majętności.
Przecież do dwunastu lat Marja wychowała się już przy niej, już w mieście pod okiem krewnych, familji najzacniejszej i najniegodziwiej postępowaniem matki splamionej; wychowanie więc Marji było całkiem niestosowne z późniejszem jej przeznaczeniem; przywykła do większego świata, do wytwornych strojów, do zajęcia — tylko dla przyjemności własnej, nagle po stracie majątku, śmierci bliższych krewnych matki i jej samej, została bez opieki, bez mienia, zapartą, odtrąconą. Krajczy, naówczas jeszcze majętny, dopomniał się o synowicę imię jego noszącą. Wysłano mu ją z Warszawy.
Ale nie samą — z nią przybyła stryjeczna siostra matki, panna Scholastyka, która się do sieroty była przywiązała, i nie bardzo wiedząc co z sobą począć, udała się z nią na prowincję. Scholastyka w świetnym rodzie, z którego pochodziła matka Marji, była zawsze plamką na słońcu; ubogą panną, nie ładną, nie zalecającą się niczem, której się pozbywano jak było można. Każda rodzina ma te plamki słoneczne, ale tylko prawdziwe słońca chodzą otwarcie po niebie z plamami, nie troszcząc się o nie. — Największą klęską było, że Scholastyka nie będąc nigdy tak piękną, żeby na piękności twarzy budować miała przyszłość: w dodatku miała ubóstwo — rzecz niedarowaną.
Dla bogatych nie ma cięższego towarzystwa nad ciągłą przytomność ubogiego krewnego. Jest to jakby nieustanny wyrzut, jakby ciągła wymówka, jakby nieprzerwana prośba, w ostatku, nieznośne memento mori. — Przy uboższych potrzeba się wstrzymać ze swemi przyjemnościami, aby ich nie zazdrościli (bo mało kto dzielić się zechce), trzeba się zniżać, zapierać właśnie, gdy się najbardziej chce pochwalić. — Nieugięty, dumny charakter naszej panny, położenia takiego przy bogatych krewnych, ciągle dla niej skrzywionych, kwaśnych, znieść nie mógł, wyniosła się więc z Marją na wieś. Ale krajczy, na którego dostatki rachowali, właśnie poczynał tracić, i to co nabył, i to co odziedziczył po rodzicach.
Powolny, dojutrek, we wszelkiej sprawie odwołujący się raczej do cierpliwości i oczekiwania, niż do decydującej i rozstrzygającej woli — zaplątał się w interesa, długi, procesa i nigdy nie bacząc jasno, na jakim stopniu ruiny stoi, pochylił się ku całkowitemu upadkowi. Ostatnie kilka chat w Górowie, Kulikowicz mógł sprzedać z licytacji.
Na takim stopniu były interesa starca — a Marja nie miała już po nim nikogo w świecie, co by się losem jej mógł zająć.
Położenie biednego dziewczęcia było politowania godne. Urodzona i wychowana w dostatkach, w zbytku, wykołysana w pieluchach koronkowych, wyuczona wszystkiego co tylko życie umila, ale nie co je zasila, nagle rzucona została na pustą wieś, potem z nie wykwintnej, szlacheckiej zamożności, w niedostatek. Wychowanie naturalnie przerwane zostało. Miała jeszcze wprawdzie bardzo bogatych krewnych, ale ci niechętni dla pamięci matki, która podwójnie w ich oczach splamiła się, pozwalając się okrzyczeć metresą i wydać za mąż, za nieznajomego imienia człowieka — udawali, że o jej egzystencji nawet nie wiedzą.
Szczęściem jakby Bóg chciał osłodzić przyszłość Marji, dał jej dwa wielkie dary: łagodność anielską i wiarę głęboką. Tę wiarę wszczepiła jej za młodu nie matka, bo ta żadnej nie miała; ale ciotka, którą poznaliśmy, kobieta dziwnego pozoru, a bogobojna w duszy i szlachetności pełna. Marja więc znosiła z uśmiechem, jak mówiła, co Bóg na nią zesłał, a nie myślcie by to mało było.
Ubóstwo łatwiejsze jest do zniesienia samo, niżeli się może zdaje; praca razem zajęciem jest i skraca życie, któremu przyjemności braknie. — Ale to co idzie za ubóstwem — ciężkie! Oto towarzystwo ludzi bez wychowania i często bez serca, a zawsze bez tych form, tych powierzchownych oznak, na które krzyczymy — pod zły humor, ale bez których życie nieznośne...
Ciężkie są nieraz tak zwane konwencje towarzyskie, zwyczaje i t. d.; ale gdzie ich nie ma, tam wielki tylko genjusz lub anielskie serce zastąpić je potrafią. Marja więc musiała znosić nie ubóstwo, ale dziwne towarzystwo otaczających ją ludzi, towarzystwo, które za jedyną wyższość, jaką kto ma nad niem, mści się nielitościwie. Marja miała tyle wyższości! Wdzięk jej, wychowanie, imię matki, szlachetna powaga, nigdy nie dopuszczająca poufałości — wszystko to wzbudzało niechęć, zazdrość, zemstę.
Nie opowiem ile zmęczono biedne dziecię! Panna Scholastyka rozwinęła tu bohaterski talent swój do boju, na obronę sieroty — ale wszelka zaczepka, nim została odpartą, już raniła. Raz szeptano niegodziwie potwarze na ojca i matkę przy dziecięciu, to znowu w kościele ze wzgardą odpychano ją od ławki, to omijano w towarzystwie, to ze zbytnią nachodzono poufałością.
W miarę jak krajczy na majątku upadał, prześladowanie to stawało się zajadlejsze, bezwstydne, niegodziwe, bo bezbronną nachodzące. Cały dom zajęty niem został. Sąsiedzi, jak Pokotyłowie, Doliwowie, Haslingi, Kulikowicz, albo bywali u krajczego, by z niego szydzić, albo nie przyjmowali go nawet u siebie.
Hrabia Hubert obaczywszy Marją przejeżdżającą, nasłał na dom swego rezydenta, który po pijanu proponował wobec jej, tysiąc czerwonych złotych starcowi za synowicę. — Panna Scholastyka przytomna porwała pistolet wiszący nad łóżkiem, a starzec, w którym te niepoczciwe słowa krew zburzyły, zdobył się na odlewany policzek. Hrabia Hubert, gdy rezydent powrócił, dwa dni nie przestawał z niego szydzić nielitościwie.
— Waćpan jesteś niezgrabjasz, opój, i wcale do takiej misji nie masz talentu...
— A więc ja pojadę — rzekł drugi.
Hrabia Hubert, gdy był w dobrym humorze, puszczał się na najryzykowniejsze szały i nie czując, że urąganie poczciwemu ubóstwu jest najwyższą podłością, zezwolił śmiejąc się do rozpuku, na podróż drugiego.
Ale chciwy ten poseł pomiarkował w drodze, że złe mogą być skutki, wypadek; może go sumienie ruszyło — i wrócił z kłamliwą tylko powieścią, nie bywszy u krajczego.
Powieść ta wcześnie ułożona, pocieszna, ubarwiona, rozeszła się po sąsiedztwie. Wyobraźcież sobie, jak nową dawały niepoczciwe te wieści zręczność sąsiadom do prześladowania Marji? Co dzień mniej pokazać się mogła, a kiedy przyszło jechać w niedzielę lub święto do kościoła, musiano wybierać się na mszę ranną, aby na schodkach wiodących do kruchty z nikim nie spotkać. Młode Haslingi, pan Doliwa, Kulikowicz, Pokotyło Fabjan, cała ta wesolutka młodzież czatowała na ukazanie się starca, panny Scholastyki i Marji, aby zaczepiwszy ich, dogryźć im boleśnie. Osobliwsza cierpliwość i łagodność, przechodząca już z wiekiem w niedołęztwo w panu krajczym, nie umiarkowana odwaga panny, zarówno wzmagały i jątrzyły niewczesne żarty. Stary witał swych prześladowców zawsze grzecznie i na bolesnem szyderstwie nigdy się nie umiał czy nie chciał poznać, powtarzając cicho:
Spes in Deo. Cierpliwości!
Ciocia znowu tak często boleśnie zadrasnęła miłość własną przeciw sąsiadów, taki śmiech z nich samych wzbudzić potrafiła, i ścierpieć nic nie umiała bez odwetu krwawego; nieraz czekano drugiej niedzieli, święta — okazji, aby wymyślonym długo figlem, za raz ciężki, odpłacić.
W takiem to położeniu były trzy osoby, któreśmy czytelnikom naszym poznać dali. Wszędzie gdzie są ludzie, są nieprzyjaźni otwarte i skryte nienawiści, ale rzadko gdzie trafić się może, by cały dom nieszczęśliwy, a niczem na wzgardę, prześladowanie i nieszczęście nie zasługujący, tyle cierpiał od wszystkich.
Seweryn wrócił z Wilna właśnie w porze gdy niewczesne żarty pana hrabiego pierwszy niepokój i łzy gorzkie pod ten dach zaniosły. Był świadkiem jednej z tych scen rozdzierających, strasznych, odegranych przed kościołem, bez uszanowania dla miejsca, bez względu na płeć i wiek.
Z początku stał w niemem osłupieniu, potem uniósł się gniewem i oburzył. Dowiedziawszy się kto był krajczy, Marja i Scholastyka, łzy mu popłynęły z oczu i uczuł się obowiązanym przyjść w pomoc tam, gdzie nikogo nie było. Ujęcie się za Marją zrobiło mu pierwszych nieprzyjaciół, a jej nie wiele pomogło. Poczęto ją niegodnie prześladować Sewerynem i odwiedziny jego tłumaczyć najszkaradniej.
— Nie słuchaj waćpan głupców — odpowiedziała mu Scholastyka, gdy jej o tem nadmienił. — Niech sobie mówią co chcą, jedna ich potwarz zbija drugą.
Seweryn przywiązał się do Marji — tak być musiało: oboje nieszczęśliwi, ubodzy, sieroty, wychowaniem, uczuciami, sympatyzujący z sobą, poznali się na sobie, ocenili — pokochali.
Ale ta miłość była bez nadziei — a Seweryn zmierzywszy swą przyszłość i ubóstwo, nie śmiał brnąć dalej w namiętność, która za sobą udręczenia tylko wiodła. Miłość więc jego była nieśmiała, choć jawna, ale ciągle się na pieczy mająca, by nie zaszła dalej, niż iść dozwalało sumienie. Oprzeć się widywaniu Marji, gdy mu nic tego nie broniło, nie umiał; nie starał się wszakże do niej zbliżyć ile mógł, ile mu dozwalano. Skutkiem tego pełnego szlachetności postępowania, Marja sądziła jego przywiązanie umiarkowanem i chłodnem. Jedna ciotka wszystko rozumiała.
Prześladowana od jednych, nie tak kochana od Seweryna jak chciała, biedna Marja cierpiała na wszystkie strony. Nie wiem zkąd, pomimo prześladowań, mimo ubóstwa, w jakąś chwilę nieszczęśliwą wpadła w oko Kulikowiczowi.
Z dumą i pewien przyjęcia zaofiarował rękę swoją, kładnąc za warunek oddanie części Górowa w posagu, a obowiązując się wzajemnie utrzymać starego krajczego i ciotkę.
Starzec może by był przyjął tę propozycję, ale panna Scholastyka oburzyła się przeciw niej, Marja na samo wspomnienie rozpłakała i stary rzekł po cichu:
Spes in Deo. Cierpliwości, jakoś to będzie.
Tymczasem Seweryn często zaglądał do Górowa, ale zawsze równie grzeczny, równie dając dowody swego przywiązania, nie posuwał się nigdy nad nie dalej, i nie oświadczał wyraźnie.
Pierwszy to raz dnia tego wyrwała mu się nierozważna propozycja zapłacenia Kulikowiczowi, dla oswobodzenia tych, których szanował i kochał.
Słowa te wybuchły z oburzenia bez zastanowienia, ale Seweryn co raz wyrzekł, dotrzymać czuł się obowiązanym... Postanowił wyrzec się dzierżawy, sprzedać co miał i skryć się, dopełniwszy do czego się zobowiązał.
Cała może przyszłość jego na tem słówku zawisła, ale jej nie żałował dla Marji. Wywiódłszy Kulikowicza do drugiego pokoju, potem szepnął mu tylko następnych słów kilka:
— Proszę pana o grzeczność i delikatność dla tego domu, jestem i będę jego obrońcą. Dług jego opłacę i jeśli chcesz jutro zobowiążę się do tego legalnie, bo waćpan mógłbyś nie wierzyć słowu.
Za najmniejszą zaś oznakę niegrzeczności, niechęci, nieuszanowania, tak jak mnie waćpan żywego widzisz, pewnie i nieochybnie w łeb ci jak psu strzelę. Niech to zostanie między nami.
Z początku formalizował się i srożył Kulikowicz, ale w końcu zmiękczał i zamilkł. — Wiedział on, że z Sewerynem żartować było niebezpiecznie, szydził więc z niego, ale po cichu i za oczy tylko.
Powiedzieliśmy wyżej, że Seweryn nie był lubiony w sąsiedztwie — jego układ szlachetny, umiarkowanie w słowach, nie łatwe poufalenie się i widocznie dająca się czuć wyższość, spowodowały najprzód niechęć, oziębłość, potem rodzaj sąsiedzkiej nienawiści, która zwykle dotyka wszystkich nie umiejących się poniżyć do najostateczniejszego i zrównać, spodleć z najniższymi. Seweryn nie dzielił żadnych przesądów szlacheckich. Dla niego wieśniak był równym mu człowiekiem, którego pracę szanował, własność za świętą uważał, osobistej swobody nie krępował, którego czuł się opiekunem; to postępowanie zjednało mu przezwania dwa najsprzeczniejsze. Pan Teodor Doliwa nazwał go demagogiem, reszta tych panów grafem. — Śmiano się jak z najpotężniejszego głupstwa, z zapału, z którym biegł ku cierpiącym bez różnicy stanu ludziom. Tłumaczono najdziwaczniej powody jego nocnych wycieczek do chorych, po karczmach, po wioskach, po dworkach. Rozpustnicy okrzyczeli go rozpustnikiem, chciwi chciwcem zamaskowanym; inni nierozumnym szaleńcem. Szedł li z pomocą ku biednemu, bo jakkolwiek miał mało, nigdy nie odmówił nikomu — prorokowano ruinę, szydząc za jednym razem i z ojca i z syna.
— Nie ma co dawać, a daje! nie daleko zajedzie — mówili Hasling i Kulikowicze.
— Z chłopami obchodzi się jak z sobie równymi, menażuje ich, pieści... zobaczymy co z tego będzie! Okradną go, oszukają i na gospodarstwie zrujnują. Wieś, którą trzymał w dzierżawie od nabywcy po ojcu swoim Seweryn, sąsiadowała z majątkiem hrabiego Huberta, Śliwinem. Ztąd spór z jaśnie wielmożnym, w którym nienawidząc obu, sąsiedzi znaleźli obfite do potwarzy źródło — rzecz tak się miała.
Hrabia, który nie najprzykładniejsze prowadził życie i oprócz metresy en titre, ustawicznie ganiał się za pięknemi twarzyczkami; napatrzył jedną szesnastoletnią w majątku dzierżawionym przez Seweryna. Anusia była córką leśniczego, dawniej poddanego hrabiów, wyzwolonego później i osiadłego na gruncie sąsiedniej wioski, wpisanego nawet w jej ludność. — Hrabia Hubert przez rotmistrza Wiłę, którego używał do spraw tegoż rodzaju, wprost uderzył do rodziców, ofiarując trochę pieniędzy, bydełko i coś tam jeszcze za kilkomiesięczny pobyt Anusi u siebie. Rodzice częścią dla zysku, częścią przez głupstwo zgodzili się na wnioski pana rotmistrza; ale dziewczyna przelękniona pobiegła do dworu błagając pomocy.
Seweryn kazał jej zostać przy ochmistrzyni.
Rodzice, którzy zadatek ohydny byli już wzięli, pomiarkowali, że najlepiej było zatrzymać i córkę i pieniądze. Nie przeciwili się więc zatrzymaniu jej we dworze.
Hrabia zuchwały i pewien zezwolenia rodziców, nasłał swoich ludzi, nasadził szpiegów i kazał porwać Anusię. Szczęściem dla niej, Seweryn wracał nocą z polowania, napadł na scenę tego szkaradnego dramatu i odwiodłszy kurki nienabitej strzelby, zmusił przelęknionych kozaków do odwrotu.
Spór z tego powodu przerodził się w proces, który hrabia pieniędzmi rodzicom danemi zagodzić musiał. A że szlachetne postępowanie Seweryna zmieścić mu się w głowie nie mogło, rozgadał, że między nimi szło o Anusię nie darmo: rzucił na Seweryna plamę najbrzydszą — rozpustnika nadużywającego władzy nad poddanymi dla pastwienia się nad nimi.
Co za wyborny pasztet dla sąsiedztwa! trzeba było widzieć, z jaką zgrozą szeptały o tem na ucho panny Hasling, pani Doliwowa i inne piękności powiatowe! trzeba było posłuchać i bić czołem przed cudnie uszytemi na tem tle powiastkami.
Jedna panna Scholastyka nie uwierzyła temu, druga Marja.
Słowo przecież najniedorzeczniejsze tyle ma mocy na człowieku! Anna była w istocie tak piękną! tak piękną, że i Marja w cichości nie jedną łzę wylała, choć rozum myśl winy Seweryna odpychał.
Kończyła się wieczerza skromna, deszcz jeszcze lał ulewny, gdy posłaniec od hrabiego zjawił się we drzwiach
— Zastaję pana Kotlinę?
— Jestem... co takiego?
— Oto list... czekam z końmi na pana.
Karteczka ręką hrabiego napisana zawierała te słowa:
„Mój szlachetny nieprzyjacielu! — Ratuj jeśli w Boga wierzysz — gorę z bolu, w drodze do domu noga spuchła i nieznośnych doznaję boleści — doktor wyjechał, jak mi donoszą — jeśli mi odmówisz pomocy, w łeb sobie strzelę, bo nie umiem cierpieć.“
— Co to jest? — spytał krajczy.
I wszyscy spojrzeli na Seweryna, który chował zarumieniony kartkę do kieszeni.
— Hrabia chory, doktora nie ma, prosi mnie o ratunek.
— Pan pojechałbyś do niego? — spytała Scholastyka — do tego...
— Ktokolwiek jest, cierpi — odrzekł Seweryn wstając.
Kulikowicz ruszył ramionami.
— Tem lepiej.
— I ja bym to powiedział, gdybym nie był chrześcjaninem — powoli odparł Seweryn.
— Osobiście wiele wycierpiałem od niego, ale to się nie może liczyć, przy cięższej urazie — tu spojrzał na Marją.
— Przecież jadę.
Marja miała ciche łzy w oczach. — Ciotka dodała:
— Bohatersko! ale ja bym się na to zdobyć nie potrafiła...
— Niech sobie robi jak mu się podoba — szepnął cicho krajczy. — Spes in Deo, wszystko będzie dobrze.
— Jak Boga kocham nie rozumiem — dodał Kulikowicz — to coś na romans zakrawa...
Seweryn pożegnał wszystkich, a w progu pociągnąwszy za sobą Kulikowicza, rzekł mu do ucha:
— Pamiętaj pan, że choć nogi nastawiam, ale i połamać potrafię.
Oczekujące konie hrabiego, zaprzężone do lekkiego powoziku, wiatrem się uniosły z przed ganku. Noc była już jasna choć jeszcze część chmury okrywała widnokrąg.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.